Wpisz i kliknij enter

Fuzja Dźwiku – 16.03.05, Wrocław, W-Z – Relacja

Mocne, mięsiste brzmienie osadzone na punktualnej, grooviastej sekcji, rewelacyjne piana elektryczne, za którymi siedzi totalnie niepozorny człowieczek – skromny image, brudne, półdługie włosy, a zamiata tak że nogi same zaczynają tupać, a ciało bujać się we wszystkie strony. To co robił na pianie i dodatkowej klawiaturze sterującej, podłączonej do laptopa (btw wszystkie aranże były puszczane na sekwencerze, co było widać po przesuwającym się widoku wielościeżkowym na ekranie) to dla mnie najjaśniejszy punkt wieczoru.         Od jakiegoś czasu w sieci krążyły informacje na temat trasy niemieckiego duetu Beanfield, a także małego festiwalu we Wrocławiu – Fuzja dźwięku. Okazało się że siły zostały połączone i mogliśmy jednego wieczoru zobaczyć na scenie cztery zespoły – oprócz gwiazdy, po kolei zaprezentowali się: Łona, Jiva i Gameboyzz Orchestra. Do lokalu wpadliśmy grubo po 20, piwko, rzut oka na wystrój – oj, duży ten klub, spodziewałem się czegoś znacznie bardziej kameralnego. Ludzi mało, ale myślę sobie – „wczesna godzina, dzień powszedni, więc pewnie większość leniwie zbiera się i dotrze później”. Jak się potem okazało – nic z tego, ludzi było wyjątkowo mało, może z 200 osób, co przy dużych gabarytach klubu wyglądało nie za ciekawie, szczególnie ze sceny. Ale koniec końców – nie było tak źle, a nawet lepiej niż dobrze. Size doesnt matter? W tym wypadku tak. Ok, do rzeczy.

        Na występ Łony oczywiście dotarłem pod sam koniec, zresztą ja za bardzo nie gustuję w tego typu muzyce, więc jakoś specjalnie nie płakałem. Z tego co zdążyłem zaobserwować to ludzie raczej dobrze się bawili, trochę pląsali pod sceną, sami raperzy tryskali energią i na szczęście nie wypadli zbyt pretensjonalnie, co bardzo często drażni mnie w hip-hopie. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa pewnie, dla mnie ciekawostka.

        Drugi w kolejności zainstalował się projekt Jiva, w skład którego wchodziły: perka, bas (w niektórych kawałkach nawet dwa), saks, klawisz i wokal (albo dwa). Pierwszy raz miałem styczność z tym zespołem, ale patrząc na skład byłem zdecydowanie pozytywnie nastawiony. W końcu bogate instrumentarium kojarzy mi się ze znacznie lepszą zabawą niż dwa gramofony, sampler i mc. I tak też było, choć to co się działo na scenie nie do końca mnie przekonało. Chodzi mi przede wszystkim o kiepską konferansjerkę, trochę dziwny, wymuszony image (ach, te dresy 😉 ) i dość monotonne wokale. Ja wiem że transowość jest fajna, ale trzeba ją umieć wytworzyć, a nie zaciąć się i powtarzać to samo – a tak robili wokaliści. Podobna rytmika, mało melodii. Nie będę też ukrywać że średnio, a nawet mniej niż średnio przepadam za wszelkimi jamajskimi wpływami, a tych było najwięcej – stąd może mój odbiór. Jak to określił znajomy – brzmią jak grzebienie, i trudno mi się nie zgodzić – ta maniera po prostu denerwuje.

        Na szczęście w przeciwieństwie do wokali, reszta była na naprawdę niezłym poziomie – brylował przede wszystkim klawiszowiec, obsługujący moogopodobnego Rolanda, z którego co i rusz wyciskał różne efekty, arppegia i plamy. Dodatkowo obsługiwał też świetnie brzmiące piano elektryczne, szczególnie zaciekawiła mnie barwa mocno drewnianego, funkowego klawinetu – piękne. Dodając jeszcze parę patentów (charakterystyczny długi atak klawiszy związany z narastaniem filtru dolnoprzepustowego) ocierających się o to rococo rot czy tortoise (ostatnio wszyscy mi się kojarzą z post rockiem, hehe) stworzył naprawdę przyjemną mieszankę psychodeliczno-transową i zdecydowanie wybijał się na tle kolegów z zespołu. Od leniwych plam po masywne, ocierające się o industrial, brzmienie – tak, w każdym wypadku jego gra sprawdzała się.

        Nieźle gadała też sekcja rytmiczna, ale inaczej nie może być, bo by się wszystko posypało. Z tym że jakoś nie zapadała w pamięć. Podobnie jak saksofon – nic nadzwyczajnego. A może ja ciągle skupiałem się na tym co grają klawisze? No tak, ale miałem prawo – przecież były najlepsze ;). W każdym razie zespół jako całość obronił się, ale swoją grę jeszcze nie zachęcili mnie do sięgnięcia po materiał studyjny – może następnym razem.

        W przerwie mamy zmianę scenografii – wnoszone są jakieś śmieszne fotele i stół. To wszystko po to żeby gameboyowi gracze mogli się rozsiąść wygodnie i pykać w jakieś archaiczne gierki, przy okazji wyzwalając różne 8-bitowe dźwięki. No właśnie – sporo słyszałem na temat tego projektu, nazwa Gameboyzz Orchestra parokrotnie obijała mi się o uszy, ale na nazwie się kończyło, bo muzy nigdy nie słyszałem. Tym bardziej byłem ciekaw co zaprezentują panowie i panie (w sumie była ich szóstka) na tak nietypowym, rzekłbym nawet, awangardowym instrumentarium. Okazało się jednak że małe pudełka to nie jedyny środek rażenia, bo na stoliku pokazało się coś co przypomianło laptopa i oczywiście nim było. Zdrada 8-bitowych ideałów? Nie, po prostu nie fetyszyzowanie konsol, jak mówi Yaniki – jeden z członków projektu. To dobrze – ja też nie przepadam za skrajnościami i zawsze wydawało mi się, że takie podejście nieco zawęża wypowiedź artystyczną.

        Zaczęło się dość mocno, ludzie zdecydowanie podeszli pod scenę, bo dźwięki były całkiem ciekawe, a i nietypowość instrumentarium mocno przykuwała uwagę. Pierwsze parę numerów przebiegało pod dyktando następujących szufladek: click, lekko daft punkowe lo-fi, mechaniczność kraftwerka (jeszcze dodać wokal i wokoder i wyszłaby nowa wersja „we are the robots”), przejawiająca się zarówno w muzyce jak i ruchu scenicznym (a raczej jego braku 😉 ), intensywność aphex twinowego „ventolin”. Piękne odniesienia, prawda? Musiało być rewelacyjnie? Niestety nie do końca, bo po 20 minutach wszystko zlewało się w jedną, monotonną, żeby nie powiedzieć, nudną, całość. Po jakimś czasie człowiek przestaje odróżniać poszczególne patenty, laptopowa perkusja łupie ciągle to samo, wszystko leci na jednej funkcji – żadnych zmian harmoniczno-melodycznych. Ja wiem że to nie jest pop, gdzie takie rzeczy mają znaczenie, ale jednak od czasu do czasu przydałoby się wprowadzić jakiś kontrast.

        Przynajmniej w postaci zmiany patentu rytmicznego, jakiegoś wytchnienia. No właśnie – dochodzę do tego co było najbardziej drażniące i co nie dawało absolutnie chwili spokoju – brzmienie. Nie wiem czy to było celowe czy nie, ale wysokie częstotliwości tak dawały po uszach, że po mniej więcej połowie występu, większość ludzi uciekła z pola rażenia głośników. Tak beznadziejnie brzmiącej, jaskrawej, szklistej góry naprawdę na dłuższą metę nie da się słuchać. Jeżeli muzycy chcą uprawiać ekstremum brzmieniowe – proszę bardzo, ale niedługo będą to robić tylko dla siebie i może garstki znajomych, bo kto lubi jak go głowa zaczyna boleć po parunastu minutach? Ja w każdym razie na następny ich występ pójdę ze stoperami do uszu. Może gdyby występ trwał 20 minut to w głowie pozostałyby same dobre wrażenia. Niestety, koncert się mocno wydłużył i strasznie mnie zmęczył, a sądząc po frekwencji pod koniec, nie tylko mnie. Następnym razem proponuję założyć filtr górnozaporowy na sumę w mikserze – tylko czy wtedy będzie coś słychać? ;)))

        No dobra, trochę ponarzekałem, ale miałem prawo. Nie dość że piwo zaczęło szumieć w głowie, to jeszcze te przeklęte wysokie tony wpływały na ogólne otępienie. I jak tu dobrze bawić się na głównej gwieździe wieczoru, czyli Beanfield? Aż siadłem na chwilę, kątem oka patrzyłem na kolejną zmianę scenografii. Znowu pojawiają się żywe instrumenty, znowu pojawiają się muzycy je obsługujący. Wreszcie wychodzi wokalista. Niestety, kiedy słyszę pierwsze takty „Tides” czuję się zawiedziony. Zamiast rewelacyjnie śpiewającej Bajki, której barwa i artykulacja nachalnie kojarzy mi się z Roisin Murphy, pojawia się Ernesto. Nie tego się spodziewałem, nie na to czekałem. Słuchając ostatniej studyjnej płyty Niemców, miałem wrażenie że najlepsze kawałki to te, w których śpiewa właśnie Bajka. W takim materiale, mocno ugładzonym, lekkim, popowym niemalże, kobieta zdecydowanie lepiej by się sprawdziła. Wiem, marudzę, przecież Ernesto wypadł całkiem dobrze, ale o ile lepiej by było gdyby… No ok, już przestaję 😉

        A zatem do rzeczy – na pierwszy ogień idą dwa największe killery z „Seek” – wspomniany „Tides” i „Home”. Wokalista modnie ubrany, ładnie śpiewający i nieźle ruszający się – pierwsze skojarzenie to Jamiroquai, tylko że w nieco skromniejszej wersji. I bardziej „gejowaty”, niestety. To odczucie staje się coraz mocniejsze z każdym kolejnym numerem (a już szczególnie przy „Chosen”) . Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest zbyt grzeczne – gdzie tu pazur, gdzie tu jaja? Na myśl przychodzi mi solowa płyta Victora Daviesa, której nigdy nie byłem w stanie przesłuchać w całości, ze względu na zbytnią zniewieściałość i ułożenie. A może ciągle daje znać o sobie rozdrażnienie z Gameboyzzów? Pewnie i jedno i drugie. Zaczynam uciekać od wokalu i skupiać się na warstwie instrumentalnej – a ta jest naprawdę wyśmienita. Czuć powiew zawodowstwa, niemiecką precyzję i przede wszystkim compostowy klimat. Mocne, mięsiste brzmienie osadzone na punktualnej, grooviastej sekcji, rewelacyjne piana elektryczne, za którymi siedzi totalnie niepozorny człowieczek – skromny image, brudne, półdługie włosy, a zamiata tak że nogi same zaczynają tupać, a ciało bujać się we wszystkie strony. To co robił na pianie i dodatkowej klawiaturze sterującej, podłączonej do laptopa (btw wszystkie aranże były puszczane na sekwencerze, co było widać po przesuwającym się widoku wielościeżkowym na ekranie) to dla mnie najjaśniejszy punkt wieczoru. Idealnie dobrane brzmienia, piękne harmonie, wieloakorodwe progresje, melodyjne solówki – yeahhh! Koncert naprawdę się rozkręcił, kulminacja następuje przy „Enchanting signs”, na scenie i pod sceną czuć mocne zaangażowanie, morda mi się sama otwiera z wrażenia, chwilę potem dołączam do roztańczonego mini-tłumu, hehe. Jest po prostu fajnie, nawet wokal już mi nie przeszkadza. Chłopaki raz bisują, wszyscy są zadowoleni i uśmiechnięci – tak jak muzyka Beanfield. Bez szczytów, ale na bardzo równym, wysokim poziomie. Nie ma to jak niemiecka solidność.

        Po ostatnich dźwiękach chwila odpoczynku, moment na dokładniejsze rozejrzenie się po klubie – tak, nieco za duża miejscówka, ale też organizator miał prawo spodziewać się większej ilości ludzi. Wrocław średnio się spisał, zobaczymy jak będzie w innych miastach. Choć nie ma co narzekać, jak sobie przypomnę 30-40 osób na Slope dj set w Łodzi, to i tak nie jest tak źle. Szczególnie że fasolki wyglądały na zadowolone. A przecież o to chodzi – zarówno widz jak i muzyk mają czerpać satysfakcję i radość – w wuzetce to się udało. Mnie również – czekam zatem na następną edycję Fuzji Dźwięku, choć sądząc po frekwencji, może być z tym różnie. Jednak mam nadzieję że doczekamy się kontynuacji, a na drugiej edycji frekwencja będzie przynajmniej dwukrotnie większa. Czego oczywiście wszystkim zainteresowanym życzę.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy