Wpisz i kliknij enter

Jamie Lidell – Jim


Jakie to uczucie nagrać płytę przystępną, a zarazem wielką? Jamie zna odpowiedź, już się wychyla, już podnosi rękę… i wyciąga środkowy palec.
Ten zuchwały Brytyjczyk w zupełnie nowym wcieleniu każe nazywać siebie Jimem – świrem kąsanym przez różowego, pluszowego węża i popijającym perfumy prosto z flakonu. Kto nie wierzy, niech obejrzy z nim parę wywiadów, niech się powgapia w teledyski, niech się pozachwyca tym, co wyprawia na żywo. Mam wrażenie, że on w ogóle nie trzeźwieje. Krążą ostatnio plotki, że wraz z Różyczką M. i niejaką Marą Carlyle, wschodzącą gwiazdką jazzu, udekorowali swoimi upojonymi (w efekcie jednej z wspólnych londyńskich libacji) wokalami ostatni singiel Franza Ferdinanda. Ten błyskotliwy, szalenie utalentowany jegomość latem rozświetli łuną generowanej energii cały Cieszyn. To pewne.
Po znakomitym projekcie Super_Collider, miażdżącej elektronice wypełniającej „Muddlin Gear” i wreszcie kipiącym od funku krążku „Multiply”, który długo plądrował moją duszę i umysł, nadeszła barwna era „Jima”. Jamie jest chwilowo niedostępny, ale w zastępstwie pozostawił swoje rozmiłowane w grotesce alter ego, dokarmiane i rozpieszczane przez wujków Mockyego i Gonzalesa. Mimo, że najnowsze wydawnictwo znacznie różni się od wysoko notowanej poprzedniczki, dowodzi jednocześnie, że ten nieokiełznany „lord funku” potrafi odnaleźć się w wielu kontrastujących ze sobą gatunkach. Z tłustej masy inspiracji grupami Spinners, Temptation, Four Tops, Jackson 5 czy gęstych odniesień do Steviego Wondera, Marvina Gayea i Otisa Reddinga, Lidell umiejętnie lepi dźwięk za dźwiękiem, by potem gładko przełożyć je na język wokalnych wariacji. Tętniące żarem lat 60-tych chórki, niecierpliwe klawisze, roziskrzona perkusja i płynne basy znakomicie uzupełniają ten retro – klimat, ale na tej znikomej doniosłości kończy się ich rola.
Pierwsze skrzypce zagrał rozbrajający, pulsujący wokal Lidella, nadający ostateczny precyzyjny szlif każdej z kompozycji: od pogodnego „Another Day”, przez energetyzujące „Little bit of feel good”, „Figured me out” i „Where DYou go”, aż po wyrafinowane, refleksyjne „Rope of sand”. Ten fantastyczny głos, ciążący delikatnie w kierunku gospelowskich, soulowych wpływów broni się sam. Jamie Lider. I basta.

2008







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
http
http
15 lat temu

Oj Tomuś Tomuś!!!

Tom Dzwon
Tom Dzwon
15 lat temu

oj tom, elokwencja sie nie popisales. jesli dla ciebie bzyczenie (nie sprecyzowales wiec nie wiem o czym paplasz) jest dla matolow i z fruity loopsa, to nie swiadczysz dobrze o fanach jimiego., ale to nie pierwszy raz.jak dla mnie jego pijackie okrzyki to pozywka dla niegrzecznych dzieci bogatych rodzicow, taki miastowy yuppie folk ale generalnie nie mam z tym problemu jak ty z friuty loopsem.omijam. nic tez z malkontenctwa w twierdzeniu ze lidell to lipa nie ma. podobnie zastanawiam sie jak mozna wogole napisac ze jamie wydaje plyte na zlosc fanom bzyczenia – to jest brak elementarnej logiki i swiadomosci pod sufitem ale co tam, wazne ze dzimi funkuje (chyba fani jimiego nie wiedza co to jest funk, podobnnie jak autorka artykulu nie ma pojecia czym jest funk, co znac po recenzji) w tle, a innym srodkowy palec w dupe.a teraz poleca kamienie i pasta.

Tom
Tom
15 lat temu

brak nowomuzycznosci to gigantyczny plus tej plyty, tak czy inaczej lidell gra muze, ktora zawsze byla i zawsze bedzie swieza, takie gatunki po prostu. Tak na zlosc milosnikom bzyczenia i pstrykania kawal dobrej muzy, ktorej na rynku brakuje. Bzyczec i pstrykac z laptopa moze kazdy matoł z fruity loops, sluchu muzycznego do tego nie trzeba.

*a
*a
15 lat temu

Z płyty Lidella najlepsza jest reklama jaką mu zrobiliście, płyta won!

F.
F.
15 lat temu

nowomuzyczność ssie podobnie jak każda inna subkulturowa grupa gustów, bo powoduje zamknięcie się w jakimś kółeczku, co wcześniej czy później owocuje demencją. Miła recenzja: 1. Otis Redding – wieki minęły odkąd ostatnio widziałem litery ułożone w akurat to imię i nazwisko. Tęsknotka. 2. Ktoś tu miewa flow – 3,5 linijki trzeciego akapitu da się śpiewać!

DeftAphid
DeftAphid
15 lat temu

recenzja, podobnie jak i album Lidella, jest bardzo dobra. zwięzła, rozbuchana, wiosenna, przyciągająca. Nie twierdzę że płyta jest wielka (takimi były np. dokonania Super_Colider), ale jest z pewnością jednym z najlepszych albumów 2008, przynajmniej moim zdaniem. Co do aranżów – w muzyce w zasadzie nie zdarzają się już oryginalne aranże, nie wzorujące się na nikim innym. Cieszę się , że ktoś nagrał tak radosny i bezpretensjonalny album, stanowiący świetny odpoczynek od smętnych clicków, ambientów i innych mglistych, ciapciających glutów.

paide
paide
15 lat temu

Lidell taki sobie. Nie wystarczy zagrać dobre aranże wzorując się na jakiejś minionej etstetyce, żeby od razu próbować okrzyknąć płytę wielką, zwłaszcza że wielu artystów już podobne podróże ma w swoim dorobku. To tylko podkreśla mierną wyjątkowość produkcji. A recenzja, jakby pisana na kolanie, pospiesznie. I basta.

kornik
kornik
15 lat temu

Ej, malkontenci wieczni – Lidell to jak najbardziej nowomuzyczny wykonawca, wystarczy posłuchać jego koncertów.

Aes
Aes
15 lat temu

Mnie tylko zastanawia czy tego rodzaju muzyka jest nowomuzyczna . Sam fakt wydawania dla Warpa to za mało.

Jim
Jim
15 lat temu

jedna z fajniejszych recenzji tego krążka, jakie czytałem. plyta faktycznie nieco bardziej piosenkowa, ale to przecież wciąż ten sam zwariowany lidell.

a*
a*
15 lat temu

W moim odczuciu nudziarska płytka, żeby nie powiedzieć po *ju. […]

gombrowicz
gombrowicz
15 lat temu

przerost formy nad treścią

marian carey
marian carey
15 lat temu

pytanie tylko, czy aby na pewno jest to wielka plyta? 🙂

grommit
grommit
15 lat temu

recenzja równie soczysta, jak płyta!

znafca
znafca
15 lat temu

gut recenzja, zacne intro i dwa ostatnie zdania ołtra. niech słowa idą w parze w z muzyką. wtedy i słuchać będziemy więcej. ave.

Polecamy