Wpisz i kliknij enter

jazzanova – in between


czy nie macie wrażenia że ostatnio nazwy jazzanova nie wypada nie znać? wszyscy no około krzyczą och i ach, że nie wiadomo jakie to nowoczesne, fajne i nowatorskie. że liderzy nurtu nujazz i takie tam. po części jest w tym trochę racji, bowiem niemcy potrafią połączyć kilka stylistyk w ramach jednej piosenki a kilkanaście na całym albumie w dosyć spójną całość. a ponieważ z zamiłowania (z zawodu pewnie też) zajmują się produkcją płyt, to bez problemu skleili piękne brzmienie, które przyjemnie łechce ucho odpowiednio dobranymi proporcjami między ciemnością dołu i jasnością góry. ale z drugiej strony pamiętajmy że połączenie kilku różnych gatunków muzycznych, w tym jazzu, to żadna nowość. jeszcze w czasach bardzo wczesnej młodości panów z jazzanovy furorę robiły zespoły johna mclaughlina (mahavishnu orchestra), ala di meoli, chicka corei i stanleya clarka (return to forever) czy nieco później alana holdswortha i billa bruforda (uk). wtedy wszyscy chcieli grać fusion! funk, rock, jazz, muzyka etniczna i totalna awangarda w jednym, tworzyły nową jakość. a czy jazzanova tworzy nową jakość? mam co do tego wątpliwości, no bo chyba dodanie kilku elementów zaczerpniętych z elektroniki to ciut za mało żeby zasłużyć na miano nowatorskich. zwłaszcza że i elektronika + jazz to też nie temat absolutnie nowy.
no tak, wygląda na to że mam jakiś problem z nujazzem i szukam ofiary w postaci naszych zachodnich sąsiadów. tymczasem muzyka zawarta na „in between” jest naprawdę świetna, szczególnie do jedenastego numeru, bo potem emocje trochę opadają, jak na mój gust wkrada się za dużo monotonii, słychać gdzieniegdzie siłowanie się z materią muzyczną. ale pierwsza część płyty to strzał w dziesiątkę (no, może dziewiątkę). zaczynając od „love and you and i”, w którym motywy płynnie przechodzą jeden w drugi, nie dając czasu na nauczenie się tych wszystkich przyjemnych dla ucha melodyjek, wyśpiewywanych przez panią i pana. ale to dobrze – już na wstępie pokazują na co ich stać i jaki potencjał w nich drzemie (w jazzanovie, nie w pani i panu). tymi pomysłami można by w popie (tym ambitniejszym) obdzielić kilka utworów. inna sprawa że utwór ma czas się rozwinąć, skoro trwa prawie osiem minut. następny w kolejce „no use” jest już zdecydowanie bardziej ułożony i piosenkowy. i również lepszy imho. szczególnie podobają mi się rozwiązania harmoniczne w refrenie – niby takie proste a jednak strasznie wciągają. „the one-tet” to z kolei chyba coś dla fanów hip-hopu (czyli niekoniecznie dla mnie), groźny pan murzyn coś tam sobie gada i postękuje (ale podoba mi się, że robi to bardzo twardo i bezkompromisowo), a muzyka gra sobie w tle. nic specjalnego, aczkolwiek nasi ośkowcy powinni podchodzić na kolanach do tego utworu i co dzień słuchać tego po kilka razy i uczyć się od capitala a dykcji.
„fade out” i łączący się z nim „hanazono” to ukłon w stronę klimatów pat metheny group, a więc dużo fajnych rozwiązań aranżacyjnych i „grania”, dużo zmian, solowe popisy (choć w sumie dość stonowane). bardzo ładnie – podoba mi się to co panowie mówią, że się podoba. kolejny utwór – „mwela, mwela” – składa się z trzech motywów, aczkolwiek bardzo ciekawie zaaranżowanych i obudowanych, co daje wrażnie że ciągle pojawia się coś nowego. pan perkusista wyjątkowo się uparł żeby nie dało się przy tym utworze rytmicznie kołysać i gra bardzo nieregularnie albo w ogóle nie gra. ale przecież nie przy wszystkim trzeba tańczyć, tu natomiast możemy poudawać wokalistkę, szczególnie że bardzo ładnie sobie śpiewa i często łapię sie na tym że staram się do niej dołączyć. za to na pewno nie chce mi się dołączać do pani rucker i jej smętno-nudnego gadania, a jak dołącza do niej niejaki hawkeye phanatic (moze powinno być pathetic) to szlag mnie trafia, a palec wędruje na przycisk next. bleee, zupełnie mi się to nie podoba, ale zwolenników tego kawałka znajdzie się przecież wielu, więc możecie spróbować. w kontraście do „keep falling”, „cyclic” + „another new day” wypada imponująco. wstęp jest po prostu piękny, fortepianik na dużym reverbie (tworzy efekt oddalenia), dźwięki czegoś tam na reversie – pycha. za chwilę dołącza „bliska” (brzmienie!!!) perka z wyśmienitym groovem. a dalej jest jeszcze lepiej. trochę wokaliz, nawet jakieś smyczki się przewiną. w środku krótka pauza na wyżycie się perkusji. numer bomba. z pewnością punkt kulminacyjny płyty.
dalej emocje opadają, aczkolwiek „place in between” i połączone z nim „soon” trzymają wysoki poziom. szczególnie fajnie wypadają sekwencje elektroniczne, ich brzmienie strasznie kojarzy mi się z tym co oferuje syntezator ganymed – może nawet na tym były robione te patterny? ostanim utworem, który opisuję to „dance the dance” który na ogół w połowie wyłączam gdyż w tym właśnie momencie wchodzę spóżniony na zajęcia. no tak, droga z domu na uniwerek bez samochodu to 45-50 minut. ale nawet jak siedzę w domu to też mnie coś korci żeby już sobie zarzucić coś innego. albo iść pomedytować. w każdym razie końcówka imho jest już trochę wymęczona i chyba na 30 przesłuchań płyty tylko z pięć razy dojechałem do końca. posłuchajcie zresztą sami, bo może się jednak okazać że coś was tam urzeknie. mnie się chyba tym razem nie uda.
dodam jeszcze że oprawa graficzna tego wydawnictwa jest imponująca. kto widział ten wie o co chodzi. a pomysł z logiem z tych blaszanych rurek zabija. takie wydawnictwa lubię kupować, bo jak już mam wydać kasę na płytę, to chcę otrzymać coś, co daje wrażnie pewnej spójnej całości multimedialnej. a tu jazzanova się naprawdę popisała. jedyne co mi nie pasuje to sposób wyjmowania płyty, który każdorazowo pozostawia malutkie ryski na sreberku. ale i to może da się dopracować. warto też pomyśleć o skróceniu płyty o 20 minut – wtedy maksymalna nota będzie w zasięgu ręki!

2002







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy