Wpisz i kliknij enter

Gang Gang Dance – Saint Dymphna


Przyjemna podróż to mało powiedziane. Nowe wydawnictwo Gang Gang Dance dostarcza niemal ekstatycznych przeżyć, otumaniając najpierw ciężkim, słodkim zapachem kadzideł, hipnotyzując zmysłowym wstępem pełnym dźwięczących drobinek, orientalnych rytmów i wijących się, jedwabnych tekstur („Bebey”), a potem brutalnie wypycha w sam środek ostrych, piłujących linii syntezatora i gitarowych riffów, gdzie czyha już Lizzie Bougatsos śpiewająca w stylu Björk-czarownicy („First Communion”). Tak to sobie zespół wymyślił, żeby rozpocząć album od trzęsienia ziemi, a potem kontynuuować jednym z największych hitów tego roku.
A dalej jest jeszcze lepiej
Jak można się domyślić po wstępie, czwarty album Gang Gang Dance to mieszanka wielu stylów i zabawa w dźwiękowego kucharza. W wielkim kotle przeplatają się wpływy muzyki folkowej z niemal całego świata – Afryki, Bliskiego Wschódu, Indii, a także nowa elektronika, grime czy pop z lat osiemdziesiątych. Okazuje się, że znajdując wspólny mianownik w postaci lekkich, radosnych dźwięków, da się to wszystko połączyć w spójną całość. Naprawdę ciężko jest odnieść wrażenie, że dzieje się tutaj zbyt dużo – wszystko jest idealnie poukładane, naturalne wręcz.
Dzięki takim sztuczkom jak w mesmeryzującym, gęsto naszpikowanym wysokimi dźwiękami zawodzących strun „Vacuum” i płynnemu nakładaniu się na siebie kolejnych piosenek, bez problemu można na jednym krążku umieścić wiele z pozoru nieprzystających do siebie elementów.

Czwarty album Gang Gang Dance to mieszanka wielu stylów i zabawa w dźwiękowego kucharzaNiesamowity, syntezatorowy hook unoszący się na przyjemnie burczącym basie, klawiszowe solówki i rapowane partie pochodzącego ze wschodniego Londynu MC Tinchy Strydera dają nam mistrzowski przykład freak-hopu („Princes”). Między psychodeliczne zderzenie chłodnej elektroniki i ponętnych, psychodelicznych rytmów z Indii („Afoot” – Karin Dreijer z The Knife pląsającą w sari, yeah!) a chałaśliwe improwizacje z perkusją, przypadkowe muśnięcia gitary i dzikie wrzaski wokalistki („Desert Storm”) wkrada się odrobina przebojowego popu („House Jam”), z takimi riffami, takimi chórkami, taką cudowną lekkością, że nic tylko uklęknąć przed zespołem. Do tego jeszcze mistyczne, egipskie krajobrazy gdzie z daleka pobrzmiewa jakby echo śpiewu pani Bougatsos („Blue Nile”) i kończące płytę, leniwe i wyprowadzające z transu „Dust”.
Saint Dymphna to wybuchowa mieszanka najwyższej jakości, psychodeliczny pop prima sort. W sam raz by umilić sobie czekanie na Merriweather Post Pavillon w bardziej kolorowych stanach umysłu.
2008







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
mallemma
mallemma
14 lat temu

Kapitalny album.

T
T
15 lat temu

„plyta tak, za to recenzja koszmarna”

W ogóle nie oddająca IMO tego, czym ta płyta jest.

kub
kub
15 lat temu

ta płyta nie jest jakimś poczekaczem na nową płytę animali, ale spokojnie może stawać z nimi do boju. i kto wie czy nie wygra 🙂

st sebastianne
st sebastianne
15 lat temu

plyta tak, za to recenzja koszmarna

Niero
Niero
15 lat temu

Mistrzowska plytka rzeczywiscie.

Polecamy