Wpisz i kliknij enter

Destroyer – Kaputt


Czy jest coś złego w określeniu piosenka? Raczej tak. Niektórym od razu kojarzy się z czymś masowym, niższego rzędu, przeznaczonym do minstreamowych stacji radiowych. Tyle się mówiło o piosenkowym trip-hopie, śledząc jego ewolucję. Można więc scharakteryzować zjawisko piosenkowości jako odchodzenia od ideału, twórczości nastawionej, aby schlebiać pospolitym gustom. Przecież Noto tworzy tak rozbudowane utwory, Hecker „kolaż barwnych ambientowych plam”, a jego „przyspieszone, z wyczuwalnym podskórnym pulsem arpeggia rozkładają na łopatki”!

Korzysta z charyzmy barda, jak i autentyczności ulicznego grajka Na pewno? Daniel Bejar, czyli Destroyer, kanadyjski artysta, zaangażowany w kilka projektów, tworzy po prostu piosenki i niczym sobie głowy nie zajmuje. Chociaż określenie „po prostu” jest krzywdzące – najtrudniej jest zagrać najprościej, nieskomplikowaną metodą ukazać złożoność i głębię, za pomocą chilloutowych środków wyrazu. Robi to nieznośnie melodyjnie, używając marzycielskich instrumentów – gitar, dęciaków, słodkich chórków, podsycając elektronicznym zabarwieniem dla wypełnienia odsłuchu, szeroko omijając określenia jak „wtórność”, „banał”, „powtarzalność”. Skupia się w nim najlepsze, co płynie z modnego określenia „singer-songwritter”.

Kluczem do odbioru tej płyty jest tytułowy utwór, – gdzie jego wokal w magiczny sposób współgra z chóralnie brzmiącą trąbką i lekkimi, gitarowymi riffami – a właściwie teledysk do niego:

Taka właśnie ona jest – kapryśna, humorzasta, ironiczna. Destroyer robi z ciebie raz nerda, pragnącego młodych ciał, starego pustelnika, tęskniącego za czymkolwiek – cywilizacją, a nawet dubstepem i…latającego wieloryba. Zaspokaja Twoje pragnienie, by za chwilę wpędzić w obsesyjny głód czegoś równie świeżego. Na próżno. Miesza w głowie, przypomina wyparte marzenia, nieprzeczytane książki, poprzez liryczne utwory, z jazzowym lub soft-rockowym odcieniem – „Blue Eyes”, „Savage Night at the Opera”, czarujące instrumentalną czułością „Suicide Demo for Kara Walker” czy „Bay of Pigs”, avant-popowe „Downtown”, śpiewając przy tym kwieciście i ekscentrycznie, na wpół recytując, tworząc wrażenie jakby wcale mu nie zależało. Kicz miesza się z pięknem, tragizm z naiwnymi uczuciami. Zgodnie ze swoim pseudonimem, w urokliwy sposób coś wewnątrz kruszy, biorąc w nawias cały świat.

Perfekcyjnie skonstruowana i dopełniona płyta – muzycznie umiejscawia go gdzieś między Bonobo a Davidem Sylvianem, ale i uśmiechniętym Leonardem Cohenem – zbudowana prostotą, która rzadko komu wychodzi. Destroyer ociera się o geniusz, korzystając z charyzmy barda i autentyczności ulicznego grajka.
Merge, 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy