Wpisz i kliknij enter

Podsumowanie roku 2010 – Paweł Gzyl

Dwadzieścia płyt, ktore mogły (ale nie musiały) wstrząsnąć (w pozytywnym i negatywnym znaczeniu) światem w ciągu minionych dwunastu miesięcy Albumy roku

John Roberts „Glass Eights” Dial
Bez wątpienia najpiękniejsza płyta z taneczną muzyką w tym roku. Młody producent zaprezentował na niej niezwykłe podejście do dobrze znanych brzmień – jeszcze nigdy acidowe loopy nie brzmiały tak nostalgicznie, jak w jego nagraniach. Efekt głębokiej emocjonalności udało mu się osiągnąć bez uciekania się do sentymentalnych smyczków czy fortepianu, tylko za pomocą klasycznej elektroniki w stylu Detroit i Chicago. A wszystko to bardzo szczere i osobiste – bez jakichkolwiek podszywania się pod modne trendy.

Dettmann „Dettmann” Ostgut Ton
Najpotężniejsze techno tego roku – bez kompromisów, bez niepotrzebnego zmiękczania, mordercze brzmienie o industrialnym charakterze. Niemiecki producent przypomniał swą płytą, że eksperymenty eksperymentami, ale w tym gatunku najbardziej liczy się moc dźwięku. Jeśli wczesna inkarnacja Swans robiłaby techno, brzmiałoby ono właśnie tak, jak na płycie Dettmana.

DeepChord Pres. Echospace „Liumin” Modern Love
Mistyka dubowej obróbki dźwięku nadal ma ogromną moc. Rod Modell i Steve Hitchell zrobili tym razem zwrot w stronę bardziej tanecznego grania – i dobrze, bo inaczej wpadliby w pułapkę powielania genialnego „The Coldest Season”. A tak otrzymaliśmy surowe techno przefiltrowane przez jamajski dub, czyli zestaw nagrań, które brzmią jak modlitewne wołanie do Boga z podziemnego bunkra w przededniu Apokalipsy. A jako bonus – płyta ambientowa, pokazująca, że z nagrań terenowych można upleść niemal hipnotyczny soundtrack.

Margaret Dygas „How Do You Do” Power Shovel Audio
Odsądzony już przez większość krytyki od czci i wiary minimal okazuje się być ciągle żywą formułą. Dowiodła tego polska producentka, której nieposkromiona wyobraźnia muzyczna sprawiła, że stylistyka ta stała się idealnym punktem wyjścia do śmiałych eksperymentów brzmieniowych. Mimo awangardowego kontekstu, jej muzyka nie traci jednak klubowej energii – a przez to nie popada w akademicki bełkot, co stało się udziałem jej starszego kolegi – Wolfganga Voigta – na tegorocznej płycie „Frieland Klaviermusik”.

Shed „The Traveller” Ostgut Ton
Anglicy oszaleli z radości, kiedy okazało się, że niemiecki producent przyznał się do fascynacji połamanymi rytmami. Muzyka z nowego albumu Sheda daleka jest jednak od banalności brytyjskiego rave`u – czy sięga on po dubstep, czy po breakbeat, ma to moc teutońskiego techno rodem z Berghain. Efekt wzmaga wpisanie muzyki w krótkie formy – kiedy utwór się kończy, ma się ochotę włączyć go od razu od nowa. Stary chwyt – a nikt wcześniej nie wpadł nań w tym gatunku.

Christopher Rau „Asper Clouds” Smallville
Rozkosznie ciepły deep house w europejskiej formule. Bez natrętnego cytowania Moodymana czy Theo Parrisha, bez jazzowych dęciaków, gospelowych chórów czy soulowych śpiewów. Ale za to z wielkiej urody melodiami, w urzekającym, niemal odrealnionym nastroju, wywołujący u słuchacza stan niemal niebiańskiej błogości. Kiedyś modne były pytania: pierwsze dźwięki po tamtej stronie? „Asper Clouds”!

Robert Hood „Omega” M-Plant
Techno i chrześcijaństwo? Dla kogoś wychowanego na „Plastiku”, lansującym piórami Dariusza Misiuny i Rafała Księżyka wręcz okultystyczne pojmowanie gatunku, to pewnie coś nie do pomyślenia. Tymczasem prawda jest inna: w swych początkach techno tworzyli artyści z Detroit o chrześcijańskiej duchowości. Najpełniejszym wyrazem tego zjawiska okazała się muzyka Roberta Hooda – minimal. „Omega” to wspaniały powrót artysty do swych korzeni – mistycznych i muzycznych.

Pantha Du Prince „Black Noise” Rough Trade
Hendrik Weber dokonał na swej ostatniej płycie czegoś, co nie do końca udawało się The Field i innym wykonawcom z Kompaktu – fuzji ambientu, house`u i techno z shoegazem, indie i nową psychodelią. Dlatego „Black Noise” pokochali zarówno uczestnicy klubowych imprez, jak i widzowie koncertów alternatywnego rocka. Wielki sukces płyty – artystyczny i komercyjny – jest w pełni zasłużony.

„Funf” Ostgut Ton
Berghain ocalił techno – i to przez przypadek. Ogromna przestrzeń klubu sprawiła, że grana w nim muzyka brzmiała zupełnie inaczej niż gdzie indziej: potężnie, głęboko, basowo. Nic dziwnego, że wpłynęło to na produkcję własnej muzyki występujących tam didżejów. Stąd „tektoniczne” brzmienie produkcji Sheda, Dettmana, Klocka czy Slatera. Idealnie wpasowali się w te brzmienia również niektórzy twórcy dubstepu. „Funf” objawia na dwóch płytach klub jako instrument – i efekty tego są doprawdy powalające.

The Black Dog „Music For Real Airports” Soma
Weterani brytyjskiej elektroniki nadal w znakomitej formie – ich polemika ze słynnym dziełem Briana Eno pokazała, że ambient to nadal żywa formuła, w której można zawrzeć nawet dyskurs społeczno-polityczny. Dźwiękowy portret lotniska w wykonaniu projektu z Sheffield idealnie odpowiada naszym czasom – choć muzycznie korzysta raczej z dorobku dawnej elektroniki (wspomniany Eno, Cabaret Voltaire). Trójka muzyków z The Black Doga potrafiła jednak w perfekcyjny sposób przetłumaczyć dawne idee na współczesny język.

Ciekawostki roku

Salem „King Night” IAmSound Records
Witch-house to gatunek, który pojawił się oddolnie – nie wymyślił go żaden muzyczny dziennikarz ani blogger. Kto był pierwszy? Trudno powiedzieć. Może właśnie Salem, bo pierwszą dwunastocalówkę wydali już dwa lata temu. Na pewno wydają się najlepsi – potwierdził to ich debiutancki album, który w nieznany wcześniej sposób połączył gotyk i hip-hop, shoegaze i R&B. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie koszmarne koncerty, obnażające ich całkowity brak umiejętności wokalnych i muzycznych. Czyżby szwindel roku?

„Bangs And Works Vol. 1” Planet Mu
Nowa odmiana muzyki tanecznej z Chicago – to musiało chwycić. I rzeczywiście: brytyjskie media zachłystywały się twórczością didżejów Roca czy Rashada, określając ich muzykę terminem footwork. Kolekcja najlepszych nagrań chicagowskich producentów wskazuje, że z euforią trzeba jeszcze poczekać. Jak na razie to bardzo surowe i proste granie, momentami wręcz nieznośnie monotonne, polegające na połączeniu kreskówkowych sampli z brytyjskiego rave`u z odartym ze wszelkich ozdobników cyfrowym rytmem w stylu R&B i szczątkowymi rymami. Dopiero przyszłość pokaże, czy footwork zaowocuje czymś ciekawszym.

Emeralds „Does It Look Like I`m Here?” Editions Mego
Właściwie to śmieszne, bo trójka młodych muzyków z Cleveland musiała zaprzeczyć swej dotychczasowej formule muzycznej, żeby odnieść światowy sukces. Ale warto było porzucić drony i sięgnąć po zdobycze kosmische musik i kraut-rocka, by nagrać taki album, jak „Does It Look Like I`m Here?”. Okazało się bowiem, że syntezatorowe arpeggia w połączeniu z psychodelicznymi solówkami na gitarze robią piorunuje wrażenie – również na żywo, o czym przekonała się publiczność tegorocznego Unsoundu.

„Shangaan Electro – New Wave Dance Music From South Africa” Honest Jon`s
Egzotyka jest zawsze w modzie – w tym roku zaroiło się od płyt z turecką psychodelią, irackim popem czy azjatyckim dubem. Wszystko to przebija jednak kompilacja prezentująca afrykańskie electro. Szybkie rytmy, angielskie sample, ludowe śpiewy i… prorodzinne przesłanie („We are family-oriented musicians” – twierdzi Nozinja z Limpopo). Nie sposób oprzeć się świeżości i energetyczności tej muzyki. Czarni znów dają białym lekcję, że w tańcu są bezkonkurencyjni.

Forest Swords „Dagger Paths” Olde English Spelling Be
Dla wielu krytyków to właśnie płyta roku – i faktycznie, muzyka Matthew Barnesa robi duże wrażenie. Wyprodukowany w domowych warunkach kolaż dubu, psychodelii i soundtracków ze spaghetti-westernów, zachwyca pomysłowością i rozmachem, że nawet Flying Lotus i Gonjasufi wypadają przy nim blado. Brytyjska reedycja płyty dokonana przez No Pain In Pop przynosi jednak bonusowy krążek z nowymi nagraniami Forest Swords, który niestety srogo rozczarowuje, koncentrując się na nudnych wariacjach na gitarze w stylu Neila Younga. Początek i koniec kariery w jednym?

Oneohtrix Point Never „Returnal” Editions Mego
Powiedzmy sobie szczerze – new age był w latach osiemdziesiątych synonimem kompletnego obciachu i bezguścia. Ale w popkulturze bywa, że to, co kiedyś miało negatywne znaczenie, z czasem zyskuje pozytywne. Tak też się stało z tapetą dźwiękową do medytacji dla nowobogackich sprzed ćwierć wieku. Ale to tylko zasługa utalentowanych producentów, takich jak Daniel Lopatin, którzy elementy new age wpisali w kontekst muzyki ambient, uzupełniając je dronami i arpeggiami z kosmische musik.

No Fun Acid „This Is No Fun Acid 2-3” No Fun Acid
Noise może być ekstatycznym źródłem dobrej energii – udowodnił to kolektyw z wytwórni No Fun Productions podczas bezpłatnego koncertu w krakowskiej Alchemii w ramach tegorocznego Unsoundu. Jego szef – Carlos Giffoni – poszedł jeszcze dalej. Jako No Fun Acid nagrał dwie płyty zawierające acidową wersję noise`u. Efekt jest niesamowity: świdrujące loopy wygrane na Rolandzie TB303 mają pierwotną moc i nadają się do tańca (szczególnie ten w remiksie Gavina Rossuma). Niby tylko mała ciekawostka – ale cieszy.

Vibracathedral Orchestra „Trilogy” VHF Records
Mimo, iż brytyjski kolektyw włożył ogromny wysiłek w nagranie w tym roku aż trzech płyt – „The Secret Base”, „Smoke Song” i „Joka Baya” – zestaw ten przeszedł jakoś bez echa. A szkoda – bo ta działająca już od ponad dekady formacja tworzy nieustannie szalenie bogatą w niezwykłe dźwięki współczesną wersję psychodelii. Jest tu miejsce na folkowe pasaże, kraut-rockowe galopady, industrialną elektronikę i dronowe efekty. Wszystko to zagrane z prawdziwie eksperymentatorskim zacięciem – bez jakichkolwiek ograniczeń formalnych.

Eleh „Location Momentum” Touch
Mimo, iż projekt ten działa ponad dekadę, do świadomości fanów nowej elektroniki przebił się dopiero teraz, dzięki płycie wydanej dla Touch. To ekstremalny minimalizm – basowe drony wyciśnięte z analogowych maszyn. Mimo maksymalnej statyczności i oszczędności, dźwięki te kreują niezwykły klimat. Coś dla nieustraszonych badaczy obrzeży muzyki współczesnej.

James Ferraro „Last American Hero” Olde English Spelling Bee
David Keenan z „The Wire” stworzył potwora, który nazywa się hypnagogic pop. Jego esej ogłaszający, że twórczość Jamesa Ferraro (z noise`owego The Skaters) i jego nasladowców jest nową psychodelią sprawił, że zaroiło się od fatalnie nagranych płyt z muzyką rodem z dźwiękowego śmietnika, które pretendowały do miana wydarzenia. Sam Ferraro spłodził w tym roku co najmniej kilka kaset i płyt, z których najważniejszą miała być „Last American Hero”. Taka naprawdę nagrana dwa lata temu, robi koszmarne wrażenie, odstręczając dźwiękowym niechlujstwem i brakiem jakichkolwiek pomysłów muzycznych, tonąc w beznamiętnych szumach magnetofonowej taśmy. Gniot roku.

Foto: John Roberts







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
mallemma
mallemma
13 lat temu

ściągnęłam Salem i to był fatalny błąd, nie mogę się wypowiadać, wszak nie przesłuchałam całości ani razu.

killia
killia
13 lat temu

ktoś w końcu nawazał moje odczucia w stosunku do Sheda 😛 dzięki Wam tam z dołu za Petra Van Hoesena 😉

eskubi
eskubi
13 lat temu

swietnie podsumowanie!!! Shangaan Electro mnie rozbroilo :)))))

keisuke
keisuke
13 lat temu

a jednak John Roberts, za dwie perły: Ever Or Not i Pruned…

really
really
13 lat temu

Footwork/juke to wcale nie taki nowy gatunek, jednak dopiero w tym roku wyplynal poza USA („Footcrab” i wydawnictwa Planet Mu).

sobek
sobek
13 lat temu

świetna lista! największy nieobecny to Peter Van Hoesen 🙂
nie zdążyłem jeszcze sprawdzić nowego Sheda.. trzeba szybko nadrobić!

Arsenewho
Arsenewho
13 lat temu

Dla mnie Dettmann jednak minimalnie przed van Hoesenem, mimo to i tak na mojej liście by się znalazł. „Brakuje” także Berghain 4 Bena Klocka, Comedy of Menace Fixmera i Scuby nie mówiąc już o świetnych Fabricach Surgeona i Shackletona. Lista pokazuje jednak ile świetnej muzyki wyszło w tym roku…

Heliosphaner
Heliosphaner
13 lat temu

Brakuje Petera Van Hoesena, którego \”Entropic City\” okazuje się dla mnie być lepszym niż Dettmana w tej kategorii.

Polecamy