Wpisz i kliknij enter

Barbara Morgenstern w Łodzi – 22 04 2006

W dwa miesiące po Donnie Reginie, do Łodzi znów zawitał avant pop tuż zza naszej zachodniej granicy, tym razem pod niepozorną postacią Barbary Morgenstern. Basia to bardzo aktywna artystka, udzielająca się w kilku projektach, że wspomnę tylko o Septemeber Collective (wraz ze Stefanem Schneiderem i Paulem Wirkusem) czy wspólnym przedsięwzięciu jej i Roberta Lippoka.    W dwa miesiące po Donnie Reginie, do Łodzi znów zawitał avant pop tuż zza naszej zachodniej granicy, tym razem pod niepozorną postacią Barbary Morgenstern. Basia to bardzo aktywna artystka, udzielająca się w kilku projektach, że wspomnę tylko o Septemeber Collective (wraz ze Stefanem Schneiderem i Paulem Wirkusem) czy wspólnym przedsięwzięciu jej i Roberta Lippoka. Wspólną cechą wszystkich projektów, w których bierze udział jest to, że sama muzyka ma bardzo odprężający, ciepły, lekki i radosny charakter, nawet gdy zabiera się za generowanie szumów, tworzenie przestrzennych faktur i operowanie iście minimalistycznymi strukturami (vide Wrześniowy Kolektyw) – wychodzi z tego prawdziwa zielono-wiosenna mieszanka.

   Tym razem nawet tytuł płyty nie pozostawiał wątpliwości, jaki cel przyświeca Niemce przy tworzeniu muzyki. „The grass is always greener” to zestaw dwunastu optymistycznych, bardzo pastelowych i świeżych kompozycji, typowych dla niemieckiej szkoły avant popu. Cóż, jedni to kochają, innych mdli na samą myśl o takich dźwiękach – prawda jak zwykle leży gdzieś po środku, ale jedno jest pewne – Barbara należy do ścisłej czołówki tej sceny, o czym można było się przekonać w sobotni wieczór w Jazzdze.

   Wprawdzie do Łodzi nie zawitała z żadnym z wyżej wymienionych panów, towarzyszył jej za to bębniarz (niestety nieznany mi z nazwiska), który od czasu do czasu obsługiwał też elektronikę. Ona sama ustawiła się za zestawem – organy + klawiatura sterująca, obok niej stał laptop, z którego leciała spora część podkładów. Oboje wpadli na scenę wyjątkowo rozradowani i ten nastrój towarzyszył im przez cały występ. Mało tego – udzielił się on też większości publiki, co wcale nie dziwi, skoro dźwięki generowane przez duet miały w sobie mnóstwo pozytywnej energii i rozświetlały jasno-żółto-zielonymi refleksami ciemne kąty klubu.

   Aż się zdziwiłem skąd tyle w tej niepozornej kobiecie radości – czyżby gra na żywo aż tak ją podkręcała? W dużej mierze pewnie tak właśnie jest – widać, że czerpie ogromną przyjemność z grania, z dzielenia się swoimi dźwiękami z słuchaczami. Wystarczyło spojrzeć na to jak rytmicznie podryguje w czasie gry, jak ochoczo zabiera się za śpiewanie, jak próbuje równiutko z perkusistą skończyć każdy utwór czy z jaką euforią przyjmuje owacje od publiczności. Dużo było w tym dziecięcej ekspresji, zabawy, lekkości. Aż miło było popatrzyć. I posłuchać również.

   Spora część utworów pochodziła właśnie z ostatniej płyty. Co ciekawe – to co w odsłuchu materiału studyjnego bardzo mi przeszkadzało, czyli język niemiecki, w wydaniu koncertowym obroniło się bez problemu. Gdzieś zginęła ta kanciastość germańskiego akcentu albo po prostu została zamaskowana walorami muzycznymi, uwypuklonymi poprzez wizualne bodźce. Bardzo podobało mi się to, że widać było muzyków, którzy grają swoje partie, a nie tylko udają, że muzykują. Partie bębnów akustycznych i kluczowe motywy klawiszowe były grane na żywo, do tego doszedł oczywiście wokal Basi. Coś mi się zdaje, że ma ona za sobą edukację muzyczną, bo doskonale radziła sobie z jednoczesnym graniem na dwie ręce i śpiewaniem. Jakoś specjalnie nie wsłuchiwałem się w poszczególne jej partie, ale wydawało mi się że zagrała bezbłędnie, a na pewno obyło się bez rażących wtop. Brawo!
Co do brzmień – nie będę się zanadto rozpisywać, wystarczy wrzucić ostatnią płytkę do odtwarzacza i już będzie wiadomo o co chodzi. Hehe, w sumie to już sama etykieta avant pop powinna wiele tłumaczyć ;).

   Anyway, do moich uszu docierało dużo ciepłych, kolorowych dźwięków, lekkości, przestrzeni, luzu, chwilami melancholii, ale też z gatunku tych letnich. Co ciekawe – przy całej swojej cukierkowatości i słodyczy, duet nie popadł w rejony mdlącej galarety i przesłodzonej bitej śmietany, co zdarzało się w kilku miejscach Donnie Reginie. Motoryka zdecydowanie na plus, choć nie głupim pomysłem byłoby dorzucenie do koncertowego składu basisty i pójście w stronę mocniejszej sekcji – tak jak chociażby w przypadku Tarwater. Ale to szczegół, nie rzutujący na całość występu Niemców.

   Akustyka w Jazzdze jak zwykle nienaganna, bez problemu można było delektować się każdym szczegółem, puknięciem, kliknięciem – część podkładów instrumentalnych była żywcem przeniesiona z płyty i dobrze, że można było to wszystko wychwycić, z niemalże chirurgiczną precyzją.
Dwa bisy, do których entuzjastycznie wywoływała muzyków publika, dopełniły atmosferę ogólnej radości ;). W takiej sytuacji chyba nikt nie wyszedł z klubu zawiedziony. No może Ci, którzy nie znoszą muzycznego lukru, mogli czuć się nieswojo, ale też trudno raczej oczekiwać żeby ktoś wybierał się na koncert Basi, nie będąc świadomym, jakie poletko muzyczne uprawia. Trzcina cukrowa? Drzewka kokosowe? Kakaowce? A może cytrusy? Chyba wszystko naraz. Mnie i koleżance Tweepop (dzięki wielkie za fotki) wyśmienicie słuchało się tej mieszanki i zasililiśmy grono usatysfakcjonowanych. Teraz pozostaje czekać na łódzki koncert Lali Puny, która w temacie „avant pop i okolice” wydaje się królować. Bo innym ciężko będzie przebić propozycję Barbary Morgenstern…







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy