Wpisz i kliknij enter

Coco Rosie – Noah’s Ark


Zeszły rok kojarzył mi się przede wszystkim z płytami, które powodowały przypływ energii i dawały pozytywnego kopa – Lcd Soundsytem, Jaga Jazzist, Fischerspooner czy Jackson & his Computer Band. To one najczęściej gościły w moim odtwarzaczu i takiej muzyki też najbardziej szukałem. Dopracowanej od strony brzmieniowej i technicznej, najeżonej mnóstwem motywów, które wpadały w ucho i nie pozwalały się od nich uwolnić. Aż w grudniu słuchając audycji CTRL ALT (pozdro dla Bartka Czarkowskiego) natrafiłem na Coco Rosie, coś przychodzącego z zupełnie innego świata muzycznego, tej części dźwiękowej mapy, której nigdy nie eksplorowałem, bo wydawała mi się zbyt mało atrakcyjna, często odrzucająca zawodzeniem, niesprecyzowaniem i nie rozumianą przeze mnie melancholią. Świat songwritingu, gdzie artysta jest jednocześnie autorem całej muzyki i tekstów (medium tłumaczącym zjawiska, emocje i przekazującym je w formie dźwiękowej), realizatorem i producentem swoich nagrań, w końcu może i nawet wydawcą. Do czasu…
Wprawdzie dwa utwory które usłyszałem, spodobały mi się (co było sporym sukcesem przy moim nastawieniu do tego gatunku), ale dość długo przymierzałem się do tej płyty. W końcu w styczniu dałem jej szansę i… właściwie od razu zakochałem się w dźwiękach które stworzyły siostry Casady. Bez żadnego ale. Nie wiem czy jest to kwestia tego że Bianca i Sierra stworzyły tak genialny materiał czy po prostu idealnie trafiły w moje serducho i szarpneły strunę, której wcześniej nie byłem zupełnie świadomy. Pewnie i jedno i drugie.
Świat dźwiękowy, stworzony na „Noah’s Ark”, złożony jest przede wszystkim z subtelności, drobnych muśnięć i mlaśnięć, przeróżnych odgłosów i przygłosów. Tu słyszymy jakieś cymbałki, tam miauczenie kota, puknięcie w stolik, oddechy sióstr, rozstrojone pianinko, metalicznie brzmiącą pozytywkę, bulgotanie wody. Wszystko w konwencji lo-fi, sprawiające wrażenie nagrywania w pokoiku z zabawkami – starą szmacianą lalką, kolorowymi puzzle’ami, gumową piłką i wielkim, czarnym kotem (rzućcie okiem na teledysk do „Noah’s Ark”). W pokoiku, gdzie znacznie ważniejsza jest ta specyficzna dziecięca atmosfera, niż warunki akustyczne. Czy w XXI wieku takie podejście do nagrywania w ogóle ma sens? Jak najbardziej tak, jeśli tylko artysta posiada jasną wizję tego co chce osiągnąć, właśnie przy pomocy tych najprostszych i najbardziej oczywistych środków – głosu, emocji, piosenkowej struktury utworów i przeniesienia panującej w czasie nagrań atmosfery bezpośrednio na muzykę. Ze 100% pewnością twierdzę, że najważniejsza sfera tej płyty mogła zostać uchwycona tylko w tych specyficznych warunkach, a jakakolwiek szamotanina w normalnym studiu odebrała by większość z owej spontaniczności i niewinności.
W każdym razie podkłady są wybitnie minimalistyczne – odrobina klawiszy, przeważnie trącących archaicznym brzmieniem (te piękne zagrywki „harfowe” i pady), trochę rozstrojonego pianinka, tamburyn, strzępki beatu, akustyczna gitara. Harmonie bardzo oszczędne, ale idealnie trafione – chociażby przepiękne pianino w „Beautiful Boyz”, w którym nawet głos i ekspresja Anthony’ego mi się podobają (w przeciwieństwie do tego co usłyszałem na „I’m bird now”). Do tego Bianca wpadająca w klaustrofobiczną, przepełnioną szaleństwem i złością małej dziewczynki, manierę wokalną. A na dokładkę wysokie zaśpiewy Sierry, wieńczące utwór, pozwalające odpłynąć i do końca zapaść się w atmosferę rozpaczy.
Czuć że wszystkie aranżacje podporządkowane są ekspresji wokalnej obu sióstr, właśnie ten minimalizm strukturalny jeszcze bardziej podkreśla przekaz tekstowy i uwypukla głos. Na tej płycie nie ma zbędnych dźwięków! Mimo, że cały czas ma się wrażenie niedbałości, ani przez chwilę nie wątpię że jest to niedbałość zamierzona, która staje się kolejnym środkiem do podkreślenia wagi tej emocjonalnej strony muzyki. Zresztą po raz kolejny przekonuję się że najsilniejszym przekaźnikiem emocji w muzyce jest GŁOS, oczywiście jeśli tylko ktoś potrafi zrobić z niego odpowiedni użytek. A siostry Casady potrafią, i jak się okazało, w taki sposób, o jakim wcześniej nie miałem pojęcia. Ta płyta, jeśli nie zmieniła mojego podejścia do muzyki, to przynajmniej kazała zweryfikować swój pogląd dotyczący wszelkich bardów, pieśniarzy, których główną bronią jest przekaz, ekspresja i snucie opowieści. Owszem, Nicka Cave’a lubiłem, ale już Toma Waitsa niekoniecznie. Nie wiem czy od razu pokocham jego twórczość, ale na pewno podejdę do jego muzyki z dużo mniejszym dystansem i może wreszcie uda mi się zrozumieć czym tak wielu ludzi jest zachwyconych ;). A propos Cave’a – nie wiem dlaczego, ale „Armaggedon” bardzo kojarzy mi się z jego twórczością. Może przez te korzenne chórki, atmosferę i tamburyn.
Byłem ostatnio na filmie o Johnym Cashu – i jakkolwiek sam film jakoś mnie nie przekonał, to dla jednej sceny warto było go obejrzeć. Wtedy kiedy Cash smęci ze swoimi kumplami jakiś gospel, a gość ze studia nagraniowego przerywa im po minucie i chce ich szybko spławić. Johny się jednak zapiera i pyta się co robi nie tak. No tak, rzeczywiście mało przekonujący był. Zdesperowany Cash zaczyna grać numer, który skomponował będąc w bazie wojskowej w Niemczech. I trafia w dziesiątkę – bo wreszcie doskonale czuje to co śpiewa i o czym śpiewa. I dokładnie tak samo jest z Coco Rosie – od razu czuje się autentyzm przekazu, a wszystko co dzieje się w warstwie melodyczno-instumentalnej, tylko potęguje to wrażenie. Dla mnie to najważniejsza płyta roku 2005. Najważniejsza nie znaczy najlepsza, ale ani James Murphy ani Marc Leclair ani nikt inny nie spodował, że na muzykę zacząłem spoglądać z zupełnie nowej perspektywy. To udało się tylko niepozornym siostrom Casady. Oby więcej takich rodzeństw J. Bezwględna rekomendacja!
2005







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
jezozwierz
jezozwierz
17 lat temu

popieram autora:)

ubunoir
ubunoir
17 lat temu

ja tam nie czuje zadnego autentyzmu.. przynajmniej w porownaniu z la maison de mon reve , ktory potrafil mnie zauroczyc swa swiezoscia. ale te same patenty, trzasniete jeszce raz, jakos mnie juz nie przekonuja. (a fanom coco polecam posluchac sobie http://www.birdsong.co.il/pages/broke.htm

clatter
clatter
18 lat temu

bezwzględnie się z Tobą zgadzam, John! :]

Polecamy