Wpisz i kliknij enter

Skalpel w Łodzi – 21.04.2005 – relacja

Generalnie to mieliśmy do czynienia ze świetnymi klimatami do densowania, choć o dziwo, publiczność była dość niemrawa – czyżby byli tak samo zaskoczeni jak ja? A może za mało miejsca było? Trzeba jednak powiedzieć, że im dalej w las, tym ludzie byli bardziej chętni do zabawy i pod koniec nikt nie chciał wypuścić ze sceny Igora i Marcina. Ci jednak ładnie podziękowali, usprawiedliwili swój brak bisów i…wleźli między publikę.         Przedstawiciel Ninja Tune w Łodzi? „Wow – to brzmi nieźle, wreszcie coś się u nas ciekawego wydarzy” – pomyślałem sobie gdy dowiedziałem się o trasie Wrocławiaków po Polsce. Miejscówka – klub „Fabryka”, który ostatnio zabrał się za organizację całkiem dobrych sztuk, że wspomnę tylko świetny marcowy koncert Tworzywa Sztucznego. Wprawdzie ciasno było, choć klub do najmniejszych nie należy, ale byłem pewien że tym razem ludzi będzie nieco mniej i wszystko będzie można obejrzeć spokojnie – jak zwykle ze znawstwem kręcąc mordką ;). Okazało się jednak że w czwartek w ogóle nie dało się wcisnąć nigdzie szpilki, ale o tym później.

        Skalpel to, jak wiadomo, nasz flagowy okręt, który być może da początek ekspansji polskiej muzyki na zachodzie (nie liczę oczywiście dwóch znanych metalowych bandów, które od dłuższego czasu jeżdżą sobie na trasy po całym świecie). Z ich muzyką zetknąłem się w zeszłym roku, zaraz po wydaniu debiutanckiego albumu. Nie miałem wtedy pojęcia że chłopaki wszystko opierają na samplingu i byłem święcie przekonany że oni sobie to wszystko po prostu grają na instrumentach jak pan bóg przykazał. Dopiero recenzja jmana wyprowadziła mnie z błędu i zacząłem się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi? Po co, jak, dlaczego? Przecież muzykę powinno się grać a nie układać jak puzzle. Szybko jednak olałem te wątpliwości – muza z płyty powalała, Marcin z Igorem włożyli w to masę pracy i serca, stworzyli z najróżniejszych skrawków zupełnie coś nowego. I o to chodzi przecież.

        Niewiele brakowało a pierwszy raz na żywo zobaczyłbym ich na 10 Days Off (to że grają w takich miejscach o czymś świadczy), gdyż prawie było nam po drodze z Dour Festival. Nie udało się i trzeba było czekać aż do kwietnia. W międzyczasie przeczytałem niezły wywiad w „Estrada i Studio”, z którego wynikało że chłopaki rezygnują z gramofonów na rzecz laptopów i generalnie bardziej konstruktywnego podejścia do występów na żywo, m.in. z wykorzystaniem bardzo ciekawego programu Ableton Live, który zaczyna robić karierę wśród muzyków parających się elektroniką, samplingiem i w ogóle nową muzyką. Do tego jeden laptop na wizualizacje – brzmiało to niezwykle interesująco. Pod wpływem tej lektury ubzdurałem sobie że zobaczę coś równie porywającego jak występ Xploding Plastix na Dour, którzy też w dużej mierze opierali swój występ na laptopach. I jak to czasami bywa, wyobrażenie nie miało pokrycia w rzeczywistości – no cóż, sam jestem sobie winien ;). Ale po kolei.























        Do klubu wpadłem spóźniony 5 minut i to co zobaczyłem zbiło mnie zupełnie z tropu – tłum ludzi (organizator tym razem nie zrobił limitu i chyba finansowo dobrze na tym wyszedł, w przeciwieństwie do spóźnialskiej publiczności), ledwo dało się przecisnąć do znajomych, okupujących miejscówkę przy samym oknie. Nie muszę dodawać że o wciśnięciu się pod scenę i uważne oglądanie mogłem tylko pomarzyć. Przegapiłem oczywiście moment zapowiedzi pt. „to nie będzie koncert, ani nie będzie jazzowy”. No właśnie – w 100% prawda. A ja, biedny spodziewałem się że będą „w locie” miksować ścieżki ze swoich albumów, dodawać jakieś efekty, dźwięki, trzaski, clicki i w ogóle chociaż trochę zasuwać na sterownikach midi. Okazało się że chłopaki dali zwykły set dj-ski, od strony merytorycznej bardzo dobry, jeden z lepszych jakie widziałem / słyszałem, ale jednak nie było elementu zaskoczenia, czegoś nadzwyczajnego i zapierającego dech w piersiach. Fakt że wizualizacje mogły się podobać (szkoda tylko że stałem w takim miejscu że prawie nic nie było widać, szczególnie przy moich 170 cm, haha), symbolika, przedwojenne, czarno-białe klimaty, jedzonko – wszystko ładnie zgrywało się z zawartością dźwiękową. Muzycznie to cztery rzeczy bardzo mocno zapadły mi w pamięć – dwukrotnie przewijający się motyw z „DJ” Davida Bowiego (ten numer po prostu uwielbiam), któraś z własnych kompozycji Skalpela (czym wzbudzili ogromny aplauz publiki), kawałek który kojarzy mi się z grą „Fifa 99” (niestety nie pamiętam autora) i oczywiście słynny już patent z Ciasteczkowym Potworem znanym co poniektórym, szczególnie tym wychowanym na telewizji z początku lat 90-tych, z „Ulicy Sezamkowej” (ale tej oryginalnej, angielskojęzycznej wersji, a nie polskiej podróby 😉 ). Reszta setu to głównie mocno bujające, funkująco-breakowe klimaty, z których akurat słabo odrobiłem pracę domową, więc mało co kojarzyłem. Natomiast kumpel się skrzywił jak usłyszał mocno łupiącą interpretację Lou Reeda. Później było jeszcze kilka takich momentów, których bym się po Skalpelu nie spodziewał, ale cóż – nie wszystko trzeba lubić. Z tym że mając w pamięci występ Matthew Herberta i totalny zawód jaki sprawił doborem materiału muzycznego to i tak było lepiej niż ok. Generalnie to mieliśmy do czynienia ze świetnymi klimatami do densowania, choć o dziwo, publiczność była dość niemrawa – czyżby byli tak samo zaskoczeni jak ja? A może za mało miejsca było? Trzeba jednak powiedzieć, że im dalej w las, tym ludzie byli bardziej chętni do zabawy i pod koniec nikt nie chciał wypuścić ze sceny Igora i Marcina. Ci jednak ładnie podziękowali, usprawiedliwili swój brak bisów i…wleźli między publikę.

        Brzmienie oczywiście bardzo dobre, nie wiem wprawdzie jak wygląda rider chłopaków, ale od strony nagłośnieniowej nie było można się do niczego przyczepić. Głośno i wyraźnie, a przede wszystkim sprężyście i motorycznie – ale to powinien być standard i chyba powoli się staje, przynajmniej na tych koncertach na których ostatnio bywałem.

        No i jak mam ocenić ten występ? Z jednej strony można powiedzieć że wszystko było ok. – dobre sety dj-skie, okraszone klimatycznymi wizualizacjami też trzeba umieć robić. To był na pewno najlepszy kawał parkietu jaki w Łodzi miałem okazję oglądać. Ale, ale…Spodziewałem się jednak bardziej kreatywnego podejścia. W końcu przynależność do Ninja Tune w jakiś sposób stwarza wyobrażenie czegoś „poważniejszego”, choć przecież ilu przedstawicieli tej wytwórni gra podobne sety i nikt się na to nie krzywi. Bo o ile taki koncert Bonobo w pełnym składzie zrobił na mnie piorunujące wrażenie, to już dj set Simona Greena mógłby nie różnić się za wiele od tego za zaprezentowali wrocławianie w Fabryce. No to mam dylemat. I muszę znaleźć pewien kompromis – a mianowicie życzyłbym sobie żeby Skalpel zaczął łączyć swoje granie z żywymi elementami, niekoniecznie w standardowej formie tria jazzowego, nie mówiąc już o big-bandzie, ale jednak formuła sceniczna mogła by się nieco poszerzyć. Na to jednak potrzebny będzie czas, konkretna koncepcja i większe chyba doświadczenie z żywą materią muzyczną. A do tego momentu na wszelkie ich występy będę chodzić z nastawieniem wybitnie tanecznym nie oczekując niczego więcej ponad solidną porcję ambitnej dyskoteki. Uniknę wtedy tych mieszanych uczuć i wszyscy będą szczęśliwi ;))). Yeah!








Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy

3 pytania – Nela

Nowy, debiutancki singiel sprowokował nas do podpytania co słychać u byłej wokalistki duetu IWasHomeAnyway?