Wpisz i kliknij enter

Dour Festival 2004 – relacja

w kwietniu wpadł mi (nam) do głowy pomysł – dlaczego by nie pojechać na jakiś fajny festiwal na zachodzie? 1 maja wchodzimy do unii, powinien być luz z tej okazji, w polsce jak zwykle nic ciekawego się nie dzieje (oprócz astigmatic festiwal w płocku, ale to też nie to samo) – fajnie byłoby się wybrać na kilka dni, zobaczyć jak to robią na zachodzie, poczuć klimat wielkich spędów, naoglądać i nasłuchać się dobrej muzy przy dobrym nagłośnieniu, wreszcie zobaczyć parę kapel, które się bardzo lubi. zacząłem przeglądać europejską mapę festiwalową – najciekawiej imho zapowiadały się rock werchter, hurricane i benicassim. z różnych względów te trzy odpadły (finansowe-organizacyjne, terminarz), za to idealnie wpasował się festiwal, którego nazwa nic mi nie mówiła – dour.          w kwietniu wpadł mi (nam) do głowy pomysł – dlaczego by nie pojechać na jakiś fajny festiwal na zachodzie? 1 maja wchodzimy do unii, powinien być luz z tej okazji, w polsce jak zwykle nic ciekawego się nie dzieje (oprócz astigmatic festiwal w płocku, ale to też nie to samo) – fajnie byłoby się wybrać na kilka dni, zobaczyć jak to robią na zachodzie, poczuć klimat wielkich spędów, naoglądać i nasłuchać się dobrej muzy przy dobrym nagłośnieniu, wreszcie zobaczyć parę kapel, które się bardzo lubi. zacząłem przeglądać europejską mapę festiwalową – najciekawiej imho zapowiadały się rock werchter, hurricane i benicassim. z różnych względów te trzy odpadły (finansowe-organizacyjne, terminarz), za to idealnie wpasował się festiwal, którego nazwa nic mi nie mówiła – dour.
























        przejrzałem skład – zrobił dobre wrażenie. bilet tani – za 4 dni tylko 62 euro – super. na dodatek shortcut planował wyjazd, więc cały burdel organizacyjny odpadał. to było to czego szukaliśmy! jak się później okazało – organizowanie wyjazdu było konieczne, gdyż chęć wyjazdu z shortcutem zgłosiły raptem cztery osoby – imho żenada, ale widocznie polacy wolą swoje festiwale w jakimś sopocie albo innym węgorzewie ;))). mniejsza z tym, udało się wszystko załatwić, w belgii byliśmy na czas. podróżując autokarem przez cały czas pogoda była beznadziejna, ciągle padało, było zimno i takie tam – na szczęście jak przyjechaliśmy do dour (już właściwie na granicy belgijsko-francuskiej) to słońce wylazło zza chmur i zostało już z nami do końca. przez cztery dni mieliśmy konkretny skwar, były momenty że flugaliśmy na upały, ale dzięki temu strzaskaliśmy się na machoń :). chyba organizatorzy nie przygotowali się na taki obrót sprawy – kolejki do pryszniców i zimnej wody były ogromne, ale to chyba jedyny minus organizacyjny (no może jeszcze te cholerne toi-toie). ceny za żarcie i piwo na terenie festiwalu były dość wysokie (jak na polską kieszeń of koz), ale w oddalonym o ponad pół godziny dyskoncie dało się kupić żarcie i piwo po w miarę przyzwoitych cenach. szkoda tylko że ciężko się dogadać z miejscowymi – tam ludzie władający angielskim to rzadkie okazy, choć z drugiej strony mogę mieć pretensje do siebie że francuski nigdy mnie nie pociągał ;). anyway – wszystkie sprawy które trzeba było załatwić, załawialiśmy, choć czasami zabierało to sporo czasu albo trzeba było iść na kompromisy (jak tu zamówić żarcie z konkretną surówką i sosem 😉 ). a propos żarcia – ostatniej nocy to co nie zostało zjedzone – latało na polu namiotowym – belgowie do spółki z francuzami zrobili straszny burdel (właściwie to robili to przez 4 dni, ale apogeum mieli na sam koniec), rzucając śmieciami i artykułami spożywczymi (m.in. surowe mięso – to pewnie jacyś grindcoreowcy, kiełbasy, warzywa, owoce itd). nasz namiot oberwał wielkim worem ze śmieciami, z którego wyleciała jakaś puszka z ryżem w sosie – ale flugaliśmy jak przyszło do czyszczenia tego świństwa. no i wyobrażaliśmy sobie co by się działo gdyby taki numer odstawić w polsce – myślę że wywiązałaby się niezła bójka na sto tysięcy luda ;))). no ale ok, przejdźmy do meritum – a zatem przed wami krótkie opisy występów którym poświęciliśmy więcej niż 20 minut 😉


dzień pierwszy – 15.07

.: chkchkchk (the red frequency stage, 20:00 – 21:00)

        pierwszy koncert jaki oglądałem i od razu taki kop w ryja – pięknie! chłopaki zagrali prawie wszystkie numery z „louden up now” – imho najlepiej wypadło „hello? is this things on?” i „shitscheissemerde pt. I” – naprawdę fajnie to wszystko gadało. szerokie instrumentarium, jakie stosuje chkchkchk doskonale wypada w konfrontacji z publicznością – taki różnorodny tłumek na scenie robi wrażenie. szczególnie ekspresyjnie wypadają wokaliści, zwłaszcza ten główny – oprócz śpiewania, bawił się w młynie pod sceną, udawał walki kung-fu, skakał i wykonywał obsceniczne (lol) ruchy – istny dynamit. drugi wokal (przy okazji perkusista) był dla odmiany dość flegmatyczny i niedbały, ale w tym tkwiła jego siła – wypadł naprawdę przekonująco (śpiewał w „dear can” i „shitscheissemerde”). reszta zespołu napędzała groove koncertu, ze szczególnym naciskiem na sekcję rytmiczną (w sumie to dość oczywiste). wstawki saksofonowe bardzo udane, gitarzyści co i rusz zarzucali fajne riffy, funkując do bólu – jeden z riffów zabił mnie po prostu – rewelacja!!! gdyby the clash miał do dyspozycji te wszystkie nowoczesne urządzenia to pewnie brzmiałby jak chkchkchk – myślę że to porównanie pokazuje jak energetyczną muzykę wykonują amerykanie. ostatniego numeru nie widziałem bo pobiegliśmy na herberta, czego później bardzo żałowałem. mam nadzieję że następna trasa chkchkchk nie ominie polski – wtedy powetuję sobie tę stratę.
(john mcenroe)























.: matthew herbert djs (la petite maison dans la praire, 20:00 – 21:30)

        przyszliśmy po chkchkchk na ostatnie pół godziny licząc na numery z around the house i bodily functions, ew. coś z doctor rockit. nie doczekaliśmy się poza jednym krótkim akcentem – herbert wolał bawić się w coś innego. dużo beatu nadającego się na polskie imprezy techo-trance niespecjalnie zrobiło na nas wrażenie. trochę filtrowania i parę sztuczek to zdecydowanie za mało jak na legendę i top-trendy remixera. może zły dzień? choć ponoć przed naszym przyjściem dawał radę, więc sam nie wiem. dla nas największe (i jedyne zarazem) rozczarowanie tego festiwalu.
(john mcenroe)























.: krewcial (club circuit marquee, 23:00 – 0:00)

        dotarliśmy na ten koncert dość przypadkowo, ale spodobało się na tyle, że zostaliśmy do końca. mieszanka soul, hip-hop, funky i lightowego jazzu w wykonaniu belgów wypadła całkiem przekonująco. najważniejsze że można było obejrzeć zespół, a nie tylko standardowy zestaw dj i mc – ta muzyka naprawdę zyskuje gdy podpiera się żywym instrumentarium, szczególnie jeśli w składzie jest basista płynnie grający klangiem i klawiszowiec operujący ciekawymi barwami pian elektrycznych. oprócz głównego mc, który za bardzo nie wkurzał (a to już duży sukces 😉 ), mogliśmy usłyszeć dwójkę wokalistów (duet damsko-męski) którzy zdecydowanie urozmaicali gadanie mc. dobry ruch sceniczny, kilka wpadających w ucho motywów, popisy solowe i fajne oświetlenie zrobiło swoje – fajowy występ.
(john mcenroe)

.: louie vega and his elements of life (the red frequency stage, 23:40 – 0:55)

        tuż po występie krewcial udaliśmy się w stronę miejsca gdzie wcześniej produkował się chkchkchk i tak jak w wypadku wykrzykników, na scenie ujrzeliśmy sporą gromadkę. całość złożona była chyba z 10 osób plus głównodowodzący czyli sam louie vega. zachowywał się on dość bezczelnie gdyż cały czas pokazywał nam dupę 😉 – czyli mówiąc w bardziej cywilizowany sposób – był dyrygentem. orkiestra przez niego dowodzona była chyba perfekcyjnie zgrana, każdy z muzyków wiedział co ma robić, więc występ ten nosił znamiona prawdziwego show – szczególnie świetnie wypadał gitarzysta, który oprócz czesania solówek i walenia w struny, udzielał się wokalnie. dwie perkusje też robiły wrażenie, choć oczywiście king crimson circa 1995 to to nie był ;). a sama muzyka? no cóż, nie znam ani jednej płyty louie vegi, ale wydawała się niezwykle ekletyczna, słychać było wpływy muzyki z cywilizowanej europy, czarnej afryki i latynoskiej ameryki – taka mieszanka naprawdę daje radę, co oczywiście zostało tylko spotęgowane na scenie. trzeba będzie sięgnąć po płytę.
(john mcenroe)























.: lcd soundsystem (la petite maison dans la praire, 0:30 – 2:30)

        właściwie to słabo znałem twórczość jamesa murphyego (ale nie tego od gitar i metalu 😉 ) i lcd soundsystem. poza rewelacyjnym remiksem le tigre „deceptacon”, który potem leciutko przerobił tiga na swoim dj kicks, to nic nie kumałem. poszedłem na ten występ zupełnie zielony, ale w sumie spodobało mi się bardzo – dużo funky-house-punk, przynajmniej te kilka numerów które zdąrzyłem usłyszeć. niestety, podróż z poprzedniego dnia dała się mocno we znaki, więc po kilkunastu minutach zmyłem się do namiotu spać, za to z chęcią zapoznania się z twórczością lcd soundsystem – obiecuję że następnym razem przetańczę cały set ;). (john mcenroe)

dzień drugi – 16.07

.: robotobibok (club circuit marquee, 12:00 – 12:55)























        znałem twórczość robotobiboka bardzo wybiórczo – ot, kiedyś miałem okazję posłuchać jednej z ich płyt – wrażenie pozostawili pozytywne, ale jakoś nie sięgnąłem dalej po ich twórczość – po tym występie postanowiłem że to zmienię. mimo że zagrali tak wcześnie (tak tak – kto normalny wstaje przed 12 😉 ) to w namiocie zgromadził się spory tłumek, a ilośc osób zwiększała się z każdą minutą – najciekawsze było to, że ludzie często wpadali tam przez przypadek, chwilę postali, a zaraz potem krzyczeli „yeahhh” i dołączali pod scenę – dobrze to świaczy o jedynym przedstawicielu naszego kraju na tym festiwalu. w sumie to jakoś trudno mi odtworzyć atmosferę poszczególnych utworów (trochę jeszcze spałem 😉 ), wiem że koncert jako całość podobał mi się. w ogóle fajnie wyglądał kontrabas – dość nietypowy instrument jak na ten festiwal. a muzycy robotobiboka to już poziom europejski – wszystko równiutko (patent z długimi pauzami i przesuwaniem co drugi takt o szesnastkę kontrabasu robił wrażenie), z groovem. brawo!!!
aha, koleś od trąbki powinien od czasu do czasu spojrzeć w oczy publiczności – przez cały set wyglądał tak jakby się wstydził swojej gry, a przecież robił to naprawdę doskonale ;).
(john mcenroe)

czytaj dalej >>







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Black L.
Black L.
14 lat temu

Na wstępie powiem, że jestem fanem DM od bardzo dawna i lubię ich wszystkie albumy, tym niemniej moje podejście jest bardzo krytyczne. Nie przepadam za szybkimi utworami, a w szczególności nie toleruję disco. Wolę powolne i mroczne strony DM, dlatego „Ultra” i „Violator” są moimi faworytami.
Nowy album nie stanowi dla mnie rewelacji, na co zresztą się nie nastawiałem, obserwując ostatnie tendencje zespołu. Trudno, żeby tak się stało po tym do czego Panowie przyzwyczaili mnie w genialnych latach 90, kiedy to dominowały aranżacje rockowe, ambitniejsze. W obecnej dekadzie DM powrócili jednak do szufladki z masową popkulturą, od czego skutecznie uciekli w latach 80. „Sounds Of The Universe” potwierdza dobitnie tą tendencję, jak gdyby Martin i spółka
postawili kropkę po zdaniu „Koniec z (m)rockiem.”
Opiszę więc moje spostrzerzenia po kolei:

IN CHAINS – Po dziwnym wstępie mamy urzekający zmysłowy utwór, przesiąknięty smutkiem i melancholią, podobnymi jak na „World In My Eyes”, w dodatku w umiarkowanym tempie. Piękny i obiecujący początek płyty, szkoda że dalej jest różnie.

HOLE TO FEED – Gahan napisał świetny kawałek, głęboki, powolny, poważny – mam na myśli demo. Albumowa wersja to kompletna porażka – zrobili z tego sambę z uderzającym w mózg chorym bitem, który rozwala nastrój. Brak tej przestrzeni dźwięku, brzmi groteskowo. Szkoda gadać. Jakby to zaaranżować w stylu „Useless” lub „Policy Of Truth”, mogłoby być arcydzieło.

WRONG – Od samego początku wpada w ucho, za łatwo jak na DM. Dla mnie, bez rewelacji, przeciętny, ale fajny. Ogólnie chwytliwy i mocny kawałek promujący płytę, ale do „I Feel You”, czy „Barrel Of A Gun” mu daleko.

FRAGILE TENSION – Szybki, optymistyczny i plastikowy kawałek w stylu Erasure. Melodia nie wpada w ucho, jedynie przelatuje niemal bez śladu. Taki sobie nieprzebojowy hit w stylu „Martyr”, który z pewnością sprawdzi się na koncertach. Jedynie gitara w refrenie jest warta uwagi.

LITTLE SOUL – Bluessowa balladka z miłą dla ucha linią melodyczną. Jednak wykonanie i aranżacja pozostawiają nieco do życzenia – brzmi z lekka zawodząco i groteskowo. Gdyby utwór wykonać bardziej patetycznie i być może symfonicznie, zabrzmiałoby to znacznie poważniej, nawiązując do „Little 15”.

IN SYMPHATY – Utwór brzmi jakby był napisany w 1990r. Tylko pytanie: czy jest to Pet Shop Boys, New Order, czy DM? Bardzo udana, wciągająca linia melodyczna i ten wkurzający rytm… Ja wiem, że on tam pasuje, ale wolałbym, gdyby to była ballada. Utwór ten pełni rolę „Enjoy The Silence” na tej płycie, ale przebojem nie będzie. Powiem tyle, że gdyby to był jedyny szybki kawałek na albumie, byłoby bardzo dobrze.

PEACE – Ewenement – zbyt optymistycznie, ale mi się podoba – mało jest takich kawałków. Czuć wiosenną energię i chęć do życia. Melodia szybko wpada w ucho i nie chce się wydostać. Gwarantowany przebój!

COME BACK – Jeden z moich faworytów na SOTU. W najwczesniejszej wersji demo bardziej mi przypadła linia melodyczna, tu za to brzmi ambitniej, mimo iż bardziej optymistycznie. I tak jest bardzo dobrze; gitara i motoryczny podkład w stylu „Barrel Of A Gun” miażdżą. Jeden z najlepszych utworów na płycie!

SPACEWALKER – Kiedyś Martin pisał utwory instrumentalne urzekające pięknem i smutkiem („Oberkorn”, „Agent Orange”…) lub trzymające w napięciu („Pimpf”, „Jazz Thieves”…), a ten brzmi jak melodyjka z telenoweli z lat 60. Próżny wypełniacz. Przychodzi mi na myśl porównanie do „Easy Tiger”.

PERFECT – Czyżby Vince powrócił? Czysty Erasure, lata 80. Choć melodia przyjemna, kawałek prosty, optymistyczny, nic nie wnoszący do płyty. Kolejny wypełniacz.

MILES AWAY – kolejny utwór napisany przez Davea, ale pasujący wyłącznie do jego albumu „Paper Monsters”. Typowo amerykański, z wpływami bluesa i country (za czym nie przepadam). Nie jest ani przebojowy, ani mroczny, po prostu nużący jak kalifornijski upał na ranczo. Na „Playing The Angel” Dave lepiej się zaprezentował, realizując 3 świetne kawałki. Po genialnym solowym „Hourglass” spodziewałem się teraz czegoś więcej.

JEZEBEL – pierwszy utwór z wokalem Martina i bardzo udany! W końcu jakaś ambitna ballada emanująca charakterystycznym smutkiem i tęsknotą, które przywołują porównanie z „Home”. Duży plus dla Martina!

CORRUPT – Niepozorny początek i nagle potężna linia basu wbija mnie w fotel. Nasuwa się pytanie: Dlaczego dopiero teraz? Typowo depechowski, miażdżący i mroczny utwór, to piękne zakończenie albumu, podobnie jak było w przypadku „Clean” i „Higher Love”. Jeden z najlepszych kawałków na SOTU, stanowiący chyba nagrodę dla tych co dotrwali słuchając go do końca.

Reasumując album, uważam go za wartościowe dzieło, dopracowane w szczegółach, za co szacunek Twórcom. Jednak szkoda, że płyta dość niespójna – brakuje mi tu elementów muzycznych łączących utwory, co nadawało niesamowity klimat szczególnie na przełomie lat 80 i 90. Co do wydawnictwa BXSTUMM300, mając na uwadze moje uwagi do albumu, jest to przerost formy nad treścią, tym nie mniej stanowi ono dla mnie ważny element w kolekcji.

Polecamy