Wpisz i kliknij enter

Jaga Jazzist w Hipnozie – 07.05.05 – relacja

Wsiadam do samochodu, w łapach kluczyki, dokumenty, cd „The Stix” i parę innych pozycji ¶wietnie trzymaj±cych atmosferę podczas jazdy. Przekręcam kluczyk w stacyjce i nic. Drugi, trzeci – tylko pisk. Co¶ się popieprzyło z elektronik±, a przecież trzeba dojechać do Katowic. Nerwowe poszukiwanie instrukcji obsługi auta, przerzucanie stert papierzysk – nie ma, jak zwykle zreszt± kiedy co¶ jest pilnie potrzebne. Szybka zmiana decyzji, sprawdzanie rozkładu jazdy poci±gów – uff, zd±ży się. Telefon do znajomych, szybka ustawka na dworcu i wypad z domu.         Wsiadam do samochodu, w łapach kluczyki, dokumenty, cd „The Stix” i parę innych pozycji świetnie trzymających atmosferę podczas jazdy. Przekręcam kluczyk w stacyjce i nic. Drugi, trzeci – tylko pisk. Coś się popieprzyło z elektroniką, a przecież trzeba dojechać do Katowic. Nerwowe poszukiwanie instrukcji obsługi auta, przerzucanie stert papierzysk – nie ma, jak zwykle zresztą kiedy coś jest pilnie potrzebne. Szybka zmiana decyzji, sprawdzanie rozkładu jazdy pociągów – uff, zdąży się. Telefon do znajomych, szybka ustawka na dworcu i wypad z domu.

        Tak to mniej więcej wyglądało. Gdyby nie pociąg to nie wiem co bym zrobił, ale uparłem się że na Jagę dotrę, więc pewnie coś by się wykombinowało. W końcu na ten koncert czekałem już od lutego, kiedy to ukazały się pierwsze informacje na temat mini trasy Norwegów po Polsce. Na dodatek moje napalenie podsycały zewsząd napływające informacje o wprost rewelacyjnych występach w Poznaniu i Warszawie. Na szczęście wszystko się udało. Do stolicy Górnego Śląska dotarliśmy na godzinę przed koncertem, nawet zdążyliśmy się jeszcze chwilę poszwędać po ciekawych zakamarkach i uliczkach. Do klubu dotarliśmy sporo przed rozpoczęciem, można było kupić piwko, ustawić się w dość dobrym miejscu, pogadać. I przede wszystkim czekać.

        Tłum ludzi pod sceną z tym samym nastawieniem co my – po prostu czuło się to atmosferę wyczekiwania. W końcu pojawili się – aż trudno było zliczyć Wikingów – cała wielka dziesiątka. Że nie wspomnę o instrumentarium – sekcja dęta, klawisz x 2, gitara x 2, bas, kontrabas, glockenspiel, perkusja i masa dupereli. Czyli stawiają na odtworzenie materiału z płyt w każdym szczególe – jakże inne podejście od wielu artystów, których płyty uwielbiam, ale występy live już niekoniecznie. Nie muszę mówić że strasznie się podjarałem tym faktem i czułem podskórnie że czeka mnie wspaniałe przeżycie























        I nie pomyliłem się – to co zaprezentowali Norwegowie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Przede wszystkim czuło się ogromne zaangażowanie muzyków. Niesamowity luz również – świadczy to o klasie Jagi. Wystarczyło popatrzyć jak często wymieniali się rolami, gitarzysta brał pałeczki i pukał w wibrafon, sekcyjni z dętej grali na klawiszu, kontrabasie (oczywiście nie wszyscy naraz 😉 ) albo machali shakerem, ktoś inny coś brał, wydobywał z tego dźwięk i brzmiało to super. Aż trudno było mi to ogarnąć, bo nie dość że tyle osób, to jeszcze każdy jest w stanie grać na paru instrumentach. Jednak to wszystko doskonale się komponowało, absolutnie nie miałem wrażenia przerostu formy nad treścią, każdy dźwięk miał swoje uzasadnienie. To wprost niesamowite z jaką lekkością potrafią przechodzić od lekkich muśnięć trąbkowo-klawiszowych do ekspresji iście punkowo-industrialnej.

        W każdej frazie czuć po prostu ogromną świadomość dźwięku popartą wyjątkową wrażliwością muzyczną i wysokimi umiejętnościami manualnymi. Bo choć aranże Jagi są dość nabite, to jednak mają w sobie dużo lekkości, przestrzeni i klarowności. Nawet kiedy gitary trzęsą wszystkim, tak jak to miało miejsce w „Oslo Skyline”, przerobionym na „Katowice Skyline”. W ogóle to co się działo w tym numerze to właściwie esencja Jaga Jazzist. Początek spokojny, dominujące plumkające gitary, potem krótkie solo czegoś fletopodobnego, koda i uderzenie z wprost niesamowitą mocą – mogę to porównać jedynie z tym co się działo w czasie występu Skinny Puppy na Dour Festival.

        Perkusja co chwilę wpada w 11/8, trochę czasu mi zajęło żeby wejść w trans, ale jak już się udało to miotałem się do końca numeru, nawet w czasie uspokojenia noga sama tupała. A sama końcówka to sprytne przejście w 4/4, choć może to zabrzmieć jak granie w half-timie. No dobra, kogo to obchodzi, najważniejsze że czułem pływającą w powietrzu energię – coś niesamowitego! Pomyślałem sobie że muzyka polega na graniu, tu i teraz, jednym ciągiem, a nie żadne tam bawienie się w piano rollu i układanie klocków ;-). Może i płyty da się w ten sposób robić, ale przy konfrontacji z publicznością od razu obnażana jest słabość takiego podejścia. I niech mi wybaczą nasi polscy Ninja – Tuneowcy, ale o ile płyty Skalpela i Jagi jakościowo można spokojnie porównać, to dla emocji, jakie dostarczają ich występy, w żaden sposób nie da się znaleźć wspólnej płaszczyzny.























        Bo jak tu zestawić miksowanie na laptopach, choćby i nawet najlepszych numerów Bowiego, z niemalże kościelną potęgą acapelli w „Swedenborgske Rom”? Beat na 4/4, choćby i połamany i posynkopowany z potężną, pełną pasji i jeszcze bardziej zakręconą (można było usłyszeć chyba wszystkie podziały i figury rytmiczne, możliwe do zagrania przez człowieka 😉 ), a przy tym niezwykle lekką grą Martina Horntvetha? Albo uniwersalność przekazu – muzyka Norwegów, oprócz tego że świetnie nadaje się do parkietowego bujania ciałem (taki „Airborne” z przecudownie piękną, pełną grooveu linią kontrabasu, uzupełnioną saksofonem, spokojnie może stawać w szranki z Koop czy Jazzanovą, jeśli chodzi o zawartość cukru w cukrze 😉 ) , ma jeszcze w sobie cały szereg innych walorów – w przekroju całego koncertu mogłem pozachwycać się solowymi popisami MUZYKÓW (a nie tylko wydobywczy dźwięków), wspaniałym brzmieniem wielu instrumentów, czasem nawet dość egzotycznych, poczuć przestrzeń zagrywek fortepianowo-klawiszowych albo potęgę przesterowanych gitar, które zmuszają człowieka do rzucania ciałem we wszystkie strony. I do tego piękne rozplanowanie napięcia i zabawa konwencją. To ogromny atut – umiejętność rozłożenia, często skrajnie różnych emocji, w czasie, przeplatania ich, operowanie kontrastem. Czy takie chociażby „Animal Chin” robiłoby takie wrażenie gdyby zamiast zmian między szalonym pędem wykręconej perkusji i kontrabasu a delikatnymi partiami dęciaków, mielibyśmy jednostajne łup-łup albo ciągłe, smętne pitu-pitu?

        Wielkie jest wielkie tylko wtedy gdy możemy to porównać z czymś małym. Tak samo w drugą stronę. Wielki szacunek dla Skandynawów za doprowadzenie do perfekcji tego środka wyrazu – nie miałem wcześniej okazji usłyszeć tylu skrajności zagranych z taką spójnością i precyzją. Naprawdę nie było ani jednego momentu, w którym mógłbym powiedzieć coś w stylu: „ech, przekombinowali; sztuka dla sztuki; puste popisywanie się; postmodernistyczny śmietnik”. Jednym słowem – 666/10.























        Oczywiście warto jeszcze wspomnieć co nieco o publiczności. Bo to że Jaga dała TAKI występ to też ogromna zasługa ludzi, którzy tego dnia zawitali do Hipnozy. Nawet nie przypuszczałem że w Polsce chodzą na koncerty ludzie, którzy tak żywiołowo reagują na muzykę. Aplauz po każdym fragmencie utworów, po każdym, nawet najkrótszym popisie solowym, ruch pod sceną, krzyki, brawa i inne sposoby okazywania aprobaty – w tym przede wszystkim potężne tupanie nogami, wywołujące Jagę po raz trzeci i czwarty na bis – coś nieprawdopodobnego!!! To było tak spontaniczne, że muzycy wychodzili bez słowa sprzeciwu (ehehe, też bym się nie sprzeciwiał) i zagrali dodatkowe dwa numery. Naprawdę nie mieli wyjścia! I choć widać było, że pod koniec ledwo mieli siły, to ta energia dodatkowo ich motywowała. Myślę że po takim przyjęciu Norwegowie będą bardzo chętnie przyjeżdżać do Polski, a już szczególnie do Katowic. Ponoć tu mieli zdecydowanie najlepszą publikę, co zaowocowało wybitnym koncertem. Uff, jak dobrze że zabrakło biletów na warszawski występ Jagi i musiałem jechać do Hipnozy 😉

        Naprawdę życzę wszystkim żeby ich koncerty miały choć w połowie taką siłę rażenia, obfitowały w takie emocje i dawały takiego kopa energetycznego. Bo Jaga Jazzist z płyty to świetna rzecz, ale dopiero w wydaniu koncertowym ukazuje pełnię swoich walorów i dyskontuje to wszystko co każe im zajmować się muzyką, a nie setką innych ciekawych spraw. Po tym co zobaczyłem i usłyszałem, absolutnie nie dziwię się że norweski kolektyw uznawany jest za jeden z najlepszych live bandów, stawiany w jednym rzędzie z PJ Harvey czy Radiohead. Już nie mogę się doczekać ich kolejnego występu, tym razem na Dour Festiwal w Belgii :-).

setlista:

1. kitty wu

2. all i know is tonight

3. stardust hotel

4. for all you happy people

5. reminders

6. day

7. another day

8. I have a ghost, now what

9. toxic dart

10. swedenborgske rom

11. mikado

12. oslo skyline

13. airborne

14. animal chin

Zdjęcia, dokumentujące występ Jagi w Barcelonie [23.04.05] pochodzą z oficjalnego serwisu zespołu: www.jagajazzist.com.








Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy