Wpisz i kliknij enter

Redakcyjne podsumowanie roku 2006

Znajdziecie tu zbiór osobistych podsumowań osób związanych z naszym serwisem. Każdy z redaktorów przygotował również krótki komentarz do swego zestawienia. Zapraszamy! Krzysiek Stęplowski

Sporo premier 2006 nieświadomie bądź bezczelnie zignorowałem, co dopiero teraz powolutku nadrabiam. Podsumowując ubiegły rok rezygnuję więc z typowania najpłyty – poniżej te albumy, do których wracam najczęściej.

Thom Yorke – The Eraser

Właściwie do niczego nie można się przyczepić. Solowy Yorke pokazał jeszcze bardziej bezkompromisowe dźwięki, jednocześnie potwierdził, iż w Radiohead jest niekwestionowanym liderem.

Gentleman Losers, The – The Gentleman Losers

Za nastrój, szum starych płyt, dobór brzmień w kolorze sepii. Uwielbiam.

Lindstrøm – Its a Feedelity Affair

Niezastąpiona Norwegia. Być może tak powinna brzmieć druga płyta Røyksopp?

Ursula Rucker – Maat Mama

Ursula jak zwykle moralizująca, jak zwykle przekonująca. Pewna siebie również muzycznie – zestaw bardzo udanych kompozycji.

To Rococo Rot – Taken from Vinyl

Zbiór rarytasów z dawnych czasów, sprytny powrót do formy.

Squarepusher – Hello Everything

Rzecz nierówna, jednocześnie bardzo sugestywna. No i jest tu największy mój hit ubiegłego roku – „Hello Meow”

Biosphere – Dropsonde

Głównie za to, że nie brzmi jak dwie ostatnie płyty Jenssena.

Barbara Morgenstern – The Grass Is Always Greener

Piękne piosenki śpiewane po niemiecku. Sic!

***

John McEnroe

Jak zwykle pierwsza połowa roku stała pod znakiem odrabiania zaległości z ubiegłego (że nie wspomnę o latach poprzednich) i tak na dobrą sprawę dopiero latem zacząłem drążyć w nowościach. Wyjątkiem były płyty Biosphere i Herberta, które to zresztą bardzo sobie cenię. Geir Jenssen po raz kolejny stanął na wysokości zadania i dowiódł że w kreowaniu przestrzeni i umiejętności przemycania wątków transowo-medytacyjnych nie ma sobie równych. Zimne, hipnotyczno-senne „Altostratus” czy „In triple time”, z fantastycznymi swingującym groovem na blachach to najlepsze dowody na to że Norweg cały czas się rozwija i swoją muzyką dostarcza niezapomnianych przeżyć.
Za to Matthew Herbert tym razem obrał sprawdzoną formułę popu, w którą tchnął ducha swoich eksperymentów brzmieniowych, z mikrosamplingiem na czele. Wyszła mieszanka niezwykle przebojowa, której blasku dodaje świetna produkcja i jak zwykle niesamowicie subtelny głos Dani Siciliano. Wielka szkoda że nie dotarła ona na warszawski koncert, który wprawdzie od strony instrumentalnej wypadł doskonale, ale przy całym profesjonaliźmie herbertowej trupy, zabrakło kropki nad „i”, właśnie w postaci Amerykanki. Anyway, wakacyjny krążek roku i pop płyta roku. W tej kategorii niewiele gorzej wypadł debiut Charlotte Gainsbourg, której głos nie posiada co prawda aż tylu walorów co Dani, ale na pewno ma dwa poważne atuty – intymność i ciepło (co równie dobrze sprawdziło się w filmie Gondryego „Jak we śnie”). A ponieważ panowie z Air, którzy zajęli się produkcją albumu, nie zwykli odwalać fuszerki i przygotowali naprawdę solidne kompozcyje, to można mówić o sporym sukcesie artystcznym. Przez pryzmat sukcesu artystycznego, ale przede wszystkim komercyjnego, należy spoglądać na płytę Gnarls Barkley, którzy wytoczyli potężne działa w postaci hitów takich jak „Crazy”, „Gone daddy gone” i „Smiley faces”. Danger Mouse za sterami i Cee-Lo na wokalu stworzyli piorunujący stuff, nawiązujący do najlepszych tradycji czarnej muzyki i wtłoczyli je w 2-3 minutowe, piosenkowe formy, które mają tę właściwość, że ma się ochotę traktować je wiecznym repeatem.
Skoro mowa o Danger Mousie – ten rok był dla niego niezwykle udany, przecież oprócz sukcesu z macierzystą formacją, ma jeszcze na koncie produkcję nowego albumu the Rapture. Zmienił on nieco oblicze nowojorskich dance-punkowców, wygładził brzmienie tu i ówdzie, pokierował w trochę bardziej komercyjne rejony, na szczęście dla samej muzyki – zrobił to z wyczuciem i nie pozbawił chłopaków jaj. Wyszedł album niezwykle rytmiczny, przebojowy, zwarty i dynamiczny. Dodam jeszcze że sposób w jaki kwartet zaprezentował nowy (i nie tylko) materiał na żywo (Berlin) był absolutnie perfekcyjny, ilość energii unoszącej się w powietrzu był wprost proporcjonalny do moich oczekiwań, a od nich oczekiwałem tylko jednego – koncert roku!

Z kolei na występ Psapp trafiłem całkiem przypadkowo (na festiwalu Pukkelpop) i sceniczne wcielenie grupy urzekło mnie na tyle że jeszcze tego samego dnia kupiłem sobie ich ostatni krążek. Płyta wyjątkowo urocza, jakże kocia, z miłym posmakiem latynoskiej atmosfery, ciekawym podejściem do instrumentów perkusyjnych i trzema cudnymi piosenkami („Hi”, „Needle and thread”, „the Words”). Transfer z Leaf do Domino udany. Dla tej pierwszej coraz lepsze albumy nagrywa Triosk, w tym roku jedna z moich ulubionych pozycji. Gęste faktury instumentalne, tworzone przez świetną pracę perkusji (gdzieniegdzie przeistaczającą się w istną kanonadę), jazzujący fortepian (palce lizać, chociażby w takim „Headlights”) i kontrabas zanurzone w delikatnych, elektronicznych przestrzeniach, czasem pobudzających rozedrganym pulsem a czasem uspokajających jednostajnym szumem i klikaniem – taki mariaż nie jest łatwy do realizacji, ale Australijczykom przyszedł on bez trudu.
Dla odmiany kolejni bohaterowie tego roku, Tim Hecker i Lump, reprezentują stricte elektroniczne spojrzenie na dźwięki, ale nie odbiera im to w żaden sposób różnorodności. O ile w przypadku tego pierwszego, ostatni album jest tylko potwierdzeniem ogromnego wyczucia muzycznego w kreowaniu ambientowo-droneowych faktur i umiejętnego operowania napięciem i kontrastem (choć powyżej poziomu „Radio Amor” imho nie wyszedł) to w przypadku Lump, debiutacki materiał wprowadził Arttu Snellmana do czołówki dubowych producentów. Dojrzałość, spójność wizji, doskonały warsztat i mnogość wpadających w ucho motywów czynią z Fina być może największą nadzieją elektronicznego dubu, zwłaszcza w obliczu kryzysu takich tuzów jak Jan Jelinek czy Johann Skugge.
Podsumowanie zakończą weterani na których właściwie można liczyć w ciemno – Bonobo i Squarepusher. Simon Green zaryzykował i zdecydował się na współpracę z wokalistami (Bajka, Fink) i bardziej piosenkową strukturę utworów. Efekt jest naprawdę wyśmienity i wygląda na to że tym albumem Bonobo umocnił swoją pozycję. Starzy fani na pewno nie poczuli się zawiedzeni, a jeszcze przystępniejsze oblicze przysporzyło zespołowi (sic!) nowych słuchaczy. Z kolei Tom Jenkinson zupełnie nie eksperymentował i postawił na sprawdzoną już wielokrotnie formułę, czyli połączenie rozpędzonej, drillującej sekcji, świetnych zagrywek basowych (kłania się slap i klang, nienaganna artykulacja Tomka i kreatywne używanie efektów) i charakterystycznych przebiegów melodycznych (dużo pasaży kwartowych granych legato). A wszystko to podlane płynnością, wyczuciem w doborze brzmień i dobrymi aranżacjami. Gdyby nie wpadka z „Vacuum Garden” to płyta wylądowałaby na przysłowiowym pudle.

***

Jędrzej SiweK

Amp Fiddler – Afro Strut / Genuine
Bonobo – Days To Come / Ninja Tune
Daedelus – Denies The Days Demise / Ninja Tune
Dj Spinna – Intergalactic Soul / Columbia
Jamie Lidell – Multiply Additions / Warp
Koop – Koop Islands / Compost

Mocky – Navy Brown Blues / Four Music
New Flesh – Universally Dirty / Big Dada
Niobe – White Hats / Tomlab
Quantic – An Announcement to Answer / Ubiquity

Jamie Lidell, mój bohater z roku 2005; w poprzednich 12 miesiącach ot tak, od niechcenia, rzucił słuchaczom „Multiply Additions” i to wystarczyło, by krążek znalazł się w gronie najczęściej słuchanych płyt 2006. Skoro jest Lidell nie mogło zabraknąć kolegi z berlińskiego podwórka – mowa o Mockym i jego „Navy Brown Blues”.
Z drugiej strony zupełnie inna wrażliwość: Bonobo, Koop i Niobe. Sporą niespodziankę zrobił mój ulubiony skład z Wysp, New Flesh. Krążek „Universally Dirty” przebija poprzedni album, choć nagrany w trójkę, nie ulega wątpliwości, że wciąż robią więcej hałasu niż 20 concordów.
Słoneczne letnio-jesienne popołudnia spędzałem w kawiarnianym klimacie przy płycie Ampa Fiddlera, uskrzydlającym „Intergalactic Soul” Dj Spinny oraz ostatnim egzotycznym Quantic’u. Na osobny akapit zasługuje Daedelus, do tej pory nie wiem czy listopadowy koncert w Katowicach sprawił, że „Denies The Days Demise” w podsumowaniu zajmuje jedno z wyższych miejsc, czy to jednak sprawa wyższej rangi i innych emocji.

***

electric sistaz

Elizabeth Shepherd Trio – „Start To Move”

Wspaniała reminiscencja tego co w jazzie wokalnym dawno zapomniane. Pianistka i wokalistka w jednej osobie – Elizabeth Shepherd tworzy kameralne kompozycje z funkową energią. Niewybaczalnym grzechem byłoby nazwanie tej płyty smooth-jazzową, natomiast słucha się jej z wyjątkową łatwością. Norah Jones powinna brać przykład.

W. Ellington Felton – „Outrospective – Me Then, Me Now”

Syn legendarnego jazzowego pianisty – Hiltona Feltona nie jest debiutantem w branży muzycznej, jednakże dopiero w tym roku zdecydował się wydać swój pierwszy solowy album. Zbiór osobistych utworów inspirowanych poezją Feltona jest muzycznie zbliżony do twórczości Platinum Pied Pipers czy Dwele. Przy nagrywaniu albumu pracowali m.in.: Wayna, Sy Smith, Lou Lou, Waajeed, czy Eric Roberson.

Bonobo – „Days To Come”

Na tej długo wyczekiwanej płycie Simon Green pokazał swoje nowe oblicze. Zbiór doskonale wyprodukowanych, melodyjnych utworów z piosenkowym zacięciem – brzmi nienajlepiej? Bonobo dokonał rzeczy niemożliwej, połączył wszystkie te cechy tworząc niezwykły album i nie tracąc przy tym swojego wyjątkowego stylu. Charyzmatyczny wokal Bajki dopełniania całość. Rewelacja.

Koop – „Koop Islands”

Po wspaniałym „Waltz For Koop“, szwedzki duet stanął przed trudnym wyzwaniem, jakim niewątpliwie było stworzenie nowej płyty. „Koop Islands” są bogatsze w różnego rodzaju brzmienia, ale i przy tym mniej spójne. Doskonale zbudowany nastrój – można odnieść wrażenie, że przenosimy się w czasie do nadmorskiego kurortu w stylu Art déco z lat 30-tych, tętniącego święcącym triumfy jazzem i swingiem. Piękne wspomnienie z wakacji.

Amp Fiddler – „Afro Strut”

Mocny powrót króla neo-soulu z Detroit. Album dojrzalszy, bardziej wszechstronny niż debiut. Świetnie skomponowane utwory obok których nie da się przejść obojętnie. Artysta w typowy dla siebie sposób bawi się różnymi, czasami niespodziewanymi konwencjami, ale bez nieprzyjemnych konsekwencji. Amp postawił poprzeczkę bardzo wysoko.

Nostalgia 77 Octet – „Borderlands”

Niejako debiutancki materiał oktetu. Obok utworów kipiących energią, mamy do czynienia również z bardziej wyważonymi, trochę melancholijnymi kompozycjami.Mnóstwo jazzu i funkowej improwizacji. Wspaniały album instrumentalny.

Dimlite – „This Is Embracing”

Następna płyta Dimlite’a po „Runbox Weathers” nie zawodzi. Gęste nagromadzenie sampli i hiphopowe bity tworzą charakterystyczny klimat typowy dla szwajcarskiego producenta.

Triosk – „The Headlight Serenade”

To już druga solowa płyta Australijczyków po niezapomnianym projekcie „1+3+1” z Janem Jelinkiem. Nowy album “The Headlight Serenade” na powrót przenosi nas w sferę wielowymiarowych kompozycji. Znacznie mniej clicków niż na „Moment Returns”, zamiast tego otrzymujemy plastyczne utwory, o lekko monumentalnym charakterze.

Peter Hadar – „Memories Of The Heart”

W zeszłym roku Steve Spacek zapoczątkował nowy nurt w neo-soul, w tym roku Peter Hadar eksploruje dalsze obszary połączenia soulowego wokalu z elektronicznym brzmieniem. Świeży debiut, nie dający się łatwo sklasyfikować, pełny intrygujących pomysłów.

Lump – „LumpDub”

Melanż dubowych pulsacji z elektronicznymi dźwiękami. Idąc śladem nazwy labelu, w którym płyta została wydana, można ją określić jako Future Dub. Lekka zmiana stylistyki służy Arttu Snellmanowi na dobre.

***

Maciej Kaczmarski

Mam jeszcze trochę zaległości w muzycznym dorobku minionego roku, ale to, co już przesłuchane, zostawiło po sobie jak najpozytywniejsze wrażenia dotyczące ostatnich dwunastu miesięcy. Pojawił się nawet longplay, który dorównał zeszłorocznym gigantom pokroju „Remembranza” Murcofa i „See Mi Yah” Rhythm & Sound. Ów klejnot zajął pierwsze miejsce. Pierwsze i jedyne, reszta pozycji leci mniej lub bardziej przypadkowo. 🙂

1. Anders Ilar – „Nightwidth” . Niezaprzeczalny numer jeden. Eksplozja solidnego, pulsującego house’u spod znaków deep, click i minimal, okraszonego dodatkowo dubowym posmakiem i ambientowym pięknem. Porcja przepięknej muzyki, która zachowuje równowagę między tańcem, sercem a rozumem, a nawet więcej: tutaj wszystkie trzy elementy osiągają jedność. Magnifiquè.

I dalej już bez kolejności.

Luomo – „Paper Tigers”. Wiem, że ta płyta podzieliła zwolenników Sasu Ripattiego, ale wg mnie są to 52 minuty olśniewającego połączenia microhouse’owego feelingu z melodyjnością nawiązującą do najlepszych lat tak zwanej muzyki „pop”. A w to wszystko wplecione multum dźwięków, odgłosów, szelestów, świdrowań, pogłosów i wielu innych cudownych brzmień. Najważniejsze jednak, że nieskazitelna produkcja nie zdołała przyćmić kompozytorskich talentów Ripatti’ego vel Vladislava Delaya vel Luomo.

Cdatakill – „Valentine”. Prawdopodobnie jeden z najbardziej niepokojących krążków zeszłego roku, którego domyślnym podtytułem mogłoby być słowo „panika”. Palący niepokój towarzyszy prawie wszystkim kawałkom, nawet tym pozornie spokojnym. Ukrywający się pod pseudonimem Cdatakill Zak Roberts nie zna ograniczeń gatunkowych, nie wie co to kompromis i ma w głębokim poważaniu panujące trendy. Posiekany breakbeat, zawiesisty post trip-hop, miażdżący dubstep – granice między gatunkami zupełnie się zacierają, co sprawia, że “Valentine” jest troche jak sen, podczas którego wszystko może się zdarzyć. Koszmarny sen, należałoby dodać.

Clint Mansell featuring Kronos Quartet & Mogwai – „The Fountain” . Trzecia owocna współpraca między kompozytorem Clintem Mansellem a reżyserem Darrenem Aronofskym. Filmu „Źródło” jeszcze nie widziałem, ale napisana przez Mansella i wykonana wspólnie przez Kronos Quartet i Mogwai muzyka powaliła mnie na kolana. Zachwyca rozmachem i patosem (w pozytywnym znaczeniu tego słowa). Jeśli film będzie równie fantastyczny, co jego muzyczna oprawa, możemy mieć do czynienia z czymś naprawdę wielkim.

Aphex Twin – „Chosen Lords” . Czyli składak posklejany z winylowych epek pod wspólną nazwą „Analords” (wydanych zresztą w 2005 roku). Selekcja jest całkiem niezła, miałem nadzieję, że szersze światło dzienne ujrzy znakomity kwas pt. „Cilonen” i tak się stało. Ale dwunastacolowych czarnych krążków było dziesięć (w sumie 42 utwory), dokładnie tyle samo ile… utworów na „Chosen Lords”, zatem siłą rzeczy niektóre doskonałe kawałki pominięto (np. „Where’s Your Girlfriend?” z pierwszego „Analorda”). Dlatego warto uzupełnić dyskografię Aphexa również o te numery, które na kompilację nie trafiły.

Centrum – „Metro” . Polski akcent na liście nie wynika z lokalnego patriotyzmu, bo „Metro” projektu Centrum to muzyka na światowym poziomie. Inspirowana powieścią „Neuromancer” Williama Gibsona, jest równie mroczna, przytłaczająca i przesiąknięta technologią. Na częściowo cyfrową, a częściowo wygenerowaną przez gitarę i bas muzyczną przestrzeń Centrum składa się amalgamat rzęsistego dubu i niepokojącego, chłodnego ambientu. Bardzo dobry longplay świadczący o tym, że nie samym Skalpelem Polska stoi.

Oprócz powyższych, bardzo dobre wrażenie zrobiły na mnie: „Dropsonde” Biosphere (za nową jakość i brak powtórek), „Northern Soul” Craggz & Parallel Forces (za godne kontynuowanie tradycji London Elektricity) oraz epka „Cosmos” Murcofa, która zaostrzyła apetyt na longplaya. Najbardziej dotkliwym rozczarowaniem okazał się „The Outsider” DJ Shadowa, który zagubił się w odmętach komercyjnego, siermiężnego rapu i poniósł sromotną klęskę.

Trudno też uznać za udane wspólne dzieło Plaid i Boba Jaroca – „Greedy Child” ma rację bytu tylko z załączonymi na DVD wizualizacjami, bez nich zupełnie się nie broni. Co się zaś tyczy roku 2007, to największe nadzieje wiążę przede wszystkim z nowymi płytami Murcofa, UNKLE, Amona Tobina i Recoil, nie miałbym również nic przeciwko ukazaniu się premierowego materiału Aphexa, Sneaker Pimps i… Davida Bowie.

***

Deft_Aphid

1 – SUNSET RUBDOWN – „Shut Up I Am Dreaming”
Muzyka gitarowa, czy też „indie” jak to się teraz modnie nazywa. Hit na hicie, aż nie wiem co wymienić…. porywające „Snakes Got A Leg III”, wzruszające „Us Ones In Between”, czy sowizdrzalskie „They Took A Vote And Said No”. Album skrzy się od pomysłów aranżacyjnych. Poziom światowy wg mnie.

2 – REGINA SPEKTOR – Begin To Hope
Płyta „Last minute”, odkryłem ją dopiero tydzień temu, dzięki swemu bratu. Porcja odświeżającej muzyki prosto z serca. Pianino, ciepły głos, świetne melodie.

3 – JOHANNES HEIL – Freaks R Us
Porcja potężnych bitów na 4/4, okraszona typowo heilowskim poczuciem humoru, nieco przesadnym pompatyzmem i sporą dawką przebojowości. „The Fool” czy „The Magician” to dla mnie klasyki.

4 – JAMIE LIDELL – Multiply Additions
Mój idol nie obniżył zbytnio lotów. Ochłapy po rewelacyjnym „Multiply” to zbiór remiksów i wersji live. Niemal wszystkie remiksy ukazują nowe oblicza neosoulowych hitów z 2005 roku, trzymając przy tym wysoki poziom. Co do wersji live – mam wrażenie że można było wybrać lepsze. Ewidentna perełka – „Game For Fools” w wersji Mary Carlyle, zamykająca album.

5 – THOM YORKE – Eraser
Wyciszony, akustyczny niemal album, choć przecież tworzony na laptopie. Bardzo intymny. Słuchając go, wydaje mi się że siedzę obok Thoma i rozmawiam z nim. „Eraser” spełnia też dodatkową funkcję – zmniejsza nieco apetyt w oczekiwaniu na przyszłoroczny album Radiohead.

6 – SQUAREPUSHER – Hello Everything
Tyluż zwolenników, co przeciwników ma najnowszy album Jenkinsona. Nic nowego nie odkrywa, ale on już tego robić nie musi. Kiedyś był Kolumbem IDMu, teraz gra swoje. Melodyczny łobuz. Pokochałem te zjazdy melodyczno-harmonijne (bas w „Welcome To Europe”!), czy opętańcze masakrowanie dźwięku gitary w „The Modern Bass Guitar”.

7 – BOOKA SHADE – Movements
Tech-house na wysokim poziomie. Bardzo intrygujące są metody duetu – z IDMowych akordów tworzą rytmiczne, parkietowe kompozycje o wielkiej dynamice. Wielka klasa, ale i tak zeszłoroczny Vitalic – „OK Cowboy” zjada Booka Shade na śniadanie:).

8 – HOT CHIP – The Warning
Momenty geniuszu – szczególnie w „Colours” i „Boy From School”. Gdyby nie kilka ewidentnych zapychaczy, byłoby wyższe miejsce.

9 – MATTHEW HERBERT – Scales
Samplingowe wygibasy Matta już mi się trochę przejadły, dlatego z radością powitałem jego powrót do formy w tym roku. Tak chyba brzmi herbertowy pop. Perfekcyjna produkcja.

10 – FINAL FANTASY – He Poos Clouds
Popis Owena Palletta. Masa ciekawej, niebanalnej muzyki, ze skrzypcami w roli głównej. Urzekły mnie nagłe wybuchy melodyczne, gdzie autor po kilku minutach hipnotyzowania słuchacza nagle wyciąga zza pazuchy cudowną melodię, zazwyczaj nieco pokraczną. Za te chwile magii – dziesiąte miejsce.

***

Piotr Tkacz

Zamiast mojego topu wrzucam kilka tytułów z 2006, które są interesujące, warte poznania.

Lionel Marchetti – Red dust

Zamieszczona na trzech 3-calowych płytkach kompozycja, którą Marchetti zaczął tworzyć w 1997 wspomagany przez Yoko Higashi. Samplowane, przetwarzane nagrania, również bardzo stare, dźwięki konkretne (ze względu na ich amorficzność można by je określić jako niekonkretne) i zapewne inne elektroniczne wtręty (ziarna, przepływy, czasem pulsacje), wokale Higashi tworzą razem trudną, ale pasjonującą opowieść. Niesamowite wrażenie dają momenty kiedy z konstrukcji stworzonej z drobin, elementów trudno rozpoznawalnych wyłaniają się dźwięki dobrze znane albo te o ustalonej funkcji (jamajski wokal, dzwony kościelne, kabaretowa piosenka).

Keith Rowe / Toshimaru Nakamura – Between

Dwupłytowy album stworzony przez dwie ważne postaci muzyki improwizowanej. Weteran improwizacji, były członek grupy AMM, często uważanej za prekursorów improwizacji elektro-akustycznej, w grze używający gitary (w ustawieniu table top), jak również radioodbiornika – Keith Rowe. Do tego sławny dzięki wprowadzeniu (jako instrumentu) no-input mixing board, której zaczął używać po zrezygnowaniu z gitary, uznawany za jednego z najważniejszych przedstawicieli nowej improwizowizacji w Japonii – Toshimaru Nakamura. Gdybym miał wybierać jeden album z tego roku – byłby to ten.

Ivar Grydeland / Ingar Zach / Thomas Lehn – Szc zcz cze zec eci cin

Materiał nagrany podczas Musica Genera 2005. Grydeland grał na gitarze i banjo, które preparował, Zach to perkusista a Lehn jak zwykle obsługuje syntezator analogowy. Całość daje efekt lokujący się na przecięciu materiału „You should have seen me…” Grydelanda i Zacha z „Bart” Lehna i Marcusa Schmicklera.

Oprócz tego w tym roku wyszły jeszcze bardzo dobre płyty – Fe-mail – „Blixer toad”, Jacob Kierkegaard „4 Rooms”, Zavoloka + AGF „Nature never produce the same beat twice”, Le Quan Ninh / Martine Altenburger – „Love Stream”. A z ostatnich odkryć – Kode 9 & TheSpaceApe – „Memories of the future”, o których nie chciałbym pisać w deseń taki, jak dajmy na to we Fluidzie, dlatego napiszę tylko, że to bardzo ciekawa muzyka.

***

Łukasz Kozak

Gdybym miał ułożyć listę najważniejszych płyt poznanych przeze mnie w mijającym roku, wyglądałaby ona zupełnie inaczej. Z niechęci do wszelkiego rodzaju rankingów płyty ułożyłem w kolejności alfabetycznej.

Coil – The Ape of Naples

Johnn Balance zginął w 2004 roku. Ostatnia studyjna płyta z jego udziałem ukazała się w grudniu 2005. To, że znalazła się na tej liście jako jeden z zaledwie dwóch „pewniaków” niech świadczy o tym, jak bardzo niepowetowaną stratę ponieśliśmy wraz z odejściem Balance’a.

Current 93 – Black Ships Ate the Sky

Po dziele tego kalibru niejeden artysta zamilknął na zawsze. Tibet nie po raz pierwszy postawił się w tej trudnej sytuacji i mam nadzieję, że po raz kolejny przekroczy sam siebie.

Laibach – Volk

Słoweńcy od wielu lat z pasją zagłębiają się w zasobach symbolicznych współczesnej wyobraźni ukształtowanej z jednej strony przez przemysł kulturowy, z drugiej przez ideologie. Tu jakby bardziej lirycznie niż zwykle, choć bez utraty radykalizmu, pokazali po raz kolejny ambiwalencję irracjonalnych przesłanek historii ludzkości.

Mars on Mars – Varcharz

Najpiękniejsza płyta Myszy z Marsa.

Sunn O)))/ Boris – Altar
Wspólne nagranie dwóch charyzmatycznych
zespołów z towarzyszeniem między innymi Joe Prestona (Thrones). Monumentalna, surowa i subtelna zarazem (paradoks znamionujący
arcydzieło) potężna płyta.

***

kugiesześć

Najlepsze Albumy:

1. Charles Lloyd, Zakir Hussain, Eric Harland – Sangam – ECM
2. Ken Vandermark / Paal Nilssen Love – Seven – Smalltown Superjazzz
3. The Thing – Action Jazz – Smalltown Superjazzz
4. Tomasz Stańko Quartet – Lontano – ECM

Najlepsze EP – ki:

1. Sixtoo & Norsola – Homages – Bully
2. Pop Levi – Blue Honey – Counter
3. Fog – Loss Leader – Lex

Największe rozczarowania(Albumy):

1. Bonobo – Days To Come – Ninja Tune
2. Bassisters Orchestra – Numer Jeden – Asfalt

Ten rok miał istotnie kilku bohaterów. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak albumy trzech saksofonistów nagrane dla monachijskiej ECM i Smalltown Superjazzz (jazzowego sub labelu Smalltown Supersound). Pierwszym z nich, a zarazem autorem mojej płyty roku jest Charles Lloyd, który popełnił piękne i egzotyczne „Sangam”, wspomagając się talentem wirtuoza tabli Zakira Hussaina i partiami perkusyjnymi Erica Harlanda.

Rzecz równie dobrą, ale nieco ostrzejszą w tonie stworzył Ken Vandermark w duecie z rewelacyjnym perkusistą, jakim niewątpliwie jest Paal Nilssen Love. Na ich drugą (po „Dual Pleasure 2”) wspólną płytę – „Seven”, składają się serie długich i wymyślnych improwizacji kierujących się nieuchronnie w stronę szerokiego free, gdzie instrumenty traktowane są jako narzędzia do generowania nowych, intrygujących barw.

Natomiast Maths Gustaffsson ze swoim głośnym (w każdym możliwym znaczeniu) trio The Thing ( tu również Nilssen Love za perkusją) na „Action Jazz” stara się znowu inteligentnie przekrzyczeć wszystkich – biorąc na warsztat muzykę m.in. Ornette Colemana czy Cato Salsa Experience. I cóż. Świetne.

Zaraz za saksofonistami uplasował się kwartet Stańki. Trzecia i najbardziej dojrzała płyta zespołu, który przez kilka lat wypracował własną formułę kolektywnego muzykowania, poszerzając ją – z każdym kolejnym nagraniem.

Jeżeli chodzi o Ep – ki to najbardziej szokującą (w pozytywnym znaczeniu) mnie pozycją była „Homages”. Cztery, któtkie utwory, za które odpowiedzialny jest Sixtoo i Norsola. Zastanawiam się tylko kiedy Richard Squire znajduje na to wszystko czas, skoro nagrywa jednocześnie w kilku wytwórniach, buduje domowe studio i szlifuje drugi album dla Ninja Tune.

Coś czego chyba nikt się nie spodziewał to „Blue Honey EP”. W pełni rock`and`rollowa rzecz nagrana w całości przez Pop`a Levi`ego (1/3 Super Numeri). Tytułowy kawałek to dla mnie piosenka roku. Idea wskrzeszenia ducha muzyki lat 60 czy 70 w takim stylu jest godna dłuższej uwagi. Ta płyta zasługuje też na dodatkowy punkt za bezbłędną produkcję.

No i rzecz jasna, należy w tym miejscu wspomnieć o EP – ce Foga „Loss Leader”, która śmiało rozwija wątki z zeszłorocznego albumu „10th Avenue Freakout”. W jednej z piosenek pojawia się Markus Archer, aby zaśpiewać ją bez cienia jakichkolwiek emocji. Andrew Broder nadal szuka i chyba na razie nie ma dla niego żadnej konkurencji, w pisaniu tak absurdalnie śmiesznych i celnych tekstów.

Niestety rozczarowałem się trzecią płytą Bonobo „Days To Come” i debiutanckim „Numerem Jeden” Bassisters Orchestra. Oczekiwania były chyba zbyt duże. Co do przyszłego roku, to podejrzewam, że ostatnie słowo będzie należało do Amona Tobina. Zresztą, chyba wielu czeka na premierę „Foley Room”.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy