Wpisz i kliknij enter

Kim Hiorthøy – My Last Day


„My Last Day” kontynuuje i szczęśliwie rozwija starania podjęte przez Kim w roku 2001 na debiutanckim „Hei”. Pierwsze i ostatnie wydawnictwo spinają więc sześciopłytowy dorobek artysty przyjemną klamrą. Teraz możemy sobie zrobić maraton i przesłuchać całą dyskografię w jeden dzień, nie czując zmęczenia, nudy, ani – z drugiej strony – zbytniej inwazyjności. Mieszanka bezpretensjonalnego grania zawarta na „My Last Day” to zwykła zabawa dźwiękiem z wyłączeniem niepotrzebnego patosu przyświecającego większości eksperymentatorów.
Hiorthoy skutecznie posługuje się na nowym wydawnictwie metodą obcykaną przez Radiohead na „Hail to the Thief”: entuzjastyczna kreatywność pierwszych płyt + wyważony eksperyment kolejnych + w międzyczasie zapis live setu pozwalający uwierzyć w diametralnie różne wizerunki „sceniczny” vs. „studyjny” = płyta esencjonalna dla danego twórcy, nie proponująca nic szczególnie odkrywczego, ale pozwalająca obrać w przyszłości niemal dowolną drogę artystyczną. Spoglądając na zawartość trudno dziwić się sumarycznemu charakterowi „My Last Day”, jako że eklektyzm przybiera tu wręcz monstrualne formy: od breakbeatu, poprzez sampling i elektroakustyczne melodie, aż po lo-fi i weird beats. Przypomina to wszystko momentami upopowione Autechre, chwilami dzieciństwo Shadowa, a przez czterdzieści pięć minut po prostu Kim Hiorthoy.
I zmierzając ku drzwiom jestem właściwie usatysfakcjonowanym słuchaczem, bo takiego kolorowego akcentu brakowało mi w moim (m)rocznym podsumowaniu. Słucham „My Last Day” bez przerwy od paru dni i brakuje mi tylko tych paru rzeczy, do których Kim przyzwyczaił na poprzednich płytach. Chodzi głównie o wzmocnienie konstrukcji stopem techno, reminiscencjami z 80 i oldskulowym hip hopem oraz o brak poważnie potraktowanych (jak na „For the Ladies”) elementów ambientu. Czepiam się tego jednak tylko z sympatii do wcześniejszych dokonań. Jeśli więc ciągle jeszcze biedzisz się nad swoim osobistym rankingiem płyt 2007, jest całkiem prawdopodobne, że Kim zawróci ci w głowie, szczególnie jeśli rozważasz umieszczenie w pierwszej dziesiątce tegorocznych Coco Rosie.
2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
F.
F.
16 lat temu

W mojej dziesiątce dziesiąta 🙂

japan monster
japan monster
16 lat temu

jedna z lepszych płyt tego roku.

japan monster
japan monster
16 lat temu

jedna z lepszych płyt tego roku.

japan monster
japan monster
16 lat temu

jedna z lepszych płyt tego roku.

F.
F.
16 lat temu

Recka mało o albumie. Możesz mieć takie wrażenie z powodu, na który powołuję się w drugim akapicie – że jest to płyta esencjonalna dla artysty, jakiś tam sumujący punkt i nie znajduję na niej nic szczególnie dla Hiorthoy nowego. O zawartości natomiast samej jest napisane sporo, chociażby w ostatnim akapicie, gdzie masz wypisane, czego na płycie nie ma. Eliminację potem robisz sobie w domu 🙂 Ogółem przyznaję, że rzadko się zdarza płyta tak niezobowiązująca, a jednocześnie żywotna. Pzdr i sorry za błąd z płcią, jedyne usprawiedliwienie, że w tym przypadku podczas słuchania mało mnie obchodziło, czy się mylę, bo od początku brałem te dźwięki za taaaak niepodważalnie damskie 😉

sluchacz
sluchacz
16 lat temu

ale Kim to facet! 😛 Recka jakos malo traktuje o samym albumie.

Polecamy