Wpisz i kliknij enter

Podsumowanie 2010 – Patryk Zalasiński

Bez zbędnej kokieterii, która lubi pojawiać się w rankingach, dywagacji czy był to dobry rok, czy nie, czy dubstep zjadł swój ogon, czy FlyLo się skończył… Muzyczny przekrój roku, z uwzględnieniem najbardziej innowacyjnych, brzmieniowo zaawansowanych pozycji. Jego naturalność i brak ingerencji może potwierdzać nieokrągła, mało rankingowa liczba wyselekcjonowanych albumów.

11,5. Andreas Tilliander – Showtime (Adrian Recordings)

Pozycja licząca się tylko jako połówka, bo to skromna EPka, raczej bonus do zeszłorocznego albumu Tilliandera Show. Dwa nowe utwory szewdzkiego ubermenschena i dwa remiksy – ale jakie! – błądzące po ścieżkach dubu, tech-houseu, jamajskich wokali, klasowo zremiksowane prez Erase i Minilogue. Najwyższej jakości elektronika, oby zwiastowała kolejny album.

11. Masayoshi Fujita & Jan Jelinek – Bird, Lake, Objects (Faitiche)
Inżynier dźwięku Jelinek, tworzy kolejny rozdział swoich muzyczynych eksploracji. Tym razem jego soniczne eksperymenty wsparł japoński wibrafonista, który swoim dźwiękiem, nadaje trzaskom, szumom, zgrzytom cieplejszą nutkę, oczywiście w granicach minimalistycznego ambientu, glitchu, i fascynacji jazzową swobodą improwizacji.

10. Prins Thomas – Prins Thomas (Full Pupp)/diskJokke – En Fin Tid (Smalltown Supersound)

Norwescy producenci na wspólnym, dziesiątym miejscu, bo tyle ich łączy, że nie ma sensu ich rozdzielać. Obie płyty w ramach zwiększenia doznań należy próbować jedna po drugiej. Albumami wydanymi w 2010 roku, stworzyli esencjonalną kontynuację space disco, uprzestrzenionego, leniwego grania, ujmującego swoim niespiesznym tempem, pętlami, melodiami.

W tym roku formalnie, swoją pierwszą płytę wydał Prins Thomas, mimo że od kilku lat koncertuje, remiksuje, zbiera pochwały za działalność wespół z Lindstromem. Tym trudniejsze zadanie go czekało – debiut z takiej pozycji. Mimo dużej skali podobieństwa ze starszymi produkcjami, to jego nieinwazyjna, lekka muzyka z odczuwalną i postępującą inspiracją krautrockiem chwyta i oczarowuje.

diskJokke również ochoczo czerpie z przeszłości, tworząc przyszłość – urzekają niepowtarzalne, rozciągnięte, kosmicznie brzmiące analogowe syntezatory, niczym ojców założycieli nowoczesnej elektroniki (utwór Nattesid – współczesny Jarre!) – i równie ciężkie miał zadanie. Musiał udowodnić że pierwszy longplay to nie był przypadek. Stworzył dojrzalszy i pękający od zawartości album. Tłumacząc jego nazwę (En Fin Tid – dobry czas) można tylko przytaknąć.

9. Grum – Heartbeats (Heartbeats)

Wcześniej nieznany facet, wydając swoją pierwszą płytę eksplodował jako osobowość – muzyk, producent, właściciel labelu, prezentujący swój sposób na muzykę, jako syntezę lat 80, 90, punku, raveu, całego tego kolorowego kiczu disco i popu. Heartbeats, płyta rytmiczna niczym bicie serca, poplątana od wpływów, rozpoczętych ścieżek wydaje się nie do skopiowania, mimo że wielu próbuje ją naśladować. Warto smakować po trochu i cmokać z zachwytu.

8. Holy Fuck – Latin (Young Turks)

Ci faceci tak ujmują swoim szelmowskim stylem bycia i muzyczną bezczelnością, że wydają się idealnymi kompanami do picia wódki i przegadania całej nocy o muzyce i kobietach. Album którzy stworzyli – Latin – mimo, że czuć w nim zapach oleju i stęchlizny z garażu ojca, to nie amatorszczyzna. Pełna nieprzewidywalności elektronika, potrzaskane instrumenty, rockowa fantazja, shoegaze, z wielką siłą oddziaływania.

7. Caribou – Swim (City Slang)

Nie odnotowanie Swim w podsumowaniu to strzał samobójczy. Snaith wciąż uwodzi, nieco innymi środkami (bardziej elektronicznymi), ale tworząc wciąż ten sam, niezwykły psychodeliczny sen. On i jego twórczość może służyć jako wyjście do badania muzycznych wpływów dekady, jej sukcesów, porażek, rezultatów. Album, ze względu na swoją strukturę, powinien dostać oddzielną półkę w każdym, szanującym się muzycznym sklepie – kipi od eklektyzmu, eksperymentu, fantazji. Co ciekawe, odbierany i doceniany przez szerokie grono odbiorców. Być może przeciera pewne szlaki…

6. Sistol – On The Bright Side (Halo Cyan)

Skoro uznane muzyczne magazyny piszą o Sasu Ripattim – który jest jedną z największych osobowości współczesnej elektroniki, ma wiele alter ego i żongluje nimi bez schizofrenii – per Luomo, nic dziwnego że postanowił przypomnieć światu swoją mroczną przeszłość. Odnalazł stare pliki i presety, wrócił do kokainowego techno. Mimo, że tytuł niesie inne przesłanie, nie dałem się nabrać, ale dałem wciągnąć. Dźwiękowo niszczy, z masochistyczną satysfakcją, jest ciężko, szorstko, masywnie. Dzieła zniszczenia dopełnia reedycja pierwszej płyty Sistola z remixami czołówki sceny elektronicznej.

5. Efdemin – Chicago (Dial)

Mini, micro, deep i cała masa innych przedrostków. Czy są one potrzebne? Muzyka obroni się sama. Z tego stylistycznego mariażu wychodzi po prostu techniczne i brzmieniowe arcydziełko, które niesie soczyste, klubowe przyjemności. A takich produkcji – nie tylko ze względu na brzmienie, ale i jakość – w mijającym roku brakło. Dlatego Sollmann i jego album to pozycja obowiązkowa dla wymagających nocnych marków, którzy czują się osieroceni w erze dudniącego basu.

4. Apparat – Dj Kicks (!K7)

W tym roku świetnych kompilacji było pod dostatkiem – Boogybytes vol. 5, Berghain 04, Tensnake In The House – jednak to jest objawienie. Ostatnie miesiące roku przyniosły wysmakowany mix, urzekający nienachalną i melodyjną elektroniką. Podręcznikowy wykład trendów muzycznych, zaserwowany przez zasłużonego Berlińczyka. Dla nowomuzycznych żółtodziobów i koneserów.

3. Kasper Bjørke – Standing on top of Utopia (Rough Trade)

Z wielką swobodą i niewyraźnym uśmieszkiem, młody Duńczyk tworzy klimat, którego zazdrościmy i nieustannie o nim marzymy – słodki, naiwny, przesycony witalnością, erotyzmem, bawiąc się przy tym i sięgając po house, techno, synthpop, nu-disco. Pewne muzyczne doznanie, satysfakcja gwarantowana. Ostatnio dużo koncertuje i współpracuje z Trentemoellerem. Wszystko wskazuje na to, że wyrasta nowa gwiazda. „Standing on top…” już ten wysoki poziom osiągnęło.

2. The Black Dog – Music For Real Airports (Soma)

Więcej niż album. Potrzeba niemałej odwagi aby zmierzyć się z pomnikiem. Albo jest się szaleńcem, albo wierzy się swoje umiejętności. Jeszcze zarzut, że to jest muzyka dla „prawdziwych” lotnisk! Świetna, sugestywna płyta, inspirowana „życiem” lotniska, będąca uświęceniem codzienności, przemieszaniem sacrum i profanum. Wartością dodatnią, wpływającą na odbiór jest pewne skłonienie do refleksji – właśnie nad ową codziennością, a co za tym idzie jej sensem. Zamiast Eno, na pomniku stawiają muzykę w czystej formie.

1. Matthew Dear – Black City (Ghostly)
Numer jeden, przede wszystkim za niepowtarzalność, niespójność, niesprowadzalność do jednego mianownika. Porównywalny do Davida Bowiego genialny Matthew Dear i jego kapryśny głos w patchworku, na który składa się techno, synth, avant pop i różne używki, to źródło wyjątkowej przyjemności. Najbardziej oryginalna i zajmująca płyta roku – kilkanaście przesłuchań pozwala na poczucie pełni jej złożoności i wielkości, choć nie jest to przesądzone.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Zaira
11 lat temu

Niemcy czuja ze niesprawiedliwie dosatli kopniaka ktoryprzesunal ich na zachod od Odry.Zaczynali przesuwac granice 1.9.1939 a zakonczyli za nich inni w 1945z powodu slabosci umyslowej i fizycznej narodu niemieckiego.Sam Hitler przyznal ze zawiodl sie na tym….zapomnialem jak on ich okreslil,nie pamietam.W kazdym badz razie oglosil wyzszosc narodowze wschodu nad Niemcami tuz przed swoja dobrowolna smiercia.Niemcy ciesza sie jeszcze dzisiaj ze swoich lepszych czolgow,lepszej broni, lepszych samochodow i lepszych plecakow w ktore pakowali zrabowane Polakom dobro.To jest ta mentalnosc.To sa Ruscsakdeutsche.Ciesze sie juz z Tego ich Centrum kopa w tylek.Bedzie duzo satysfakcji.

HisName44
HisName44
13 lat temu

Świetne zestawienie! Okazuje się, że mam trochę do nadrobienia w temacie 🙂 Dzięki!

Polecamy