Wpisz i kliknij enter

St. Vincent – Marry Me


Jest utwór, który chodzi za mną krok w krok i uzależnia prawie tak silnie jak „Northern Sky” Nicka Drake’a czy „Dialogue” Jacksona C. Francka. Mowa o tytułowym kawałku ze zdumiewająco intymnej płyty St. Vincent (aka Annie Clark), zatytułowanym „Marry me”. Artystyczne pseudo artystki to spory problem dla poszukujących informacji na jej temat. Po przedarciu się przez dżunglę reklam biur podróży i karaibskich uzdrowisk, gdzie evian leje się strumieniami, a masaż czekoladą jest w standardzie, znajdziemy szczyptę faktów o samej Annie.
Już jako pięcioletnie dziecię zdecydowała, że będzie komponować. Potem poszło już z górki: zagrała u Sufjana, Glenna Branca, w Polyphonic Spree, a nieco później – u siebie, na debiutanckim solowym albumie. Burza loków, zarumienione policzki i dziecięca ciekawość zaklęta w ogromnych oczach – oto barwna postać amerykańskiej songwriterki, o której robi się coraz głośniej w muzycznym światku.
Ktoś kiedyś opisał jej twórczość jako wokalny mariaż Jeffa Buckley’a i Björk. Nic bardziej zdrożnego. Zresztą drażnią mnie permanentne porównania do Björk. Jeśli tylko ktoś usłyszy kobiecy głos, który nieco wystaje rogiem z szuflady indie, zrazu porównuje go do niezwykłej barwy Islandki. To pretensjonalne pójście na łatwiznę, anemiczny bon mot, którym wyręczają się ignoranci. Wszak Anka Clark czerpie garściami ze zgoła odmiennych źródeł. Nurza się w klimacie Beach Boys, Broken Social Scene, Animal Collective, The Shins. Łagodny, dojrzały głos przypomina styl Leslie Feist, Reginy Spektor czy Erlenda Øye (Kings of Convenience, The Whitest Boy Alive). Rozmarzony ciepły wokal opatula jak wełniany sweter, znaleziony na strychu wśród zapomnianych książek z nadrukowanymi cenami sprzed denominacji.
Dzieło Annie zachwyca swoją prostotą, zaś w asyście koralowej barwy głosu uspokaja i koi zmysły. Gitarowe szaleństwo („Now Now” i “Your Lips Are Red”) równoważą delikatne pląsy klawiszy („We put a pearl in the ground”). Czułość miłosnych wyznań („Marry me”i „Jesus saves I spend”) bujnie rozkwita się w gęstym zapachu kawiarni po zmroku („Paris is burning” i „Human Racing”). Subtelna całość pozostawia ślad w koronkach i mereżkach tkanek, czyniąc z albumu pierwszą rzecz, po jaką sięgamy zaraz po przebudzeniu.

2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
kaszmor
kaszmor
15 lat temu

świetnie napisana recka

K3
K3
16 lat temu

aż tak mi nie zależy. a poza tym grzeczność nakazuje, by formę Ty pisać z wielkiej litery. 🙂

F.
F.
16 lat temu

Żadnym, ale pomyślę nad czymś seksownym, jak ty dasz jakiś odlotowy pomysł na wątek. Zgoda, ying yang, pączek strączek?

K3
K3
16 lat temu

panie Szałasek, jakim nickiem posługuje się pan na forum?

F.
F.
16 lat temu

1) Komentuj płytę – tak brzmi tytuł postów tutaj, nie ma przepychanek tylko uzasadnianie sądu, który wydałem, a który podsumował paide. 2) W Wysokich obcasach rzeczywiście można odnaleść stosunkowo wysoki poziom kobiecej prasy – portretówka Szczuki nad jej felietonem i niektóre wywiady są naprawdę ok, więc mój błąd. Chętnie podyskutuję o Wysokich obcasach posiłkując się przykładami z ostatnich pięciu numerów, jak tylko założysz temat na forum.
3) analityczne wypociny… od kiedy to wystarczy tylko czuć? od Tokio Hotel czy już w okolicach Chemical Romance?

paide
paide
16 lat temu

zachęcony waszą wymianą zdań sięgnąłem po tę płytkę. I hmm, niestety jej poziom nie odzwierciedla zawiłości które miały miejsce w uwagach poniżej. infantylna ta muzyczka, nic nowego nie wnosząca. już poważniej i o wiele ciekawiej i muzycznie i wokalnie jawi mi się choćby projekt muzyczny Scotta Herrena: A cloud mireya. pozdrawiam!

mole
mole
16 lat temu

niee po prostu F. nigdy nawet nie czytał wysokich obcasów i nie wie, że to raczej wysoki poziom kobiecej prasy.

lalala
lalala
16 lat temu

dobra recenzja
F. czy ty cierpisz na schizofrenie? Czy moze mi sie tylko tak wydaje.

mole
mole
16 lat temu

dzizas stop it people! szkoda dnia na przepychanki. komentuj płytę – tak brzmi tytuł poniższych postów?a co do płyty, swietna. gratuluje Dominice ciekawej recenzji.

F.
F.
16 lat temu

e, nie bardzo, w sumie ironiczny wpis to był i nie znajduję w nim żadnego intelektualizmu, a co dopiero pseudo- (twoje mereżki jednak mnie uwiodły). Obieram go z żartów i stawiam trzeci raz to samo pytanie: Clark wymyka się z bon motu z Bjork w roli głównej, za to popada w wyszczególniony przeze mnie niżej inny schemat, co jest więc tak świeżego i barwnego w tej postaci ? To tylko kolejna z tych muzykujących-dziewczyn-z sąsiedztwa przecież. O ile Rihanna nadaje na swoich falach i przykłada rękę do robienia odwiecznego popu, to St. Vincent nie byłaby w stanie wydać tej płyty gdyby nie moda na tego właśnie typu laski: odmłodzone, bardziej indie, inteligentnie infantylne wersje Beth Orton. I ten modny schemat wydaje się nie tylko umożliwiać tym paniom wydawanie płyt, ale wręcz konstytuuje w ogóle ich istnienie artystyczne. Drażni Cię porównanie do Bjork, tak powierzchowne, a sama do opisu tej muzyki używasz stwierdzeń takich jak gitarowe szaleństwo i zachwyca prostotą – może w tej płycie nie ma nic poza takimi ogólnikami właśnie, które, podobnie jak postać Bjork, mogą służyć do scharakteryzowania setek wydawnictw.

batty
batty
16 lat temu

nie rozumiem dyskusji, płyta piękna i świeżutka jak polny mak.

autorka
autorka
16 lat temu

ostatnim wpisem sam siebie sprowadziłeś na dno pseudointelektualnego bełkotu. a Twoje analityczne wypociny zupełnie mnie nie przekonują.

F.
F.
16 lat temu

Ale czym jest to coś ? Wolałbym żebyś spłycała moje komentarze czymś naprawdę płycącym, co by czyniło z Clark prawdziwą mrówkę Z: klawisze miała nowa PJ, koralową barwę lata temu miała Carina Round, na gitarze Charlotte Hatherley grała w 2007 lepiej ( The Deep Blue ), kawiarnie po zmroku + nawet wiosna = tegoroczna Feist… obstawiam, że nie dotrze do nagrania trzeciej płyty, a drugą skrewi przez obecność 2-3 gości. A stąpając twardo po ziemi i bez profetyzmów: jak znajdujesz Rihannę nową? aloha.

autorka
autorka
16 lat temu

Natasha Khan istotnie czaruje głosem a Sokolinski ma zaledwie jeden dobry utwór (I think I m pregnant) a reszta nieefektownie próbuje poskoczyć do jego poziomu. myślę, że umieściłam st. vincent w odpowiednim kontekście muzycznym, daleko jej do Bjork, podobnie jak wielu innym gwiazdkom. ale jest w jej muzyce coś, co prowokuje mnie do spłycenia wartości Twojego komentarza F.

lpe
lpe
16 lat temu

na itunsie zapowiada sie całkiem dobrze…przesłuchamy, zpbaczymy…ps dobra recenzja Dominiko:)

F.
F.
16 lat temu

Długo starałem się przekonać do tej płyty i chyba tylko dlatego, że była jedną z pierwszych dowodów na kobiecość roku 2007. Potem było pełno tych nie-do-końca-indie pań i zaczynało się tym rzygać. Przytaczając bon mot z nagminnym naśladowaniem Bjork zdajesz się równie powierzchownie diagnozować cały nurt jak sam ten bon mot: porzekadło unifikuje całe damskie indie pod szyldem wokalu jako wyodrębnionego z muzyki narzędzia, a sama przytaczasz w większości równie oczywiste przykłady na odmienność Clark – Feist, Spector, Beach Boys, kto tego nie kopiował? Więc u Ani Bjork nie, ok, ale wszystkie te laski grają na gitarze, mają piękne, ale nie posągowe głosy, to samo dotyczy urody, są bardziej eleganckie niż indie, ale jednak indie (Promod? ;)) i dają nadzieję na wolność czytelniczkom Wysokich obcasów. Poza SoKo i laską z Bat For Lashes trudno mi odnaleźć jakieś odstępstwo od tego schematu (uprościłem go o parę punktów tekstylno-fryzjersko-genderowego lansu).

Polecamy