Mój „pierwszy raz” z NZ do wybitnie przyjemnych nie należał, ale i nie bolało też szczególnie mocno. Intrygowały rozbudowane i bogato zaaranżowane kompozycje, cieszył pomysł na leniwie snujący się pop, próbujący scalić w jedną całość twórczość spod znaku Burta Bacharacha, Neila Younga, Elliota Smitcha czy The Beatles. Brzmi nieźle prawda? Niby tak. Ale coś mi tu nie do końca grało, tyle tylko, że nie potrafiłem tego do końca nazwać. Na minus zapisałem monotonny wokal Dejnarowicza, który momentami męczył i kazał spoglądać ile czasu pozostało do końca danej piosenki.
Przy kolejnych odsłuchach albumu, zacząłem znajdować odpowiedź na pytanie, co tak mi tu nie pasowało. Niby jest tu te całe bogactwo dźwięków, pomysłów na budowanie piosenek, ale brakuje tego najważniejszego – feelingu. Próba łączenia tradycji z nowoczesnością, nie zawsze wychodzi Borysowi na dobre. Taka muzyka powinna ociekać soczystym sokiem melodii, a te są chwilami co najmniej średnie. Przerost formy nad treścią? Raczej tak. Może nie w każdym kawałku, bo i zdarzają się rzeczy naprawdę niezłe. Chwytliwe, gitarowe „He Said He’s Sad” czy pozytywnie powyginane „Yours Sincerely” to tego najlepsze przykłady. Stąd te całe zamieszanie. Wydaje się, że płyta jest spójna, pełna pomysłów, niezwykle barwna, a to tylko bardziej pozory niż rzeczywistość.
Acha, trzeba wspomnieć też o gościach, bo tych jest co niemiara. Są reprezentanci Much, Rentona, Mitch & Mitch, AfroKolektywu, Furii Futrzaków czy Kolorofonu, a także Ala Boratyn, występująca niegdyś w Blog 27. Fajnie, że udało się zebrać tak wielką ekipę, nie fajnie, że nie wykorzystano jej potencjału z ciut lepszym rezultatem.
2010, EMI Music Polska
Chyba srednio celna recka. Gratuluje stworzenia nowej kultowej postaci jaką jest „Elliot Smitch”
jesteście żałośni z tym hejtowaniem..
już nie udawaj greka
no tak, zgadzam się, ale jaki to ma związek z nową muzyką, he ???