Wpisz i kliknij enter

Pains of Being Pure at Heart – Pains of Being Pure at Heart


To co się wykluwa to nie tylko przyjemny katalog nawiązań, ale przede wszystkim zbiór konsekwentnie rozwijających się piosenek przygotowanych z przemyślanie spreparowanych elementów udających sample z klasyków, ale jednak wyczuwalnie nowoczesnych i bardzo własnych na poziomie emocjonalnym. Trudno nie dać się zaangażować w ten stosunkowo krótki album, stawiający odbiorcę na metr od kameralnej, choć nieźle hałasującej, sceny.
Dla przykładu warto przyjrzeć się drugiemu na płycie „Come Saturday”, w którym odnaleźć można wszystko na czym świat stoi. Od punkowej, zadziornej linii wiodącej gitary, przez dream popowy wokal, po shoegazowe mgiełki dystorcji porozkładane komfortowo po kanałach i wycofaną perkę. I o ile akcenty położone zostały na debiucie PoBPaH raczej na delay, nie brak, choćby w omawianym tu bliżej utworze, eksperymentów z prawdziwym brudem. Skoncentrowane dystorcje przybierają od czasu do czasu formę droneów urozmaicających w 85% stricte piosenkowy materiał. Godne uwagi też „The Tenure Itch” dekonstruujące Placebo i Pixies bez widoków na zbytnią siarę. Na podobną modłę skonstruowanych perełek odnaleźć można tutaj więcej, szczególnie, że dość prędko cementuje się zachęcające przeczucie obcowania z jedną z istotniejszych płyt tego roku.


Prostota niektórych utworów, ograniczenie ścieżek i przybrudzenie odsyła w rejony typowo rockowych numerówZmienne natężenie hałasu, kiedy osiąga apogeum, zależnie od ośrodków: punkowości, twee-popu, shoegazeu czy noiseu, wymusza porównanie z wątpliwymi dokonaniami Vivian Girls, szczególnie, że oba zespoły wywodzą się z NY. W przypadku PoBPaH jest tej zabawy jednak o wiele więcej, bo brak ich debiutowi wyczuwalnego u VG pozowania na wypłynięcie z garażowego undergroundu z „tradycjami”. Zamiast masy gównianych, hałaśliwych kapel, wybór pada w przypadku PoPBaH raczej na mniej wydumane Nirvanę, Smashing Pumpkins czy The Pastels. Z bardziej aktualnych źródeł My Bloody Valentine przetworzone w manierze czerpania nie z „Loveless”, a raczej z bardziej surowych i wyraźniej eksponujących melodię EPek poprzedzających „Isnt Anything”.
Kilka chwil będących bezpośrednią reminiscencją boskości „You Made Me Realize” nie wystarczałoby jednak do odkreślenia chociaż wierzchołka wykorzystanych wzorców. Wspomnieć należy także o Slowdive czy prawie już proto-shoegazowych projektach typu A.R.Kane. Prostota niektórych utworów, ograniczenie ścieżek i przybrudzenie ich przy jednoczesnym unormowaniu potencjału delaya odsyła już bowiem w rejony typowo rockowych numerów, w obrębie których na próżno szukać elementów ciotowatego indie na drogich gitarach kupionych przez rodziców w nagrodę za podjęcie wakacyjnej pracy. Chociaż wakacji przecież tu sporo, szczególnie w singlowym „Everything With You”.
Mimo tak ogromnego spektrum wykorzystywanych nawiązań udało się tej młodej kapelce sformułować zręby własnego stylu, wystarczające, aby mieć nadzieję, że nie okaże się to projekt-efemeryda, zjawisko tak charakterystyczne dla około shoegazowego grania.
2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
F.
F.
15 lat temu

To ciekawe, podzielisz się? Sad Day For Puppets – Marble Gods np.?

blackdoggy
blackdoggy
15 lat temu

Dobra płyta, chociaż w tym roku wyszło już parę lepszych w tych klimatach 🙂

godzilla
godzilla
15 lat temu

Czas się dla nich zatrzymał, nie ma co!! I dobrze, przypomina mi sie jak MBV, JAMC się słuchało z taśmy:-))

Polecamy