Wpisz i kliknij enter

Pukkelpop 2005 – relacja

kiedy zobaczyłem pierwsze zapowiedzi tegorocznej, XX-tej już edycji, tego drugiego co do wielkości festiwalu w Belgii, nie miałem wątpliwości że muszę się pojawić w Hasselt między 18 i 20 sierpnia. to co się działo w ciągu tych trzech dni dało nam więcej wrażeń niż dwa sezony koncertowe w Polsce – niestety, ale zanim dorobimy się takich festiwali, minie jeszcze bardzo dużo czasu. nie będę w tej chwili rozpisywać się na temat przyczyn takiego stanu, wspomnę tylko że brakuje u nas zarówno tradycji pokojowego spędzania czasu w bardzo dużej grupie (gdzie absolutna większość to obcy ludzie, wiadomo jak łatwo u nas dostać w ryja w takiej sytuacji 😉 ), kulturalnie (muzycznie) jesteśmy ciągle w tyle, a i sytuacja finansowa większości potencjalnych chętnych nie napawa optymizmem, bo wydatek 500 pln na sam bilet to zapora dla wielu nie do przejścia. na razie zostaje poligon doświadczalny pt. Woodstock, ale wątpię żeby na czymś takim można było zbudować festiwalową tradycję. tak czy inaczej, zawsze pozostaje wyjazd na któryś z letnich festiwali w Beneluksie, Niemczech czy Wlk. Brytanii, a tu wybór jest ogromny.         kiedy zobaczyłem pierwsze zapowiedzi tegorocznej, XX-tej już edycji, tego drugiego co do wielkości festiwalu w Belgii, nie miałem wątpliwości że muszę się pojawić w Hasselt między 18 i 20 sierpnia. okazało się że Shortcut organizuje wyjazd i na szczęście tym razem wszystko doszło do skutku. to co się działo w ciągu tych trzech dni dało nam więcej wrażeń niż dwa sezony koncertowe w Polsce – niestety, ale zanim dorobimy się takich festiwali, minie jeszcze bardzo dużo czasu. nie będę w tej chwili rozpisywać się na temat przyczyn takiego stanu, wspomnę tylko że brakuje u nas zarówno tradycji pokojowego spędzania czasu w bardzo dużej grupie (gdzie absolutna większość to obcy ludzie, wiadomo jak łatwo u nas dostać w ryja w takiej sytuacji 😉 ), kulturalnie (muzycznie) jesteśmy ciągle w tyle, a i sytuacja finansowa większości potencjalnych chętnych nie napawa optymizmem, bo wydatek 500 pln na sam bilet to zapora dla wielu nie do przejścia. na razie zostaje poligon doświadczalny pt. Woodstock, ale wątpię żeby na czymś takim można było zbudować festiwalową tradycję. tak czy inaczej, zawsze pozostaje wyjazd na któryś z letnich festiwali w Beneluksie, Niemczech czy Wlk. Brytanii, a tu wybór jest ogromny.

        no dobra, przejdźmy do meritum – w tym roku na ośmiu scenach miało zaprezentować się aż 180 artystów, a że festiwal obchodził jubileusz to i organizatorzy postarali się o jak najlepszy skład – jakby się człowiek zawziął, to mógłby cały dzień latać od sceny do sceny i cieszyć ucho przy naprawdę świetnej muzie. dużym atutem miała być też różnorodność stylów, gatunków, klimatów – i tak też było, choć do rozrzutu stylistycznego Dour nieco brakowało (ani wada, ani zaleta).

        jedno jest pewne – line-up festiwalu opierał się na kilku światowych gwiazdach muzyki alternatywno-rockowej, sprzedających w ilościach mainstreamowych – mam tu na myśli Marylin Manson, Korn, the Prodigy czy Nightwish (lol, jak ci ostatni to zrobili – nie mam pojęcia), dwóch legendach (Nick Cave & the Bad Seeds i the Pixes) oraz na nowej fali gitarowej (z Franzem Ferdinandem na czele) i najlepiej sprzedających sie nazwach z krainy szeroko pojętych nowych brzmień. a na dokładkę dostaliśmy kilka naprawdę ambitnych projektów znanych tylko w wąskich kręgach (chociażby Fennesz, Mouse on Mars czy Four Tet). tak perfekcyjnie przygotowany skład musiał zaowocować niezapomnianymi wrażeniami, o czym będziecie mogli się przekonać w tych dwudziestu paru krótkich tekstach, oddających tylko w niewielkim stopniu to co działo się w czasie występów poszczególnych artystów. do tego mamy jeszcze krótką foto-relację z kilkudziesięcioma fotkami, obrazującymi relacje tekstowe. może stanie się to dla kogoś zachętą do wyjazdu na któryś z przyszłorocznych festiwali – oby! 🙂


18.08

Ladytron [dance hall, 14:20-14:55]

        ale wpadka! za późno dojechaliśmy i wypadło nam Art Brut, Mouse on Mars i większość występu Ladytron. szkoda, bo po tym co usłyszałem podczas dwóch ostatnich utworów musiało być bardzo ciekawie, szczególnie punkująca końcówka „seventeen” spodowała u mnie wzrost ciśnienia.



uba



















potem pocieszałem się tym że z debiutu zagrali tylko jeden kawałek, co wcale zresztą dziwne nie jest przy tak krótkim czasie występu. z ciekawostek – zespół zmienił nieco image, zrzucili mundurki, panie założyły czarne suknie, panowie zapuścili komiczne wąsy. poza tym poszerzyli instrumentarium i na scenie można było zobaczyć aż 6 osób, w tym aż trzy osoby obsługujące klawisze (wszystkie korgi).

The Editors [marquee, 15:35-16:15]

        jeszcze w autobusie, którym podróżowaliśmy do Hasselt, parę osób wspominało że Edytorsi to zrzynka z Interpol – i po tym występie też tak uważam. na szczęście nie jest to nieudolna kopia, panowie zagrali bardzo energetyczny koncert, z typowo płaczliwo-brytyjskimi melodiami, mocno patetycznie i do przodu na ósemkowym groovie – czyli typowe brytyjskie gitary. wokalista strasznie się trzepał, przeżywał, co chwilę przyciskał do swej wątłej piersi gitarę, ale wszystko w ramach konwencji. i nawet szczerze to wypadało. za to basista wyglądał jak ochroniarz z polskiej dyskoteki, ale na szczęście jego wygląd nie miał wpływu na grę ;). sięgnięcie po płytę to obowiązek!

Matthew Herbert vs Dani Siciliano [chateau, 17:25-18:55]

        mając w pamięci zeszłoroczny set Herberta na Dour, nie spodziewałem się niczego powalającego. no może po cichu liczyłem na większe instrumentarium niż standardowe gramofony, mikser i parę efektów. nic z tego! skończyło się na zmienianiu winyli, ale Dani i Matthew robili to z taką gracją i wyczuciem, że przetańczyłem prawie półtorej godziny, a dawno mi się to nie zdarzyło. zaczęli od hendrixowego „purple haze” a skończyli na „the audience” z dwójki Herberta. w międzyczasie zagrali sporo kawałków z „secondhand sounds”, a najbardziej entuzjastycznie przyjęty został „hoping” Louie Austena.























secik miał charakter wybitnie tanczny, ale tym razem nie zahaczał o żadne łupanki. Matthew i Dani zmieniali się mniej więcej co 20 minut, a w ogóle to poruszali się strasznie leniwie, ona raz na jakiś czas wychodziła i wracała z napojami (skwar w namiocie był dokuczliwy). czasami tylko, w momentach najbardziej żywiołowych mrs Siciliano zaczynała się bujać, jednak Herberta nie udało się zaprosić do wspólnej zabawy – taki z niego sztywniak ;). jeden z najafajniejszych setów djskich jakie widziałem.

Franz Ferdinand [main stage, 20:50-21:50]

        można nie lubić british new guitar revival, można śmiać się z wtórności, tych samych patentów stosowanych przez Franza w większości numerów, mega popowych inklinacji, ale nie można im odmówić profesjonalizmu i ogrania scenicznego – to po prostu maszynka koncertowa, grająca z dużą energią nawet te numery, które powinny im się znudzić w zeszłym roku.























najlepiej o tym świadczy tłum ludzi bawiących pod sceną i śpiewający refreny razem z Alexem. ósemkowy groove, który na płycie może nieco nużyć, na koncercie staje się atutem. publiczność szaleje w rytm kolejnych numerów, wśród których największą furorę robią kawałki singlowe czyli „take me out”, „matinee” i „darts of pleasure”. sam z wielką podjarą dołączam do tłumu skaczących i skandujących „take me out” w tym, chyba najbardziej hiciarskim kawałku Franza. przy tym numerze nie da się stać spokojnie! zawiódł mnie jedynie grane na bis „this fire”, którego aranż w porównaniu z wersją studyjną jest jakiś taki dziwny, szczególnie linia melodyczna dużo traci. no i jeszcze barwa klawiszy w „auf asche” do zmiany – bez wiochy proszę ;).

Fennesz [chateau, 20:55-21:45]

        [tekst: jman] Żałowaliśmy z Magdą, że Fenneszowi przyszło grać w czasie, gdy większość Pukkelpubliki starała się bawić przy nieco zblazowanych gwiazdach z Franz Ferdinand [a może to dźwiękowiec był niemiłosiernie zblazowany?]. Daliśmy się trochę nabrać na tą „magię marki”, jaką niewątpliwie jest „czwórka chłopców z Glasgow”, wytrzymaliśmy jednak tylko do „Take Me Out”, aby zaraz potem sprawdzić, co proponuje podczas swego występu Fennesz. Powitały nas dźwięki z legendarnej już chyba „Endless Summer”, przygniatające mocą drony, doskonała produkcja, błyskające co chwilę w głośnikach brzmieniowe smaczki i te wszystkie produkcyjne niuanse – to, dzięki czemu ambient i idm na żywo potrafi zainteresować, wciągnąć, owładnąć. Atutem Fennesza jest jego gitara i sposób, w jaki wykorzystuje potencjał tego – bądź co bądź – rockowego instrumentu. Muzyk zauroczył nas perfekcją i pięknem swej muzyki, uwiódł fragmentami „Venice”, a na koniec rozczarował – zagrał bowiem tylko jeden, krótki bis [choć i to, jak na Pukkelpop, było czymś wyjątkowym]. Generalnie – doskonała muzyka, wypatrujmy Fennesza w Polsce, a kiedy przyjedzie – nie zastanawiajmy się. Warto.

Roisin Murphy [dance hall, 21:55-22:45]

        lepiej niż w Warszawie, ale ciągle nie jestem przekonany do tego materiału, a właściwie do sposobu w jaki się go odgrywa. mam wrażenie że Roisin na siłę chce zrobić z tego drugie Moloko i numery, które na płycie wypadają dość kameralnie i knajpianie, próbuje wtłoczyć w rozmach wykonawczy i energię „forever more”, „indigo” czy „familiar feeling”. a przecież numery z jej solowej płyty na pewno nie mają takiego potencjału taneczno-komercyjnego co w/w kawałki.























jedynie „ruby blue” i „night of the dancing flames” mogą rzeczywiście porządnie rozruszać publikę, ale i tak odpadają w przedbiegach z prawie każdym utworem chwilę wcześniej widzianego Franza Ferdinanda. poza tym patent z ciuszkami i imagem jest właściwie żywcem wyjęty z koncertów Moloko i zupełnie przestał mnie zaskakiwać. nawet Eddie Stevens nie szaleje tak jak na dawnych koncertach. no dobra, cały czas patrzę przez pryzmat zeszłorocznego koncertu w Parku Sowińskiego, zatem niech się Jman wypowie, bo jemu ten występ bardzo się podobał 😉

Royksopp [dance hall, 23:50-00:50]

        tak jak na video koncertowym z Glastonbury, tak i tym razem na scenie pojawiło się mnóstwo sprzętu – od klawiszy i rolandowskich padów do różnej maści procesorów studyjnych, które zapełniły całkiem spory rack. do tego futurystyczna konstrukcja z otwieranymi drzwiami, oknem i oldskulowym wyświetlaczem – tego wcześniej nie było. panowie energicznie weszli na scenę i zaczęli od „royksopps night out” – mocne uderzenie na początek. cały ich set był świetnie skonstruowany – najpierw zagrali kawałki z debiutu, które kupiły publiczność (z „eple” i „remind me” na czele) plus cover marka almonda „dont go”, potem przeszli do numerów z nowej, nieco kontrowersyjnej płyty („only this moment”, „what else is there”, „circuit breaker” , „someone like me”, „alpha male”).

i o ile mogę kręcić nosem na wersje studyjne, o tyle ich koncertowe interpretacje wypadają zdecydowanie lepiej, mniej pedalsko, z groovem i charakterem. końcówka to z kolei z werwą zagrany „nok e nok” i rewelacyjny, lekko rozimprowizowany „istambul forever” z przewodnim motywem z „poor leno” i dużą ilością przefiltrowanych dźwięków na mocnym rezonansie.























w czasie tego przedostatniego, Royksopp zastosował szpanerski patent z grą na padach na dachu wspomnianej już konstrukcji – świetny zagrywka pod publiczkę! w ogóle obsługa padów to było mistrzostwo, wiem już na co zbierać pieniądze ;). równie zawodowo wyglądała obsługa czterech instrumentów klawiszowych (znowu same korgi!) i całej tej elektroniki – obaj royksoppowcy uwijali się jak w ukropie żeby zdążyć odegrać wszystkie smaczki z płyty, a do tego jeszcze pośpiewać i pograć na padach. mistrzostwo! aha, zapomniałbym – na scenie pojawiła się w paru numerach wokalistka, ale nie zrobiła specjalnego wrażenia – miło podśpiewywała, ale mogłoby równie dobrze jej nie być. jedeny minus – dyskotekowo zaaranżowane „sparks” i niepasujący głos wokalistki. za całą resztę wielkie brawa!


The Prodigy [main stage, 00:50-2:00]

        wyczesany po Royksoppie podszedłem z ciekawości w rejon głównej sceny i zobaczyłem niezły ropzierdol, który jednak na dłuższą metę stał się dośc nużący, za dużo było przerw, biegania i miotania się po scenie, a za mało grania imho. Prodigy grało bardzo punkowo, numer na który załapałem się jako pierwszy brzmiał jak elektronicznie zaaranżowane Sex Pistols, nawet Flint zaciągał typowo lydonowską manierą. dalej poleciało kilka klasyków – „breathe” i „firestarter” wypadło nieźle, będąc pod sceną można by się tym materiałem nieźle podjarać.























ja jednak stałem bardzo daleko, toteż emocje związane z nazwą szybko opadły i udałem się w stronę namiotu „chateu”, żeby zobaczyć wokalną sensację ostatnich miesięcy czyli Jamie Lidella

Jamie Lidell [chateau, 00:50-2:00]

        ostatnie pół godziny jego występu zniszczyło mnie totalnie, fantastyczny, subtelny funkowy groove plus wykręcone eksperymenty znane ze starszych płyt, przechodzenie od spokojnych, kołyszących przytulanek do szybkich idm-owych przebiegów z filtrami w roli głównej – po prostu oszalałem na sam koniec dnia i roztańczyłem się, a właściwie zacząłem rzucać się we wszystkie strony, jakby był to koncert Skinny Puppy. w pewnym momencie Lidell zdjął ćwierćnutową stopę, zostawiając wykręcony beat werblowo-hatowy i coraz bardziej podkręcał atmosferę poprzez mieszanie tego podstawowego beatu z coraz to nowymi elementami. na moje szczęście skończył ten eksperyment zanim zdążyłem sobie coś połamać albo pozabijać ludzi wokół ;). na sam koniec zagrał dwa kawałki z ostatniej płyty, w tym „multiply”, którego refren śpiewał razem z rozkołysaną publicznością. naprawdę świetnie wypadł stuff z najnowszej płyty, pomimo tylko dwóch osób na scenie – samego Jamiego i gościa od wizualizacji, ubranego w dziwną maskę i jeszcze dziwniejszy strój. coż, do zobaczenia na koncertach w Polsce…

19.08

Annie [dance hall, 15:10-15:50]

        prosty, europejski sposób na taneczną muzykę – czyli dj i wokalistka w roli głównej.























może dziwić kolejność w której ich wymieniłem, ale tym razem śmieszny pan za deckami za wszelką cenę chciał stać się głównym bohaterem tego koncertu i właściwie udało mu się to – zwracał uwagę na siebie głupim imagem, popisywał się co chwilę, stroił głupkowate miny i w ogóle wyglądał jakby urwał się z choinki. mimo wszystko z muzą nieźle sobie radził i tylko dlatego nie dostał ode mnie w ryja ;). Annie z kolei nie jest jeszcze frontwoman najwyższej klasy, brakuje jej charakteru i musi się jeszcze sporo nauczyć jeśli chodzi o kontakt z publiką. najlepiej niech przygląda się uważnie Roisin Murphy i Alison Goldfrapp, bo śpiewa i rusza się niewiele gorzej, a i urody jej nie brakuje. sam występ opierał się oczywiscie na debiutanckiej płycie „anniemal”, bardzo fajnie wypadło „chewing gum” i „heartbeat”, nie zabrakło również nowych utworów. występ niezły, z zadatkami na coś naprawdę fajnego za parę lat.























Amp Fiddler [dance hall, 16:40-17:30]

        ale fenomenalny luz! w prosty, ale jednocześnie niezwykle bogaty w smaczki sposób, oddali to co w czarnej muzyce najważniejsze – groove, rytm, bujanie. prawdziwa esencja, bez żadnych zbędnych dźwięków. niesamowita lekkość i naturalność, zabawa dźwiękiem, harmonią, niezwykła żywiołowość a przy tym subtelność Curtisa Mayfielda – to było coś co publczność natychmiast podchwytywała. widać było jak dużo radości sprawia Ampowi wspólne śpiewanie refrenów przy „superficial” czy „i believe in you”. i mnie (nam) również ;). oprócz śpiewania Fiddler obsługiwał również dwa klawisze – nord leada i nord electro (moje obiekty porządania), a robił to wyśmienicie, co zresztą zupełnie nie dziwi, skoro nagrywał z takimi sławami jak Prince, Brand New Heavies czy George Clinton. solówki jego są niezwykle melodyjne, obfite w synkopy i zabawy brzmieniowe, ale oszczędne, nie ma popisów technicznych – i o to właśnie chodzi! reszta zespołu dotrzymywała mu kroku, a chórki w wykonaniu basmana i perkusisty mogłyby spokojnie być partiami frontmana. szkoda tylko że zabrakło chórków żeńskich, które tak świetnie wypadły na zeszłorocznym koncercie Ampa na Dour. niemniej w przekroju całego koncertu i tego co pokazało tych trzech wspaniałych muzyków, nie miało to większego znaczenia – dla mnie pierwsza piątka festiwalu.

The Go! Team [dance hall, 18:25-19:15]

        załoganci z the Go! Team to mieszanka rasowa, pewnie każdy ma swoje kulturowe korzenie, a co za tym idzie światopogląd. tam gdzie spotykają się i ścierają różne wpływy na ogół jest kupa energii (z przewagą kupy) i duży rozpierdol. i taki właśnie był ich występ – bardzo energetyczny, różnorodny, zahaczający o bardzo wiele wpływów, ale zarazem chaotyczny i pozbawiony nieco głowy.























przede wszystkim instrumentaliści zmieniali się co chwilę na swoich pozycjach, ale do spójności takiej jak u Chk Chk Chk jeszcze im daleko. ja wiem że fajnie jest pokazać, że umie się popukać w perkusję i pobrzdąkać na gitarce, klawiszach i fleciku, ale bez przesady – niech każdy gra na tym na czym umie najlepiej, a ewentualne zmiany powinny być rzeczywiście wymuszone aktualnie granymi rolami (powiedzmy że perkman zostaje zasąpiony przez innego muzyka, bo właśnie idzie zaśpiewać numer, a ciężko mu pogodzić jedno z drugim). a tu każdy numer to rotacja i chyba tylko basista nie dołączył do tego cyrku. poza tym po co im dwie perkusje? średnio zaawansowany pałker zagrałby partie obu zestawów bez większych problemów, więc albo pani perkusistka no.1 jest za słaba albo druga perka była tylko zwykłym efekciarstem – ech, to nie King Crimson ad 1995 ;).

tak samo nietrafione były próby śpiewania pani japonki-perkusistki (ja bym lepiej zaśpiewał) czy ciągłe zmiany instrumentów przez panią w bluzie w paski – tą bym wywalił ze składu ;). no dobra, przyczepiłem się, ale nie wszsytko co festiwalowe musi być cudowne. dobrze że chociaż kompozycje mają niezłe, a w ich szeregach śpiewa i gada bardzo wyluzowana murzynka. ona trzymała to jakoś wszystko w kupie i z roli frontwoman wywiązała się świetnie. zachowywała się jak kapryśne dziecko, tupała nóżką, domagała się uwielbienia i wspólnego śpiewanania refrenów, ale było to autentycznie urocze, zresztą pewnie podszyte dużą dozą autoironii . na koniec zaserwowała nam gwiazdę (taką robioną na rękach) i na tym skończył się ten nieco kontrowersyjny występ. co ciekawe, większości przypadł on bardzo do gustu, niektórzy nawet zaliczyli go to swojego top 5 festiwalu. u mnie ledwo zmieścili się w top 20 ;).

Emiliana Torrini [club, 18:25-19:15]

        [tekst: jman] To był jeden z tych festiwalowych koncertów, na który czekaliśmy z największą niecierpliwością. Oto podczas imprezy wypełnionej po brzegi bądź to nowym gitarowym graniem, bądź nową elektroniką, na jednej z najmniejszych scen zagrać miała przedstawicielka subtelnych brzmień z Islandii, prezentująca muzykę odległą od wszystkiego, co do tej pory proponował Pukkelpop 2005. Nie zawiedliśmy się – Emiliana Torrini, wraz z kilkuosobowym zespołem dała doskonały występ, którego najistotniejszymi składnikami okazały się: profesjonalizm muzyków, poczucie humoru, skromność i otwartość wokalistki, również żywiołowa reakcja publiczności, będąca zaskoczeniem nie tylko dla Emiliany, również dla mnie, przyzwyczajającego się do panującego na festiwalu nastroju upalonego zblazowania. Torrini zagrała większość materiału z „Fishermans Woman”, wszystkie kawałki w przepięknych, akustycznych aranżacjach, rozpieszczających aranżacyjnymi niespodziankami [cymbałki, dzwonki, również.. skrzypiące drzwi], tak charakterystycznymi dla muzyki z Islandii. Było nam więc bardzo romantycznie, momentami zabawnie [anegdoty i żarty Emiliany], momentami wzruszająco [przepiękna „Serenade”]. Artystka na scenie niczego i nikogo nie udaje, nie robi wielkiego show, ma chyba świadomość, że te krótkie kompozycje obronią się same, że w całości nasycą zmysł wszystkich tych, którzy zgromadzili się pod tą małą sceną, wytęsknieni za szczyptą akustycznych, delikatnych piosenek. Wśród zagranych kawałków zabrakło chyba tylko tytułowego utworu z ostatniej płyty, mimo to jednak – występ Emiliany Torrini był dla mnie jednym z najbardziej poruszających podczas całego festiwalu.

Fischerspooner [dance hall, 20:15-21:05]

        tuż przed rozpoczęciem koncertu przed sceną pojawili się ważni(?) panowie z teczkami z napisem emi. trochę zbiło mnie to z tropu, czyżby chcieli ich odbić capitolowi, w której została wydana ostatnia płyta?























a może wyniki sprzedaży nie satysfakcjonują amerykanów i chcą się pozbyć swojego najnowszego nabytku? jeżeli to drugie to zrobią duży błąd bo Fischerspooner ma zadatki na supergwiazdę, zarówno dzięki płytom o sporym potencjale komercyjnym jak i koncertom które przybierają formę show, w którym dużą rolę odgrywa image i dramaturgia. wszyscy muzycy poubierani byli w białe ciuchy, oprócz Spoonera, który przyodział szpanerskie, czerwone, skórzane wdzianko, mające pewnie wywołać zamieszanie wśród żeńskiej części publiczności (a może i nie tylko 😉 ), szczególnie wtedy gdy stopniowo zaczął je z siebie zrzucać. widać było jak na dłoni skąd panowie czerpią inspiracje – David Bowie i glamowy „stajl”, Mark Almond i new romantic.
co do muzy – patenty z prostym groovem ósemkowym („just let go”, „cloud”, „a kick in teeth”, „happy”, „sweetness”), wygrywanym przez arppegiowany bas sprawdziły się już dziesiątki razy i tak samo jest u Fischerspooner. do tego mocne, powerchordowe gitary, regularne uderzenia stopy i werbla na ćwierćnuty, świetne, bardzo łatwo wpadające w ucho melodie („never win” łaziło mi cały czas po głowie do następnego ranka) plus parę ozdobników w postaci skrzypiec czy żeńskich chórków – to zapewniło nowojorczykom świetne przyjęcie ze strony publiczności i wspólne śpiewanie refrenów. co ciekawe – kompozycje które na płytach są dość „lajtowe” na koncercie nabierają rumieńców i pazurów – jednym to przypada do gustu, inni wolę jednak elektro-oblicze zespołu. ja należę do tej pierwszej grupy i pewnie dlatego do koncertu nie miałem żadnych zastrzeżeń.


Goldfrapp [dance hall, 22:20-23:20]

        tego dnia stałem się rezydentem w dancehallu, wszystkie najbardziej interesujące mnie koncerty odbywały się właśnie tutaj. wisienką (a właściwie czereśnią) na torcie miał okazać się Goldfrapp i rzeczywiście smak jej był całkiem przyjemny.























Alison i spółka sprezentowali widzom zawodowe show, z dobrym zapleczem wizualnym i jeszcze lepszym muzycznym. oprawa tego koncertu robiła wrażenie, począwszy od imageu Goldfrappowej i muzyków na scenie, przez dwie tancerki ponętnie kręcące swoimi zgrabnymi tyłeczkami (niestety twarze były przysłonięte maskami – patrz zdjęcia obok) aż po trick z pocieraniem krocza Alison ciekawym urządzeniem wydającym z siebie piski niedostrojonego radia. do tego klimatyczna gra świateł i dym sceniczny – oj, było na co popatrzyć (choć i tak twierdzę że Goldfrappowa to taka „niedorobiona” Kylie 😉 ). a muzycznie też klasa – od smętów z „felt mountain” przez tanecznie zorientowaną drugą płytę (zabrakło mi tylko „twist”) aż do najnowszego hitu „ohh la la”, który na scenie będzie sprawdzać się rewelacyjnie – refren tego numeru wpada w ucho od razu, a i śpiewanie tej frazy unisono z wokalistką nie powinno sprawić nikomu problemu. publiczność (wraz z piszącym tę krótką relację) tak właśnie zrobiła. czereśnia okazała się przepyszna, nawet pestka w postaci lekkiego zmanierowania Alison była łatwa do przełknięcia. po takim deserze musiałem z dobrą godzinę posiedzieć na świeżym powietrzu i nieco ochłonąć. potem pobiegłem jeszcze pod główną scenę na koncert.

the Pixies [main stage, 23:20-00:50]

        szkoda że już nie miałem siły bardziej się zaangażować, bo mimo wielkich brzuchów i odwrotnie proporcjonalnie do tego ilości włosów u Franka Blacka, staruchy zagrały z werwą i młodzieńczą pasją. gdyby nie wygląd, to mógłbym przysiądz że słyszę jakiś nowy, gitarowy band, który właśnie został obwołany zbawcami rocka w UK. i mimo że nie znam zupełnie twórczości amerykanów, to moje zmęczone już uszy wyłapały kilka fajnych patentów, które pewnie zmuszą mnie do sięgnięcia po cokolwiek z ich dyskografii. na koniec Frank pogadał sobie z Kim (aż trudno uwierzyć że kobieta o wyglądzię etatowej mamusi może bawić się w the Pixies), wszystko na wielkim luzie, widać było że czerpią z grania i wzajemnej komunikacji autentyczną przyjemność. fajnie że rocknroll to nie tylko domena nastoletnich buntowników z ładnie przyczesanymi włoskami.

20.08























The Raveonettes [marquee, 13:55-14:30]

        z nazwą the Raveonettes zetknąłem się przy okazji przeczesywania bogatej kolekcji płyt u znajomej (pozdro dla Gościosławy) – tak się złożyło że akurat wcisnęła mi epkę tego zespołu (nazwy płyty nie pamiętam), potem obejrzałem teledysk, w którym członkowie grupy zatruwali sobie życie, ale nazwa jakoś wypadła z obiegu i przypomniałem sobie o nich dopiero przeglądając tegoroczny skład Pukkelpop. akurat nie było nic innego do roboty przed Lcd Soundsystem, więc udałem się do pobliskiego namiotu w którym swój koncert właśnie rozpoczynali duńczycy. i bardzo mi się spodobało. pięciosobowy skład (w tym cztery różne gitary) zaczął z przytupem, zagrali bardzo motorycznie, z energią, a przy tym oczywiście wystarczająco melodyjnie żebym złapał bakcyla na ich muzę. fakt że brzmieli jak kolejna wariacja na temat brytyjskich ósemkowych gitar, ale o to chodzi w tej estetyce. zresztą nie wszyscy stworzeni są do odkrywania nowych rejonów muzycznych. wprawdzie już po czterech numerach wywiało mnie z namiotu (w końcu trzeba było zająć dogodne miejsce przed głównym daniem festiwalu), ale wkrótce mam zamiar ponownie zawitać do znajomej i pożyczyć od niej „the chain gang of love”.























Lcd Soundsystem [main stage, 14:35-15:15]

        jak tylko usłyszałem pierwsze patenty z „losing my edge” i „beat connection” grane na soundchecku to bardzo niezdrowo się podnieciłem i nawet padający deszcz nie ostudził mojej gorącej głowy. na dodatek chwilę później klawiszówka zaczęła testować swoje klawinetowe barwy – jak ja uwielbiam te brzmienia! no ok – do rzeczy.

koncert rozpoczął się od długiego wstępu sekcyjnego „beat connection”, czyli jednego z największych singlowych killerów Lcd. zresztą nie był to jedyny kawałek spoza debiutanckiej płyty, bo później usłyszeliśmy także „give it up” i „losing my edge”, który z powodu kłopotów z głosem Murphyego zaczął się od tekstu „im losing my voice”.























na sam koniec poleciał także „yeah” – mój ulubiony numer nowojorczyków. ten song to wizytówka dance punka, niesamowicie motoryczna sekcja, w której pierwotne, afrykańskie rytmy produkowane przez perkusjonalia spotykają się z groovem stopy, werbla, elektonicznych padów i tak ostatnio popularnego cowbella. powoli rozwijany temat, oparty na basie i przefiltrowanym klawinecie, przechodzi coraz to nowe mutacje, żeby eksplodować na końcu potężnym przesterem samooscylujących moogowskich klawiszy. a do tego transowa fraza „yeah, yeah, yeah”. piekielna taneczno-rocknrollowa mieszanka, przy której nie umiałem stać spokojnie (dziwne, co? 😉 ). i właściwie mogę to powiedzieć o każdym innym kawałku, może tylko przesadzili z tempem w „daft punk is playing at my house”. natomiast reszta kawałków z debiutu wypadła świetnie, szczególnie podobało mi się „tribulations”, którego śpiewałem unisono z jamesem ;). właściwie to cały set prułem mordę, machałem głową i rzucałem się dookoła. to mój najbardziej zaangażowany koncert do tej pory – zobaczymy co pokażą wykrzykniki.
aha, i parę obiektywnych uwag na koniec – Lcd powinno jednak zagrać na mniejszej scenie i o późniejszej porze. na pewno przełożyłoby się to na zaangażowanie publiki i szaleństwo pod sceną, którego niestety brakowało. szkoda też, że w trakcie „on repeat” siadł generator prądu i przez moment wszystko stanęło oprócz perkmana, bez opamiętania walącego w pady, których i tak słychać nie było. Murphy oczywiście wykorzystał ten moment żeby sobie trochę pogadać (a ponoć gaduła z niego straszny) i łyknąć kawy, co wzbudziło duży aplauz wśród publiki.


London Elektricity [dance hall, 17:00-17:45]

        [tekst: jman] Intensywnie reklamowałem Magdzie ten muzyczny projekt, jeszcze przed wyjazdem na Pukkelpop ubarwiając poranki płytą „Biliion Dollar Gravy”, a potem, już podczas imprezy niecierpliwie wyczekując koncertu LE z nieustannym „warto” na ustach. Jak się jednak okazało – na początku występu było mi trochę niewyraźnie, bo ten doskonały studyjny kolektyw rozpoczął swój koncert dość ślamazarnie, z przytłumionym gdzieś brzmieniem perkusji i niezrozumiałymi do końca pokrzykiwaniami młodego rapera. Byłem rozczarowany, słuchałem przecież dźwięków z płyty dość zgodnie uznanej za najlepszy drumnbassowy materiał roku 2003. Na szczęście, z minuty na minutę zespół Tonyego Colmana zaczął się rozkręcać, podobnie jak dźwiękowiec, któremu udało się wreszcie ustawić wszystkie brzmieniowe proporcje na zadowalającym publiczność poziomie. I wtedy dopiero się zaczęło – nastąpiło ewidentne pomnożenie energii, będącej efektem wzajemnych elektryczno-entuzjastycznych wyładowań między zespołem a słuchaczami. Sam Coleman w pewnym momencie zdjął swoje okulary, uniósł do góry, następnie zaczął biegać po scenie, jakby chciał iść w ślady sympatycznej wokalistki, tracącej zbędne kilogramy chyba przy każdym spontanicznym pląsie. Muzyka wreszcie spełniła swą rolę – zaczęła porywać, zespół eksplodował energią, popisywali się zarówno perkusiści [przekonałem się chyba do żywego drumnbassowego pulsu], kontrabasista, również sam Coleman, którego napędzały kolejne wybuchy entuzjazmu wśród publiczności. Materiał z „Billion Dollar” wypadł na koncercie mniej perfekcyjnie, za to bardziej autentycznie, co zostało docenione – koncert London Electricity był jednym z tych nielicznych, po których Pukkelpublika nie chciała wypuścić muzyków za kulisy, domagając się choćby jednego bisu. Niestety – festiwalowe prawa mają swe ograniczenia, wokalistce zespołu nie pozostało nic innego, jak tylko poimprowizować trochę acapella, a potem przeprosić wszystkich i po prostu zejść ze sceny. Było energetycznie, entuzjastycznie i elektrycznie.























!!! [club, 22:40-23:40]

        oh fuck!!! zobaczyłem ich po raz drugi i zagrali jeszcze lepiej niz na Dour w zeszłym roku, choć nie wiem jak im się to udało. zdecydowanie najlepiej przyjęty koncert festiwalu (z tych które widziałem), nawet dupowaci zazwyczaj festiwalowicze trzęśli tyłkami i skakali razem z Nikiem Offerem i Johnem Pughem, który okazał się czarnym koniem tego występu – biegał, robił fikołki, wskoczył nawet w publiczność, a poza tym śpiewał i grał na garach – ale dynamit! a ja go w zeszłym roku nazwałem flegmatykiem :D. Offer oczywiście dotrzymywał mu kroku, biegał po kolumnach nagłośnieniowych, lał wodę na publiczność, zbił zegar festiwalowy, obscenicznie gestykulował i w ogóle miotał się przez cały występ. a wszystko w rytm bogatej instrumentacji, świetnych grooveów sekcyjnych, funkowo-punkowych gitar i paru dodatków w postaci klawisza czy sekcji dętej (saks, trąbka). panowie także bardzo często wymieniali się rolami (hehe, Tyler Pope nawet zespołami bo tego samego dnia grał przecież z Lcd Soundsystem), co chwilę zmieniali instrumenty i pozycje na scenie. i nie było przy tym żadnego pitolenia na siłę i chęci popisania się – oni po prostu są multiinstrumentalistami, a że do wirtuozerii im brakuje… i co z tego, w końcu to punk a nie speed metal czy jazz ;).























oprócz kawałków z debiutu i dwójki (szkoda że zabrakło „hello, is this thing on” i „shit, scheisse, merde”) zagrali dwa nowe numery, które pewnie mają zwiastować nadejście nowej płyty – yeah! na koniec panowie zebrali ogromne owacje, nikt ich nie chciał wypuścić ze sceny, trwało to dobrych parę minut aż w końcu Offer & Co wyszli i z ogromnym wzruszeniem zaczęli tłumaczyć że już grać nie mogą, bo obok, na glównej scenie zacząl swój występ Nick Cave. zamiast bisów, co wytrwalsi dostali parę kawałków sprzętu i merchandiseu wykrzykników, mogli sobie pogadać i w ogóle ponoć było bardzo przyjemnie. jedna z dziewczyn od nas dostala t-shirt !!! i pogadała sobie z Nikiem – ale jej zazdrościłem 😉


Nick Cave & the Bad Seeds [main stage, 23:45-00:55]

        po Chk Chk Chk miałem już tylko ochotę na powrót do domu, a przecież przed nami była jeszcze największa gwiazda XX-tej edycji Pukkelpop czyli Nick Cave. nieobecność na tym koncercie byłaby przegięciem, toteż zmęczony udałem się w kierunku głównej sceny. wprawdzie moja znajomość twórczości australijczyka ogranicza się do „murder ballads”, „the best of” i „nocturama”, ale nawet bez tego koncert Cavea wywarłby na mnie ogromne wrażenie. ostatnio kumpel (który zresztą również był na festiwalu) wymyślił sobie przydomek „człowiek-charyzma”.























do niego na razie pasuje to jak pięść do nosa, za to w kontekście Nicka idealnie się sprawdza, o czym przekonałem się w czasie ostatniego, tegorocznego występu w Hasselt. głos jego brzmiał niesamowicie, każda partia wokalna mogłaby się obyć bez podkładu instrumentalnego (a przecież the Bad Seeds to wyśmienity zespół) i niewiele by na tym straciła. to bardzo rzadko spotykana umiejętność, tego raczej nie da się wyćwiczyć. gestykulacja, mimika, sposób poruszania się – wystarczy rzucić okiem na zdjęcia z tego występu.

wśród zestawu znanych i nie znanych mi kawałków największe wrażenie zrobił na mnie zagrany jako ostatni „stagger lee” – ten kawałek Cave napisał chyba o sobie – właśnie tak musiał wyglądać, poruszać się i mówić tytułowy bohater. oj, przechlapane miał Billy Dilly ;).


i tak właśnie skończyły się tegoroczne festiwalowe szaleństwa. zmęczeni, ale i szczęśliwi (zawsze chciałem napisać tę wyświechtaną frazę 😉 ) udaliśmy się w stronę autobusu który miał zawieźć nas do naszych wygodnych mieszkań i ciepłych łóżek, bo wrażenia artystyczne wrażeniami artystycznymi, ale toi-toie szczerze wkurwiają. i syf na polu namiotowym, i kiepskie, cholernie drogie jedzenie, i deszczowa pogoda, i godzinna kolejka do prysznica i prucie mordy przez zjaranych belgów o piątej nad ranem i smród z rowu melioracyjnego do którego wszyscy leją. no dobra, jak to było w tym skeczu monty pythonowskim?

– i think it is overrated

– shut up, you!!!

i właśnie się zamykam, bo te kilka drobnych niedogodności i odstępstw od wygody codziennego życia sprawia że takie imprezy wspomina się z jeszcze większym rozrzewnieniem i czeka się na kolejne wyjazdy. najbliższy już tuż tuż…

ps pozdrowienia dla całe shortcutowej ekpiy festiwalowej z Polski – do zobaczenia za rok!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
john mcenroe
john mcenroe
18 lat temu
roktiw
roktiw
18 lat temu

dobra recenzja. można niemalże poczuć klimjat koncertu 😛

karaluch
karaluch
18 lat temu

niestety, napisał mi, że nic z tego. Kolejny skandal! Zgłaszam oficjalny protest w imieniu fanów Jedynego Słusznego Zespołu Najtłisz ;P Mam nadzieje, że chociaż Merlina M. puœci ;))))

john mcernoe
john mcernoe
18 lat temu

moj boze, zapomnialo mi sie
pozostaje miec nadzieje ze chociaz bartek zarzuci ich jutro w swojej audycji ;)))

karaluch
karaluch
18 lat temu

nie no, Najtłisz zdetronizował wszystko na tym przemiłym festiwalu, to skandal, że został pominięty ;P. Pozdrowienia dla wszystkich fanów tej Jedynie Słusznej Kapeli i dla całej załogi Shortbusa, która dostarczyła niezapomnianych wrażeń na Pukkelpopie 🙂

Greg Night & Tom Wish
Greg Night & Tom Wish
18 lat temu

Ejże stary!
Dlaczego nie napisałeœ nic o koncercie naszego ulubionego Nightwisha? Który tak pięknie się sam zdetronizował. Rozumiem że o tak marnej kapeli jak Maximo Park nie ma co pisać, ale żeby Nightwisha zignorować??? PukkelPozdro.

john mcenroe
john mcenroe
18 lat temu

dam znac jmanowi zeby zrobil stronke z linkami do zdjec – niestety serwer nowej muzyki tego nie pomiesci

ziiz
ziiz
18 lat temu

zawiszczę wyjazdu. kiedy będzie można zobaczyć zdjęcia?

Polecamy