Jakiś czas temu przypadkiem trafiłem na ten krążek – zakurzony, czekający kilka ładnych lat na ponowny flirt z odtwarzaczem. Flirt bardzo szybko przerodził się w całkiem gorący i dłuższy romans, płyta kolejny raz zachwyciła, przypomniała o „starych, dobrych czasach”, gdy elektronika – bez laptopów i innych abletonów – zachwycała swoją błyskotliwą produkcją i dojrzałością. Jednym z koronnych przykładów jest właśnie „Mama 6” autorstwa Paula Franklanda, artysty znanego jako Journeyman i Woob.
Dziś trudno niestety o jakiekolwiek premierowe nagranie tego muzyka, dziesięć lat temu jednak to właśnie Frankland należał do bezwzględnej elektronicznej czołówki. Wydana w 1994 roku „Mama 6” okazała się bardzo ważnym drogowskazem dla wszystkich twórców i słuchaczy wypatrujących nowych rozwiązań i brzmień. Album Journeymana ukazał się nakładem oficyny Ntone, będącej pododdziałem wytwórni Ninja Tune. Krążek wypełnia prawie 80 minut doskonałej, cieplutkiej elektroniki, startującej wówczas pod szyldem „ambient dub” – Paul Frankland stworzył właściwie definicyjne ujęcie rodzącego się gatunku, już na samym początku zaprezentował też jego autorską interpretację, której dorównać mogli tylko najwięksi – The Orb, Underworld czy Biosphere. „Mama 6” od samego początku uwodzi przede wszystkim dopieszczonymi do granic brzmieniami, które dziś wciąż wydają się bardzo aktualne – mimo ponad dziesięciu lat na karku. Journeyman świetnie prowadzi również swoje kompozycje, rozwija je powoli, buduje hipnotyzujący klimat, tak specyficzny dla elektroniki tamtych czasów. Nie ma tu jeszcze żadnych znamion późniejszych trzasków i szmerów, nie ma też zbyt wielu akustycznych czy tradycyjnych elementów. Mimo to jest cała masa ciepła, kilka nastrojowych sampli i dialogów, kojący przestrzenny ambient i – last but not least – rozwijany konsekwentnie puls, będący szkieletem całego materiału. Rzadko zdarza się, aby wszystkie te elementy zestawione były z taką precyzją – na „Mama 6” cały ten mechanizm zdaje się funkcjonować perfekcyjnie.
Po tej płycie Journeyman błysnął jeszcze jednym krążkiem – „National Hijinx” z 1997 roku. Mimo swej odmienności (sporo elementów jungle) materiał zasługuje na sporą uwagę i odrębne potraktowanie. Tymczasem słuch po Franklandzie zaginął – pozostaje więc cieszyć się wybitną przeszłością artysty, jedna „Mama 6” daje prawdziwą gwarancję muzycznej sytości, jest też – tak mi się wydaje – obowiązkową lekcją elektronicznej historii.
1994
[…] sytości, jest też – tak mi się wydaje – obowiązkową lekcją elektronicznej historii” (cała recenzja tutaj). To rzeczywiście jeden z najbardziej smakowitych albumów w kategorii szeroko pojętego ambientu. […]
w 1994 rzadzili 2 unlimited.;]
buuu, a juz myslalem ze szanowny administrator wzial sie za produkcje 😉
a to nie jest tak, ze Ntone to pododdzial Ninja Tune?
no to już chyba przesada, żeby recenzować własne wydawnictwa!;))
no ba, ksywa zobowiązuje! 😉