Wpisz i kliknij enter

Digitalism – I Love You, Dude


Wrócili. Długo kazali na siebie czekać. Apetyt rósł w miarę oczekiwania. Digitalism, to zespół, który dla wielu od zawsze był godnym następcą mistrzów z Daft Punk. Teraz wydali album. Czy nie zawiedli oczekiwań starych wyjadaczy? I czy zaskarbili sobie sympatię nowej generacji? Można by rzec – odwrócili się od pierwszych, przytulili drugich.

„I Love You, Dude” to album trwający zaledwie niecałe 40 minut, w całości wypełniony przebojowym french housem, miękkim niczym skórzana sofa w Le Knight Club. Hola, hola! Czy na pewno mowa o nowym, tak wyczekiwanym dziecku niemieckiego duetu? A gdzie podział się ten agresywny, niemal punkowy styl znany z debiutanckiego „Idealism”? Brudne, charczące syntezatory wymienione zostały na nowe zabawki. Lśnią teraz w wakacyjnym słońcu, wypuszczając w powietrze wypolerowane pop-dźwięki. Jest spokojnie, by nie powiedzieć sielsko. Tak, oto najnowszy krążek Digitalism. Chłopakom stępił się pazur, choć nie można powiedzieć, że jest biednie. Ba, jak na projekt zmagający się z syndromem drugiej płyty, jest zadziwiająco dobrze.

Pierwsze myśli przychodzące mi do głowy po sprawdzeniu najnowszego materiału Isi i Jencea? Dziś Digitalsi grają na stałych, sprawdzonych patentach, jednak w sposób na tyle błyskotliwy, że połkniesz haczyk, nim zdążysz się na nich wkurzyć. Bo „Stratosphere” i reszta numerów z „ILYD” to twarde weto w sprawie dubstepowego monopolu szalejącego na Wyspach. Otwierający kawałek nie ma w sobie wobbli i dymu, wręcz przeciwnie, „Stratosphere” wodzi na pokuszenie gęsto plecionym, niemalże gitarowym leadem, pulsującym wzdłuż miarowo wybijanej stopy, przywołując tym samym nostalgiczne wspomnienie o dwóch czarodziejach w kolorowych kaskach.

Chwilę później mamy już do czynienia z rasowym electropopem, który zaspokoi nawet najbardziej wymagające gusta wielbicieli indie – singlowy „2 Hearts” ma go aż w nadmiarze, przez co, choć początkowo mocno wciąga, to długotrwałe słuchanie może nas w pędzić w stan ciężkiego przesłodzenia. Lepiej więc od razu przesiąść się do tanecznego „Circles” i zostawić opcję zapętlania na inne numery, których na „I Love You, Dude” jest parę. Wspomniany kawałek skręca w stronę nowoczesnego electroclashu, opartego na wijących się po parkiecie przesterowanych riffach.


I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie irytujący Jence, z uporem maniaka powtarzający „again and again”, marudnym, zupełnie nieprzekonującym głosem. Jego śpiew stracił dawny blask, od spartolenia nim całkiem nośnej piosenki był jeden krok, może więc warto odpuścić i zapraszać do śpiewania gości. Dobrym tego potwierdzeniem jest utwór „Forrest Gump” z gościnnym udziałem Juliana Casablancas z The Strokes. Facet doskonale się sprawdził, a gospodarze dodali od siebie gitarowe smaczki, kręcące się wokoło sympatyczniej linii basowej – rewelacyjny efekt.

Gdyby Daft Punk mieli nagrać numer z szaleńcami z The Bloody Beetroots, z pewnością byłby to „Blitz”, będący drugim singlem z świeżutkiego krążka Digitalism. Całkiem słusznie, bowiem numer uzależnia od pierwszej chwili i jest absolutnie najlepszym z całej tracklisty. Skrzące się kolorami arpeggia, szatkowany na drobne kawałeczki beat i nie potrzeba już niczego więcej, banger jak się patrzy. Czasem najprostsze najprostsze rozwiązania są najlepsze. W kontekście całej płyty „Reeperbahn”, to numer zagrany trochę na przekór. Surowy, bardzo oszczędny w środkach, w konwencji wulgarnego screamo. Jednym słowem, całkiem kaloryczna ciekawostka.

W „Antibiotics” jest już zgoła inaczej. To ukłon w stronę niepokojących dźwięków, właściwych dla The Chemical Brothers. To track z potencjałem, jednak skutecznie zduszonym w zarodku – muzyka nie rozwija się w żadnym kierunku, kręcąc się w kółko bez celu. Inaczej ma się sprawa z chilloutowym „Just Gazin”. To idealny przykład na to jak pięknie, dosłownie i w przenośni, zmajstrować plagiat, który wchodzi do głowy z taką siłą, że potrafiłbyś sobie wmówić, że mogłoby już być tak do końca. Air, Air i Air raz jeszcze – Dunckel i Godin mogą być z nich dumni.

Nieśmiałe przebłyski lat osiemdziesiątych widać w dusznym i ospałym „Miami Showdown”, jednak dopiero finalny „Encore” potrafi przykuć uwagę na dłużej. To takie małe deja vu, mieści się tu wszystko za co tak kochaliśmy „Idealism”. Majestatyczne chóry, ciepły bas, danceowy beat i elektronika najwyższego sortu. Bez udziwnień, bez kompromisów, bez błędów… przez całe 4 minuty i 14 sekund. Czas zejść na ziemię.

Z „I Love You, Dude” wiąże się pewna smutna refleksja. Niektórzy w pogoni za niewybrednym uchem, z wielkich, stają się ledwie jednymi z wielu. I choć najczęściej wciąż wstydu nie ma, to mniej już serca w tym, a i wracać nie ma specjalnie do czego. Dzisiejszy Daft Punk, The Prodigy, Basement Jaxx, Moby – daleko nie szukać, to przecież bardzo głośne nazwy. Nowy Digitalism to również solidne, elektroniczne rzemiosło. Jeżeli jesteś nieopierzonym żółtodziobem, da Ci wiele satysfakcji, jeśli jednak tęsknisz za starymi longplayami, przecierającymi szlaki, odpuść sobie ten krążek i wyciągnij je z szuflady.
Kitsuné, 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
pe
pe
12 lat temu

Od razu przyznaję, że z Digitalism do tej pory nie miałem żadnego kontaktu, ale gdy w ostatnim akapicie porównywałeś ich do Mobyego, The Chemical Brothers i innych, myślałem, że to jakaś wielka firma, a tymczasem przed „I Love You, Dude” wydali raptem jeden album. Rozumiem, że w takim razie przełomowe musiały być też EP-ki, ale może po prostu zjadły ich rozdęte oczekiwania?

Polecamy