Wpisz i kliknij enter

Annie – Anniemal


Gdyby świat był piękny, Annie rządziłaby na European Top 20 i sprzedawałaby mnóstwo płyt. To, że świat piękny nie jest, nie zmienia faktu, że Annie Berge-Strand z wiecznie deszczowego norweskiego Bergen wraz z kumplami (m.in. Richard X, Torbjorn Brundtland z Royksopp czy Timo Kaukolampi z Op:l Bastards) wysmażyła ciepłe, przeurocze cudeńko niemal dla każdego. Ponoć miała opublikować je kilka lat temu, ale z powodu śmierci jej partnera muzycznego i życiowego (Tore Korknesa alias Erot) do wydania płyty nie doszło. Może tak miało być, abyśmy mogli dziś cieszyć się narodzinami, hmm, kogoś wyjątkowego w całym tym przegiętym świecie popu.
Annie można by od biedy pomylić z Kylie, Sarah z St. Etienne czy Kirsty Hawkshaw (pamiętacie nagrany z Opus III „It’s a fine day” sprzed miliona lat?…) – głos to równie eteryczny, dziewczęcy i delikatny. O ile jednak Kylie reprezentuje raczej niedostępny masom świat vipów, Sarah z każdego banału stara się za wszelką cenę wycisnąć jak najwięcej cennego kruszcu i pozostaje raczej maskotką wtajemniczonych, a Kirsty w dalszym ciągu jest bardziej znana jako wokalistka sesyjna, to wielkość Annie polega na tym, że w zasadzie jest normalna, zwykła, a świat jej uczuć jest podobny do naszego – i Annie wcale tego nie ukrywa. Weźmy taki „Heartbeat” (gdzie nie spojrzę, wszyscy typują go do miana piosenki roku) – to pełna melancholii (tak, tak – melancholii) relacja ze spotkania w klubie z nieznajomym (J), ale taka, że ciary przechodzą po plecach – dwie osoby konfrontują się w ekstatycznym tańcu, a bicia ich serc w kluczowym momencie kawałka synchronizują się w takt rytmu wybijanego przez perkusję…Można się rozpłynąć, gwarantuję. Co uderza najbardziej na tym albumie, to niesamowity ładunek jakichś dziwnych emocjonalnych napięć, lolitkowatego erotyzmu, seksualnej świeżości, naiwności, ale i doświadczony wcześniej ból cały czas daje o sobie znać…No i ta wspomniana wcześniej melancholia wyzierająca z nawet najbardziej tanecznych fragmentów – jak to możliwe? A jednak…i co najważniejsze, ta płyta aż roi się od kawałków, które w swojej kategorii nie mają sobie równych, przynajmniej jeśli chodzi o tegoroczną ofertę. Miłośnicy dekadenckich rytmów będą zachwyceni – mamy tu i post-elektro, i naiwny synth pop, i mutant disco skoligacone z balladą, i jakiś digital funk – niefunk, i to wszystko, co panna Berge-Strand jako dj prezentuje zapewne w swoich setach w którymś z klubów w zamglonym Bergen; całość jest jednak tak przystępna i miła każdemu wrażliwemu uchu, że chyba tylko głusi pozostaną obojętni na jej niewątpliwy czar…
Taki właśnie jest ten znienawidzony przez niektórych pop – przybierając tysiąc masek, odzwierciedla dokładnie nasze fantazje i pragnienia. Jest jak lustro, w którym odnajdujemy siebie i dlatego tak bardzo nie możemy mu się niekiedy oprzeć, wbrew wszelkiemu rozsądkowi i wygórowanym muzycznym ambicjom. A Annie jeszcze nieraz pewnie się do tego przyczyni.
2004







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
bronchusevenmx24
bronchusevenmx24
18 lat temu

ciężka, smutna, piękna…

Polecamy