Wpisz i kliknij enter

Roisin Murphy – Warszawa 11 VI 05

Pod klub dotarłem w okolicach 20 – przywitał mnie całkiem długi ogonek kolejki, a w niej panie odziane w piękne kreacje, panowie zaś w modnych punkowo-klubowych fryzurach – cudownie! Ilu z nich trafiło tu przez ogłoszenie na głównej stronie Aktivista – nie podam dokładnie, ale podejrzewam że całkiem spora część. No cóż, nikt nie powiedział że koncert jest tylko dla wytrawnych znawców twórczości panny Murphy i całkiem przypadkowi ludzie musieli się pojawić. Niby to nie ma tak dużego znaczenia jeśli na koncert wbija się tłum ponad 1000-osobowy, ja jednak już zacząłęm kręcić nosem 😉         W zeszłym roku, na zakończnie koncertu Moloko, Roisin Murphy dała wyraźnie do zrozumienia, że pojawi się w Polsce również w 2005. Wcale nie dziwiłem się jej, że ma na to ochotę, skoro grupa została przyjęta tak entuzjastycznie, a wokalistka z wrażenia skoczyła w tłum niczym Iggy Pop w swoich najlepszych latach. Oczywiście jak większość fanów, myślałem że chodzi o powtórkę z rozrywki z Sheffieldskim zespołem, ale wkrótce zaczęły przeciekać pierwsze informacje nt. solowej płyty Roisin i powoli stawało się jasne, że Moloko zrobi sobie przerwę. Już w czerwcu było wiadomo że za cześć muzyczną będzie odpowiedzialny sam Matthew Herbert – pan który stawiał kamienie milowe w muzyce elektronicznej drugiej połowy lat 90-tych, z takimi płytami jak „Around the House” czy „Indoor Fireworks”. Jego kolaboracje z przyszłą żoną, Dani Siciliano, to dla mnie absolut – idealny dobór barwy i ekspresji wokalistki do podkładu muzycznego. Na wieść o współpracy Irlandki z Brytyjczykiem, uśmiechnąłem się tylko szeroko i czekałem na dalsze informacje. Z lipcowego wywiadu udzielonego radiu StuBru wynikało że ma być eksperymentalnie, nieco w klimacie „Do You Like My Tight Sweater”, a płyta jest już prawie skończona, jednak na oficjalną premierę trzeba było czekać do stycznia, kiedy wyszedł pierwszy z serii „Sequins”. Wiadomo było też że będzie trasa i już pod koniec kwietnia ustaliły się szczególy – Warszawa, 11 czerwca, Fabryka Trzciny, ona i 10-osobowy skład. Super, jako die-hard fan Moloko i Roisin nie mogłem tego ominąć. W maju do sieci wyciekł cały album, co pozwoliło doedukować się w kwestiach muzycznych i jechać na koncert, mając cały repertuar w miarę osłuchany (jak wiadomo premiera albumu odbyła się 2 dni po warszawskim występie, czyli 13.06.). W międzyczasie, z powodu ogromnego zainteresowania i wyprzedania wszystkich biletów, nastąpiła zmiana klubu – w miejsce dość kameralnej Fabryki Trzciny pojawił się klub Skarpa. Uprzedzając fakty – to nie był dobry pomysł, ale o tym dalej.























        Pod klub dotarłem w okolicach 20 – przywitał mnie całkiem długi ogonek kolejki, a w niej panie odziane w piękne kreacje, panowie zaś w modnych punkowo-klubowych fryzurach – cudownie! Ilu z nich trafiło tu przez ogłoszenie na głównej stronie Aktivista – nie podam dokładnie, ale podejrzewam że całkiem spora część. No cóż, nikt nie powiedział że koncert jest tylko dla wytrawnych znawców twórczości panny Murphy i całkiem przypadkowi ludzie musieli się pojawić. Niby to nie ma tak dużego znaczenia jeśli na koncert wbija się tłum ponad 1000-osobowy, ja jednak już zacząłęm kręcić nosem ;). Moje podejrzenia mogły się okazać zupełnie bezpodstawne i bezsensowne, ale coś mi nakazywało od razu ustawić się w pozycji oponenta tego spędu.

        Tak czy inaczej, sznurek szybko się przesuwał, tuż przed wejściem zgarnąłem znajomych, którzy dopiero dotarli, szatnia, chwila rozmowy i siup pod scenę. W zeszłym roku na Moloko jakoś się nie kwapiłem do szybkiego zajęcia dobrej pozycji i za karę bawiłem się gdzieś w 8-10 rzędzie. Tym razem postanowiłem sobie nie odpuszczać i przyrzekłem poprawę. Zaowocowało to dostaniem się tuż pod barierki, naprzeciw wysuniętego półokręgu sceny, miałem przed sobą tylko jeden rząd ludzi, na szczęście równie kurduplowatych co ja, więc z obserwowaniem tego co się dzieje na stejdżu nie miałem większych problemów. W czasie przymusowego, odizolowanego postoju, wsłuchiwałem się w rozmowy otoczenia – dobrze że z przodu stanęli raczej ludzie zaangażowani (chwilami nawet za bardzo), więc nie musiałem wsłuchwiać się w teksty zblazowanej młodzieży klubowej, choć głupot jak zwykle nie brakowało – uroki ludzkości ;). No dobra, wracam do koncertu – po około półgodzinnej mentalnej kwarantannie wreszcie pojawiła się Roisin – jak zwykle nienagannie ubrana, już nawet nie pamiętam w co, za dużo tych ciuchów. A potem w wywiadach dziwi się że niekumate dziennikarki pytają ją więcej o „image, belgium designers i vintage clothes” niż muzykę :P.























        Zaczyna się od dzwonków zegarków, które niechybnie obwieszczają początek, a zatem na pierwszy ogień idzie „Dear Diary”. Fajny, delikatny początek, lekko bujający, ciało samo zaczyna się poruszać, o dziwo, cały czas w half-timie. No właśnie, to pierwsza, bardzo charakterystyczna dla tego koncertu cecha – w większości utworów czuło się posmak half-timeu, co nieco utrudnia łapanie właściwego rytmu, a w konsekwencji, ludzie mało się ruszali, przynajmniej Ci wokół mnie. Na zeszłorocznym Moloko czuło się szaleństwo, niektórzy zdrowo się miotali, a tu jakoś tak niemrawo, właściwie przez cały koncert. „Trochę poklaszczemy, trochę poskaczemy, ale ogólnie będziemy bardzo grzeczni” . No cóż, ja tam wolę w takim razie show Jagi Jazzist, gdzie ludzie są bardziej zaangażowani i nie przyszli na koncert tylko dla uściśnięcia dłoni boskiego Martina Horntvetha ;). A tu, jak tylko Roisin zbliżała się do barierek, to wydawało mi się że mam obok siebie bandę rozwrzeszczanych małolat, podobnych do tych, które można pooglądać na archiwalnych filmach o Beatlesach z czasów ich pierwszej trasy po Stanach. Niby takie spontaniczne, ale czuło się wokół dziecinność w drewnianych bucikach. Dziękuję, tym razem postoję i poobserwuję. A zapewniam, że starym dziadem nie jestem (btw koło mnie stał jakiś starszy kolo i bardzo fajnie przeżywał – to mi się podobało, ehehe), a hasło „wapno w kwadracie” jeszcze trochę na mnie poczeka.

        Jako drugie poleciało moje ulubione „Sinking Feeling”, z piękną, donośną trąbą na początek. Groove tego kawałka naturalnie wpędza mnie w samoruch (lol) i tylko jakaś dziunia przeszkodziła mi w permanantym delektowaniu się tym numerem. Fajnie, lubisz sobie porobić zdjęcia – ok, ustąpię Ci na chwilę miejsca, a potem spadaj. Ale nie, dziunia jest oporna i sprytna, niby sobie cyka zdjęcia, niby coś tam ustawia, ale ciągle zajmuje mi miejsce, aż w końcu po trzecim z kolei kawałku delikatnie wypraszam ją. Obraziło się dziecko, ale to nie mój problem. Trzeba było od razu mówić o co chodzi, że chcesz być blisko sceny, że chcesz mieć wszystko na wyciągnięcie ręki – ok., podzielilibyśmy się miejscem i nie było by sprawy. Ale kombinowaniu i postawie „a może mi się uda bez wysiłku, jakim jest zwykła prośba” mówię „fuck off”.























        No dobra, znowu gdzieś mnie na jakieś dziwne mielizny znosi – pora wracać na stage, panie mcenroe. „Sinking Feeling” wprowadziło mnie w doskonały nastrój, znów ten fantastyczny half-time, wyśmienite wokale, wszystko wysmakowane i podane w taki sposób, że palce lizać. Jak dla mnie najprzyjemniejszy moment koncertu, choć drugi track z setlisty to nie moment na takie uniesienia zazwyczaj. Jakoś dziwne to dla mnie, ale po dogłębnych analizach tego faktu, wysnułem parę wniosków. Otóż do częśći muzyczno-wykonawczej nie mogę się absolutnie doczepić. Na scenie zobaczyliśmy pefekcyjną sekcję, zarówno jeśli chodzi o brzmienie jak i timing – dwaj murzyni dali przykład tego jak to się robi na zachodzie. Bassman, który oprócz szarpania 6 strun przygrywał od czasu do czasu jakieś wstawki na klawiszu, przypominał trochę innego czarnoskórego mistrza gitary basowej, Victora Wootena, z tym że był grubszy (jeżeli to w ogóle kogoś może obchodzić). Perkman oprócz swojego zestawu korzystał także z perkusjonaliów, grał z niesamowitym luzem i w ogóle wyglądał jakby to robił od niechcenia – a brzmienie garów powalało.

        Na fundamencie takiej sekcji rytmicznej reszta muzyków mogła się bez problemu usadowić. Trzy dęciaki, gitarzysta i klawiszowiec-komputerowiec, którym był sam Eddie Stevens (ten szalony pan od meloników, skakania po klawiszach i aranżacji w Moloko) skutecznie wypełnili przestrzeń muzyczną. Już mi się nie chce opisywać po raz kolejny tego samego, mogę tylko powiedzieć, że nie usłyszałem żadnych skuch rytmiczno-melodycznych, poza jednym wyłożeniem się na początku „Ramalama bang bang”, ale to z winy sprzętu (zresztą obsługa techniczna, która w przekroju całego koncertu była wprost niesamowita, zareagowała natychmiastowo). Aranże na potrzeby koncertu zostały nieco zmienione, przede wszystkim czas trawnia kawałków został nieco wydłużony, a szczególnie „Ruby Blue”, który miał kilka repetycji. W ogóle riff z refrenu tego numeru brzmiał jak jakiś pieprzony Offspring – bez wiochy proszę ;). W „Love in the making” bardzo fajnym pomysłem była walizka, na której Roisin sobie tuptała w rytm muzyki, po uprzedniej prośbie o ciszę – ten sygnał był potem domiksowywany przez Eddiego, który coś tam sobie kręcił przy swoim laptopie. Z kolei w „Off on it” Ro pojawiła się przy blachach (perkusista w tym czasie pocinał na djembe) i zaciekle w nie waliła, ale czegoś zabrakło. I to nie tylko w tym kawałku.

        No ćoż, tym razem jako frontwoman mrs Murphy po prostu mnie nie zabiła, a tego od niej oczekuję – ani nie było knajpiano-barowego klimatu, w jakim utrzymany jest jej album (choć niewątpliwie „Skarpa” jest za duża na kameralność, a już szczególnie z tymi wszystkimi przypadkowymi ludkami), ani to nie bylo show, o wiele za grzecznie, niby podobne sztuczki jak rok temu w Parku Sowińskiego, ale zabrakło szaleństwa, improwizacji – cały występ wyglądał na DOKŁADNIE zaplanowany w każdym szczególe – od uśmiechów w trzecim numerze do klepania się po tyłku w jedenastym i obowiązkowych zmianach ciuchów. Pojedyńcze akcenty spontaniczności (kwiatek Eddiego czy wysypanie sie w „Ramalama bang bang”) nie zmieniły mojego odbioru – to już jest zawodowy pop – świetnie wyreżyserowane show, w którym powoli zanika element spontaniczności. Zdecydowanie wolę Roisin, która na scenie się potyka, uroczo zafałszuje, wskakuje do skrzyni elektrycznego piana, nieporadnie wdrapuje się na scenę z pomocą technicznego, cudownie wypinając swój tyłek (patrz: klipy z Glastonbury 2003). Prawdopodobnie ten etap kariery ma już za sobą – ok, w takim razie niech już stanie się dojrzałą kobietą, która może sobie pozwolić na przekonujący spokój i nie wygłupiać się w stylu „jestem trochę w ciaży” (jak to doskonale określiła moja znajoma), bo to po prostu wypada średnio. Rozumiem, że adorowanie i pławienie się w uwielbienu publiczności weszło jej w krew przez te wszystkie lata występów z Moloko, wzmocnione naturalną ekspresją i energią, ale nie przekonało mnie to, ona doskonale wie że publiczność zareaguje entuzjastycznie na jakiekolwiek jej gesty i zaczyna brakować nieprzewidywalnych bodźców w interakcji gwiazda – publiczność. Oto schemat: gest Ro – podjara publiki – uśmiech Ro – oklaski publiki. Ech…























        Miałem też wrażenie że sposób w jaki śpiewa, w jaki się porusza, image, to co się dzieje z muzyce i między muzykami nie tworzy zwartego przekazu – w przeciwieństwie do występów Moloko, w którym formuła lekko szurniętej, nadpobudliwej i nieco rozkapryszonej divy doskonale korensponduje z muzyką. Tam czuło się rozpierdol, chwilami patetyczny, ale dodający jedynie autentyczności, tu niezdecydowanie w którą stronę iść, ani spokój, ani niepokój, ani barowy stołek ani stage-diving. Muzyka środka? Znowu ten pop? Tak, to może być fajne, ale szkoda ekspresji Roisin. Inna sprawa, że wszystko mogłoby pójść w dobrą stronę, jeśli na scenie znalazłby się ktoś kto przyciągnie część uwagi – i piję tu do braku Matthew Herberta. Szkoda, wielka szkoda, że nie zdecydował się na udział w tym przedsięwzięciu. Samą swoją obecnością mógłby uspokoić mrs Murphy, która może jednak usiadłaby od czasu do czasu na swoim ślicznym, choć nieco większym od ostatniej wizyty w Polsce, tyłeczku i zostawić dla publiki jedynie swój głos, który z całą pewnością jest coraz lepszy. I akurat z tego bardzo się cieszyłem. Tu w ogóle nawet nie chce mi się mieć żadnych zastrzeżeń – CUDO!

        No, czyli jednak przeczucie, które mnie naszło w czasie postoju w kolejce nie było od czapy – czegoś jednak zabrakło. Ten brak upatruję w kilku kwestiach – i klub nie nadawał się zbytnio na intymną atmosferę (prawdopodobnie Fabryka Trzciny lepiej by się sprawdziła), i publiczność była zbyt grzeczna albo nie do końca „kumata”, i Roisin nieco niezdecydowana, a w takich warunkach nie mogło być mowy ani o powtórzeniu sprzężenia zwrotnego energii z Moloko AD 2004 ani o zupełnie nowej jakości – tym razem w knajpianym klimacie, coś czego doświadczyłem np. na występie Dani Siciliano z zespołem. Być może porozumienie na linii wokalistka – muzycy jeszcze nie było na właściwym poziomie. Prawdopodobnie będę mieć szanse obejrzeć ich występ na Pukkelpop i mam nadzieję że zdąrzą się do tego czasu rozgrzać i dotrzeć jako kolektyw. Anyway, warszawski koncert był totalnie zawodowy, tylko wiem że Roisin stać na jeszcze więcej, stąd całe moje malkontenctwo w tej relacji – taki już jestem, a tym bardziej jak słyszę dookoła absolutnie bezkrytyczne słowa zachwytu. A ja lubię od czasu do czasu włożyć kij w mrowisko ;).







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy