Wpisz i kliknij enter

David Bowie – Low


Co na stronie poświęconej „nowej muzyce” robi David Bowie, na dodatek z płytą, która właśnie obchodzi trzydzieste urodziny, a więc nowa z pewnością nie jest? Otóż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale słynny Anglik ma na koncie nie tylko stricte gitarowe albumy pokroju „Ziggy’ego Stardusta” czy popowe hity w stylu „Let’s Dance”. Bowie nagrywał też jak najprawdziwszą awangardę i to z wielkim powodzeniem. Duży wpływ na poszerzenie muzycznych horyzontów Bowiego miał Brian Eno. To właśnie z nim artysta zrealizował pod koniec lat 70. trzy albumy, które, ze względu na miejsce nagrywania, przeszły do historii jako „Trylogia Berlińska”.
Pierwsza część tego niezwykłego tryptyku to „Low”, zapierający dech w piersiach melanż gitarowej konwencji z wówczas raczkującą, choć wielce ekscytującą elektroniką. Zafascynowany zimnym, syntetycznym brzmieniem niemieckiej sceny krautrockowej, Bowie zaproponował muzykę niebywale świeżą i nowatorską (przypominam, że cały czas mówimy o roku 1977.). Stronę „a” wypełniły niekonwencjonalne i zaaranżowane w niezwykły sposób piosenki, natomiast na stronie „b” znalazły się instrumentalne lub pół-instrumentalne kompozycje czerpiące z analogowej elektroniki i ambientu.
Strona pierwsza jest teoretycznie bardziej przystępna, ale to tylko pozory. Piosenki, choć melodyjne a niektóre nawet przebojowe („Sound And Vision”), są mimo wszystko dziwaczne, szorstkie, mechaniczne i przede wszystkim lodowate. Nawet gdy Bowie wyśpiewuje swoje teksty – po raz pierwszy w karierze tak lakoniczne i ponure, a przy tym niejednoznaczne – nie przebija z nich smutek; niby śpiewa o tęsknocie i alienacji, ale robi to w sposób zupełnie beznamiętny. Kiedy w znakomitym, podszytym chorą partią fortepianiu utworze „Be My Wife” oświadcza się niezidentyfikowanej wybrance, niemal słyszę sarkazm w jego głosie.
Strona druga, mimo iż niemal w całości pozbawiona przekazu słownego, jest dużo bogatsza w emocje. Tak jakby Bowie kpił ze słów zawartych w pierwszej części, podkreślając że na „Low” najważniejsza jest muzyka, że to ona jest tu językiem najbardziej istotnym i mówi sama za siebie. Tak jest w istocie: żywiołowość „A New Career In A New Town”, z jej tanecznym beatem, pulsującym basem i fantastyczną partią harmonijki ustnej, faktycznie przywołuje na myśl ekscytację związaną z nowym otoczeniem; majestatyczność i spokój „Art Decade”, w którym kojące frazy fortepianu i mooga przenoszą w eteryczne ambientowe rejony, rzeczywiście kojarzy się z jakimś nasyconym sztuką miejscem; „Weeping Wall” i „Subterraneans” to z kolei dwie kompozycje nawiązujące do dramatu podzielonego murem Berlina. Ta pierwsza poraża wyczuwalną rozpaczą, a pełne lęku zawodzenie Bowiego przyprawia o dreszcze. Druga zaś przytłacza gęstą atmosferą, podkreślaną przez przeszywający saksofon. Jednak najbardziej w pamięć zapada „Warszawa”. Nie wiem czy najważniejszy, ale zapewne najbardziej przejmujący fragment „Low”. Swoista muzyczna impresja, zapis wrażeń Bowiego po krótkim pobycie w stolicy naszego kraju, wówczas skażonego totalitaryzmem. „Próbowałem wyrazić w Warszawie uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach leżąc w trawie, ale nie mogą jej osiągnąć, nie mogą po nią sięgnąć.” – powiedział po latach. Cudowna, wzruszająca pieśń, wobec piękna której słowa tracą swoją moc. Cóż więcej można dodać? Czasami pisanie o muzyce naprawdę przypomina tańczenie o architekturze…
Bowie i Eno, oprócz stworzenia doskonałego studium alienacji i zagubienia człowieka u progu nowego tysiąclecia, skierowali muzykę na nowe tory. Można nawet stwierdzić, że Bowiemu znów udało się wyprzedzić swoją epokę – tym razem epokę nowej fali. „Low” to jedna z tych płyt, które w pewnym stopniu ukształtowały oblicze współczesnej muzyki, zarówno gitarowej, elektronicznej, jak i połączenia obydwu. A jeśli to nie będzie wystarczającym argumentem, by po nią sięgnąć, proszę wyrwać ją z jakiegokolwiek kontekstu historycznego i po prostu posłuchać bez uprzedzeń. Bo choć w ciągu trzydziestu lat w muzyce zdarzyło się bardzo dużo, „Low” nadal zachwyca, fascynuje i uzależnia. Jak dla mnie numer jeden w całej dyskografii Davida Bowiego. Po prostu opus magnum.
1977







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Podpis
Podpis
11 lat temu

„Pierwsza część tego niezwykłego tryptyku to „Low”, zapierający dech w piersiach melanż gitarowej konwencji z wówczas raczkującą, choć wielce ekscytującą elektroniką.”

Jesteś pewien, że chciałeś użyć słowa „melanż”?

Polecamy