Wpisz i kliknij enter

Jackie-O Motherfucker – Ballads of the Revolution


Mikroskopijne zastrzeżenia sprawiają, że w starciu z realem osiągają jedynie remis ze wskazaniem.
Możesz mieć wszystko gdziekolwiek bądź, kiedy chcesz. Świat można zmieścić w łupinie orzecha, z odpowiednimi wspomagaczami sprowadzać w zasięg ręki zawartość folderów biur podróży i wiele więcej. Jackie-O to już marka, jeśli chodzi o takie operacje. Po „America Mystica”, „Magick Fire Music” czy „Candyland” nie da się tego projektu pominąć. Jest to jedna z tych propozycji we współczesnej muzyce, które obnażają miałkość wiedzy, faktografii, narzędzi analitycznych – wszystkiego, co zimne i uzurpatorskie w pisaniu o i poniekąd też nagrywaniu jej. Jeśli brać pod uwagę prawidła aksjologii czy teorii muzyki, obok takiego „Ballads of the Revolution” należałoby przejść obojętnie i zostać w skupieniu przy Bitelsach.

Na szczęście, obok tysięcy objawów słabości i żenady, ludzkość została wyposażona w kilka pozytywnych elementów. W przypadku Jackie-O jednym z nich jest żądza przeciwstawienia się naturze, konkurowania z nią, chociaż wiadomym jest, że efektem będzie co najwyżej współgranie, uzupełnianie się na zasadzie naczyń połączonych. Eksploracja kolejnych genres czy momentów historii, oznacza na płytach Jackie-O sięganie jedynie po bazowe elementy atmosfery, konotacji dobieranych na wyczucie. Stąd pełno tu cytatów z OGÓŁU post-rocka, (acid) folku i masy innych stylistyk, ale cytatów pustych, jeśli nie znajdą konkretyzacji w wyobraźni odbiorcy. W wyobraźni właśnie, nie erudycji, co podpowiada rozsądek – śledzenie aluzji mija się tu z celem, bo namecheck obejmować by musiał całe grupy mniej i bardziej flagowych zespołów definiujących poszczególne tagi.

Pierwszy raz słuchałem tego albumu wczesnym popołudniem na kompletnym odludziu pozbawionym adresu. Ze wzgórka z samotnym drzewem widać było połacie zbożowych pól, piaszczyste drogi, a w oddali wyższe, lesiste wzgórza, rozmazane do konsystencji morza. Jeśli jesteście w stanie wyobrazić sobie skwar odsłoniętych przestrzeni, suchy wiatr nad polami, masę papierosów i z sekundy na sekundę tracących chłód butelek, to jesteście blisko pochwycenia tego, co się tutaj dzieje: folkowa, romantyczna odmiana balearyzmu, którego jakikolwiek opis oparty być musi wyłącznie na potrzebie chwili, jednostkowego, momentalnego odczucia malutkich koincydencji, które się na ten przedział czasu i miejsca złożyły. To przeżycie można sobie zabrać, odtwarzać je potem i m.in. do tego służy muzyka – przez złączenie z sytuacją pobudza eskapizm, który dobrze wyćwiczony jest w stanie zabierać skądkolwiek w *inne miejsce*.

Słuchając „Ballads” można odnieść wrażenie, że zmiękli i że nie jest to już ten jamujący, popierdolony zespół parający się tripami. Jest tu „Nightingale” i „A Mania”, równie delikatne, piękne i niepowstrzymanie emocjonalne jak momenty nowej płyty Billa Callahana, ale jest też na przykład „Dark Falcon” – o wiele bardziej eksperymentalny, zagmatwany, poświadczający o tym, że wyjściem zezwalającym na dalszą eksploracją folku niekoniecznie musi być opcja obrana przez Grizzly Bear. Zarzucając doświadczalne ścieżki „Yellow House”, „Veckatemist” odbił w stronę popu, a niemożliwym jest połączyć taki manewr z pozostaniem w bezpośredniej bliskości elementów ściśle ewokatywnych, sugerujących istnienie otoczenia i chwili, które składają się na proponowane przez utwór przeżycie. Jackie-O omijają ten niuans, pozostając jednym z bardziej imaginacyjnych projektów, a skrócenie czasu trwania utworów (średnio 5 minut) wydaje się być jedynym ustępstwem poczynionym w stronę przystępności.
Fire Records, 2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
MATT669
MATT669
14 lat temu

Polecamy