Wpisz i kliknij enter

Salem – King Night


Dwóch studentów, Jack i John, spotyka się w centrum Chicago. Zawierają ze sobą przyjacielski pakt i zapraszają do niego Heather, znajomą Johna. Od słowa do słowa, odkrywają swoje muzyczne fascynacje. Claude Debussy walczy z The Cure a Big Daddy Kane z Joy Division. Nikt z nikim się nie rozumie, każdy ustawił preferencje na odmiennej częstotliwości. Mimo tej muzycznej schizofrenii zakładają zespół o mrocznie brzmiącej nazwie Salem. Bez idei, bez celu, bezmyślnie i dla czystego funu. Dla przemożnej potrzeby usłyszenia dokładnie tego, co przez całe życie chciało się usłyszeć.

Całej trójce daleko do zniewieściałych indie chłopców w ich wieku. Na zewnątrz są zaniedbani, niedożywieni i źle ubrani, wewnątrz obdarci z hedonizmu i artystycznej pychy, z uporem maniaka pokazujący mass masom wymownego fucka. O dziwo, to internet wyrzucił ich na światło dzienne, nieświadomych swoich wirtualnych sukcesów. Z zaskakująca szczerością opowiadają o swoim zaskoczeniu fenomenem ich niczym nieskrępowanej twórczości, są w elitarnym gronie alternatywnych projektów, którym możesz w to uwierzyć. Kiedy cały elektroniczny światek huczał o ich muzyce, oni siedzieli pośród przyrody, bo na telewizor i komputer zwyczajnie ich nie stać. Stać ich za to na muzykę, która słowo przester, dubstep i parę innych definiuje na nowo, depcząc przy okazji cały ten drag, który sami stworzyli.

Tytułowy „King Night” już na starcie mierzenia się z albumem poraża nas wybuchem siarczystych gitar i leadu z rodzaju f minor, a Zło wije się w głębi gotyckiej katedry. Ból tłamsi czyste crunk beaty, a anielski głos Heather pływa w przestworzach, z dala od Salemowej pożogi. „Asia” idzie jeszcze dalej, miażdżąc nasz wewnętrzny ład industrialnym basem i huczącą, perkusyjną stopą. Bełkot kilkuletniego dziecka kręci się wokoło, delirianty walczą ze świadomością, ostatecznie wygrywając triumfalną melodyjkę. Kokieteryjną delikatność i pseudo-awangardowe, rapowe wariacje, znajdziemy odpowiednio we „Frost” i „Sick”. To ambientowe krajobrazy w stylu Ulricha Schnaussa oraz całkiem śmiałe odwołania do brytyjskiego This Mortal Coil. Jest łagodnie i dream popowo, lecz nie na tyle by nas rozczulić, będziemy raczej zachodzić w głowę, co poeta ma teraz na myśli. Demoniczny głos melodeklamuje wersety, chóry i bas melancholijnie jęczą, a Heather udaje 15-letnią lolitkę, która nagle znalazła się w niesprawiedliwym świecie ludzi dorosłych.

„Release Da Boar” stęża brzmienie od nowa, odgradzając monofoniczny sygnał od dronów, jedynie miarowo cykającym talerzem i zajechanymi do granic możliwości wokalizami w stylu kolegów z Modern Witch. Zdecydowanie najsłabszymi numerami na wydawnictwie jest „Trapdoor” i „Tair”, których nachalna monotonia jest zwyczajnie irytująca. Kiedy słuchamy rapu Jacka mamy wrażenie, że koleś ewidentnie robi sobie żarty, rymy klei nieudolnie, jest arytmiczny – ani to trip, ani to fajne. Clapsy, ośmiobitowe akcenty, odgłosy hamowania i tłuczonej szyby zapętlają się w nieskończoność, a my uciekamy wzrokiem w kierunku sufitu.

Przebojowy „Redlights” pierwotnie wydany na EPkach „Yes, I Smoke Crack” i ubiegłorocznym „Water” jest dowodem na to, w jakim kierunku podąża Salem. Utwór odróżnia się od pozostałych swą przejrzystością i stawianiem akcentu na słowie chillwave, a motoryczny riff i śpiew wokalistki idealnie się ze sobą komponują. „Traxx” to ukłon w stronę dokonań Vangelis. Zgiełk rozproszył się na wietrze i utworzył chmurę pyłu przez którą przedziera się przygnębiona Heather w asyście sci-fi syntezatorów i dark ambientowego beatu. Szkoda, że Salem tak niechętnie flirtuje z minimalistycznym brzmieniem, bowiem wypada to doprawdy rewelacyjnie. „Killer” jak wskazuje tytuł zostawi nas w stanie dźwiękowej destrukcji. Utwór kończy album niczym Pete Townshend koncert The Who, z sekundy na sekundy robi się coraz bardziej napastliwie, przesterowane gitary wyją razem z Jackiem do samego końca i urywają się raptownie, wyrzucając nas z powrotem do poukładanej ciszy naszych czterech ścian.

Album nie jest pozbawiony wad, niestrawności pojawiające się podczas odsłuchu albumu za jednym zamachem i zamulony rap Jacka są zdecydowanie największym minusem płyty. „King Night” ekscytuje swoją tajemnicą i absolutnie nietuzinkowym podejściem do współczesnej, elektronicznej alternatywy. Kolaż połączonych ze sobą gatunków jest tutaj równie absurdalny jak wciągający. Mocny stuff.

iamsoundrecords.com

myspace.com/s4lem
IAMSOUND Records, 2010







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Thisquiet
Thisquiet
13 lat temu

Na podstawie wywiadów i nagrań koncertowych można raczej wysnuć wnioski, że są trójką debili, którzy mają problem z ćpaniem… ale może faktycznie są studentami (którzy mają problem z ćpaniem). Muzyka mimo wszystko fajna, ale mam dysonans poznawczy po przeczytaniu tych wywiadów… to naprawqdę ONI odpowiadają za te dźwięki? Dziwny jest ten świat…. Aha, te rymy to absolutna żenada, potwierdzają wrażenia po przeczytaniu wywiadu.

pe
pe
13 lat temu

Dwóch studentów, chyba że Jack albo John mają coś do ukrycia :).

Polecamy