Wpisz i kliknij enter

Crystal Castles – Crystal Castles


Debiut bywał materiałem na guilty pleasure, sofomor jest już czymś więcej. Nie chodzi tylko o częściową podmianę rdzenia tej twórczości z trash-popu i podrabianych clashów circa „era mash-upów” na shoegaze i synth-pop.

Coraz trudniej traktować ich muzykę jako dzieła zimne, odhumanizowane, wyrachowane czy beznamiętne i niewielki ma na to wpływ Alice Glass i łańcuch skandali. Obok nowych tagów i zauważalnego wygładzenia, narzuca się przede wszystkim wrażenie, że CC niezbyt lubią to całe, przypisane im z góry, electro, 8-bitowe łupanki i ogół elektroniki opartej na siermiężnych Nintendo-loopach. Niechętne nawracanie, pomimo poszukiwań nowych środków ekspresji, do brzmienia, które ich zdefiniowało, wskazuje na interesujący rys autonegacji.

Lśnią od potu i są nawciągani. Chyba jako jedyni na saliFenomen CC leży mniej więcej w fakcie, że wokalistka i instrumentalista wyglądają na naprawdę spoconych na zdjęciach z koncertów. Lśnią od potu i są nawciągani. Chyba jako jedyni na sali, bo teraz, kiedy z ciekawostki doprowadzającej do szału stosunkowo wąską grupę fanów, awansowali na poziom spokojniej celebrowanych indie-gwiazd, widać tym wyraźniej kontrast między rozpierdalaniem instrumentów i odwoływaniem koncertów w ostatniej chwili, a grzecznymi fanami, upajającymi się w dzielnicach willowych słuchaniem brzydkiej muzyki.

Zdrowi, czyści, zamożni Młodziakowie nigdy nie wzięliby złych narkotyków, ale kąpiąc się w multiwitaminie i antyperspirantach, chętnie szafują atencją i kasą, żeby popatrzeć jak ktoś za nich po łokcie usyfia się „tymi rzeczami”.

Czytałem niedawno recenzję płyty zespołu znanego z narkotycznych przygód. W komentarzach pod tekstem autor z pewną dozą dumy stwierdzał, że spoko, niech ćpają, bo w końcu artyści, ale on sam nigdy by nie spróbował.

Osobiście nie porwałbym się na thriller o hakerach nie mając pojęcia o Menedżerze urządzeń, więc nie dziwię się obecności na płycie „Baptism”, kawałka, który mając prawo znaleźć się na najnowszej edycji Trance Hits pod okładką przedstawiającą marzenie prawiczka, zabawi tych wszystkich, którzy do Trance Hits nigdy by się nie przyznali, gdyby nie indie-kontekst. Conversy, Ray Bany i białe rękawiczki to diaboliczny miks, ale bardzo prawdziwy, bo wszystkie te akcesoria plus gwizdek, noszą zawsze ludzie, a wydają się wszyscy ohydni w swojej hipokryzji.

Makiaweliczny pakt z nimi CC wynagradzają sobie piękną, rozmytą, ale i gorzką „Celestiką”, piosenką na późne godziny imprezy, na zmianę z Sally Shapiro. Są jednak też „Doe Deer” i inne trashe, nawracające do debiutu, bo w dezorientacji pod kogo właściwie grają i dlaczego, muszą CC zwracać się ku temu, z czego wyszli na światło: ku debiutowi więc, który zdefiniował ich jako kurewki łase na pierwsze strony Pudelka.

Zapis zmęczenia, upadku i prób wzlotu typowej, zdawałoby się, attention whoreTakże mimo pewnej głębi tego albumu i pomnożenia dostępnych zespołowi brzmień, wątkiem, który może być teraz w Crystal Castles przede wszystkim interesujący jest ich masochizm. Niechęć do narzędzi, którymi przyszło im operować, niechęć do odbiorcy, którego przyszło im mieć (symboliczne zasamplowanie Jonsiego w piątym kawałku, to namacanie na gorącym aspiracji indie do artyzmu i homoseksualizmu do źródła lansu).

Odświeżyłem sobie debiut i nadal jest to płyta słaba, słabsza od swego następcy, monochromatyczna i jednostajna, na które to wady cierpi w zauważalnie mniejszym stopniu również i sofomor; ale pada na niego teraz nowe światło: rys autonegacji i tuż obok, miotające się między nachalnym a nieśmiałym, jednak wołanie o uwagę publiki, którą interesuje tylko otrzymanie takiej porcji cyrku jaką opłaci przy wejściu.

Być może niewiele przyjemności ze słuchania tego ich drugiego self-titla, ale zdaje się, że warto go znać, bo trudno o lepszy zapis zmęczenia, upadku i prób wzlotu typowej, zdawałoby się, attention whore, z obrzydzeniem godzącej się, że dola przypada tylko temu, kto zagra zgodnie z oczekiwaniami. Chwiejnie rozwojowy charakter tej płyty, gorzko autotematyczne liryki, atmosfera miotania się między skrajnościami i w końcu także momenty realnej rozpaczy i uwięzienia w schemacie, kłócą się z kojarzonym z Crystal Castles obrazem raveu grupującego aspirujących do hedonizmu wanna-bes.

Jeśli punktem oparcia tej analizy są stany emocjonalne, to dzięki empatii, chociaż częściowo możemy opuścić publiczność zdolną jedynie do obserwacji i dołączyć do tych, którzy nie boją się jeszcze odczuwać, nawet jeśli miałby to być proces autonegacji, odtrącenia własnej wizji artystycznej jako współtworzonej przez odbiorców, a więc nie osobnej, nie własnej. Trudno powiedzieć jaki będzie kolejny album CC, ten kończy się na pustce.
Fiction, 2010







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
9 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
chemix92
chemix92
10 lat temu

Koszmarna recenzja! Składnia leży i dogorywa w brudnym transzeju pola bitwy, na którym to język polski wchodzi w szranki z pseudointeligencją. Wstyd! Proszę sobie przypomnieć, po co istnieją kropki. Nie jest pan Marcelem Proustem, lecz recenzentem!

ad.r
ad.r
13 lat temu

Płyta o niebo lepsza od poprzedniej. Ma bardzo dobre momenty, w sumie większość, pomijając baptism i ten felerny kawałek z jonsim. Reszta bomba, szczególnie Doe deer. Recenzja jak podcieranie tyłka jedwabiem, rzygać się chce.

author
author
13 lat temu

nijak tłumaczyć autoparodii, jak Ty, Filipie, nie umiem. a CC wyraznie siebie juz nawet nie cytuje – CC sie powtarza. momenty inne niz znane i zajezdzone na smierc sa nieliczne. nie szukalbym tu drugiego dna – mocno przecpani sa i nieco starsi niz 3 lata temu. nawet taka gwiazda, miast dojrzec, zestarzec sie i wybuchnac supernowa, moze sie przedwczesnie wypalic. co niniejszym CC uczynili.

syfon
syfon
13 lat temu

Przepraszam, rzeczywiście ubzdurało mi się w czasie pisania że autorem jest kobieta. Sorki, zero premedytacji w tym było. Reszta bez zmian. Buziaki.

ataxiaa
ataxiaa
13 lat temu

zlokalizuj dokładnie imię i nazwisko autora. wiesz mi, daleko szukać nie trzeba, wtedy przeproś. pozdro.

syfon
syfon
13 lat temu

Recenzentka wspina się na szczyty intelektualnego onanizmu upajając się bełkotliwym wydalaniem z siebie co bardziej trudnych słów na zmianę z przekleństwami.
Ten zmasowany atak autoerotyzmu zapoczątkowanego z zachwytu nad własną kurewsko błyskotliwą elokwencją przykrywa niestety ostateczny wydźwięk tekstu.
Cała ta ciężka, ciemna, mazista emfaza którą obryzguje nas autorka owszem – sprawia przyjemność – lecz niestety nie mówi nam nic o przedmiocie rozważań.

Nie pozostaje mi nic tylko samemu wysłuchać albumu, bo jak nic o nim nie wiedziałem tak nadal nic nie wiem

Kasia Lizak
Kasia Lizak
13 lat temu

bełkotliwa i przefajna recka kolejnego mesjasza.

mickey
mickey
13 lat temu

rzeczywiście – świetna recka. dobrze że autor nic sobie nie robi z komentarzy przy okazji poprzedniego tekstu

ataxiaa
ataxiaa
13 lat temu

big up za reckę. świetny tekst. pozdro

Polecamy