Wpisz i kliknij enter

Strike Boys – Being In A Boygroup


Ustalmy sobie jedno. Ta recenzja dotyczy płyty typowo parkietowej, skierowanej do mas, nieprowadzącej do głębokich przemyśleń, niczego nie sugerującej, do niczego również nie przekonującej. Sierpniowe namiastki słońca i upałów wydały mi się wystarczającym powodem do opisania albumu, który idealnie ten klimat uzupełnia.
Tommy Yamaha i Martin Kaisa pochodzą z Niemiec, rozpoznawalni są głównie za sprawą debiutanckiego krążka „Selected Funk”, wydanego dziewięć lat temu przez kultowy label Wall of Sound. Pod skrzydłami Stereo Deluxe nagrali album mieszczący się gdzieś pomiędzy brudnym indie, naelektryzowanym disco, powściągliwym dubem i zrutynizowanym rockiem.
Konkrety. „Gimme food” to pokaz syntetycznie zgranych wokali: aksamitnego Cyreny Dunbar (była baletnica, trwale związana z grupą od 2004 roku) i przenikliwego Tommy’ego Yamaha. Ambitny pop oszlifowany zostaje ciekawą, nasyconą emocjami aranżacją. To niezwykle chwytliwy utwór, lekki jak wietrzyk smagający po rozgrzanym karku. „Barfing barfly” brzmi jak ciąg dalszy poprzedniego utworu, w zdynamizowanej, uzbrojonej w bezpieczne gitarowe riffy, ale też uwodzącej wysmakowaną elektroniką wersji. Już widać plażę, słychać morza szum i ptaka śpiew. Gdzieś w oddali pojawia się klub w rodzaju niesławnej „Piany” w nadmorskiej Rewie, raczący wodnistą cieczą w kolorze piwa i dudniący płytkim housem (rozbity na 2 sety „Paralyzed”). Ze szponów tego koszmaru może nas wyrwać przycisk fast forward, w ten właśnie sposób przeskakujemy do cokolwiek przejmującej, trącącej psychodelią lat 80-tych pieśni „Chemical Princess”, odśpiewanej brawurowo przez frontmana IAMX i Sneaker Pimps, Chrisa Cornera. „Heart on fire” to przebój w stylu electro, mamiący swoim rozedrganym rytmem, podrasowanym elektroniką brzmieniem i iskrzącą perkusją Thomasa Langa. Niegdysiejsze dubowe sympatie duetu znajdują swój wyraz w ciekawie zapętlonym „The body”. Na dłuższą metę ten pomysł zaczyna się jednak rozmywać i nudzi ograniczoną, nieco dyskotekową formą. Powtarzamy zatem wystudiowany ruch ffwd i już jesteśmy w ospałym „Loss of the badman”, dopieszczonym wokalem Roba Gallaghera aka Earla Zingera, dziwnie bliskim stylistyce Gorillaz.
Uwagę przykuwają utwory z udziałem gości, a skutecznie ją odwracają instrumentalne popisy boysbandu. No, może za wyjątkiem magnetycznego „Push push”, który przypomina chwilami nostalgiczny utwór „Blue Monday” w wykonaniu New Order. Ostatni kawałek na płycie, zatytułowany refleksyjnie „Being in a boygroup” wabi mocno depresyjną aurą i drapieżnym rytmem. Obojętność, wypartą przez pozytywne wrażenie, przywraca mizerny bonus w postaci nieciekawego wideo „Barfing Barfly”.
Jakie to uczucie grać w męskiej grupie? Monotonia i schematyczność, a nawet marność nad marnościami i wszystko marność. Mimo przyjemnych wzlotów płyta zaliczyła zbyt wiele bolesnych upadków. Ta myśl zdominowała wszelkie punkty odniesienia. Diagnoza brzmi: nieuleczalne zmęczenie materiału.
2006







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
michał
michał
16 lat temu

będę śledził pani recenzje

Polecamy