Wpisz i kliknij enter

Podsumowanie 2011 – Sebastian Gabryel

[wide][/wide]Muzyczne podsumowanie minionego roku, przedstawiające 15 najlepszych pozycji ułożonych w alfabetycznej kolejności.

Alva Noto + Ryuichi Sakamoto – Summvs
Raster-Noton

Dwa, w pełni zharmonizowane pierwiastki. Yin i Yang. Próba trzecia. Nie wykluczają się wzajemnie, są współzależne, a jednocześnie się podtrzymują. Część Yin znajduje się w Yang, a część Yang znajduje się w Yin. I mało było takich płyt w tym roku. Byetone wychylił się niewiele ponad kreskę, Kangding Ray nie przeskoczył poprzeczki. A w laboratorium Noto-Sakamoto chce się bywać coraz częściej. Lis z Małego Księcia został oswojony. Glitch bije w rytmie serca, fortepian zrzucił analogową skórę. „Summvs” przypomina akwarium z rybkami – uspokaja duszę i ciało, pozwala na niewielką, a tak potrzebną każdemu dozę egoizmu. Jesteś tylko Ty i Twoje myśli, które należy uporządkować. Przekręć klucz, wsuń nośnik. Przed Tobą leży czysta karta, weź flamaster i narysuj co widzisz.

Amon Tobin – ISAM
Ninja Tune

To był Jego rok. Wizjoner z Ninja Tune pamiętał o tym, o czym zapomniała Björk. „Biophilia” zachwyciła opakowaniem, w którym nie było niczego w środku, „ISAM” – obrazem, pomysłem, a przede wszystkim dźwiękiem, nowatorskim i futurystycznym. Brazylijczyk zgrabnie wyważył proporcje, z gracją omijając grafomańskie pułapki. Wrzucił nas do sześciennej konstrukcji,  mieniącej się kaskadą kolorów przełamanych smolistym basem. Sądziłem, że niemożliwym jest, by żywą materię móc ożywić jeszcze bardziej, co więcej, w pełni elektronicznymi narzędziami. I choć powtarzam to do znudzenia, to powtórzę raz jeszcze – oto jest muzyka XXI wieku. Amon stał się jej prekursorem, a „ISAM” za paręnaście lat może okazać się żelaznym punktem odniesienia, to więcej niż pewne. Dźwięk skrzypiącego fotela jeszcze nigdy nie był tak niejednoznaczny.

Blank Dogs – Collected By Itself: 2006-2009
Captured Tracks

Przepastne archiwa Mike’a Snipera zostały otwarte. Powietrze śmierdzi wilgocią, a opasłe księgi z tabulatorami są zbutwiałe i niemal rozpadają się w dłoniach. Piwniczna atmosfera może wywołać mdłości, ale mili Państwo, nie zapominajmy, że space punk rządzi się własnymi prawami. Aviomarin i możemy się się bawić! W przypadku Blank Dogs, mieszanie leków z alkoholem przyniosło zamierzone rezultaty. Facet z bałaganem w głowie, owinął twarz brudnymi szmatami i zaczął rzępolić coś ku chwale chaosu. Kosmos, to nie „Wally na szlaku Mlecznej Drogi”, a groźna przestrzeń z toną śmieci, dla której chałupnicze lo-fi okazuje się być najlepszą ścieżką dźwiękową. 27 piosenek przemknęło, jak z bicza strzelił, a jeszcze nawet nie zaczęliśmy pić. To będzie długa noc…

Holy Other – With U
Tri Angle

To jak skrzyżować Buriala z balladami od Crystal Castles. Tort został pokrojony na pięć równych, choć niewielkich kawałków, częstuj się. Wznieśmy toast, bo przecież wielu z Nich już dawno chciało pogrzebać ich żywcem, udając ślepych i głuchych. Holy Other to ładny kontrargument dla marud, którzy od niepojętych zjawisk o dziwnych tytułach (i ogólnej dziwności) wolą trzymać się z daleka. Elektroniczny 2-step (!) przekładany hip hopem, polany lodowym, ambientowym sosem? Cóż, jakkolwiek niepoważnie by to brzmiało, taki jest kolaż Bevana w rzeczywistości. Odrealnione głosy, pełne marzeń sennych tła i niepokojąca melodyjność. Tęsknota, nostalgia i ostateczne rozgoryczenie. Cytując Łonę: „To nie jest pokolenie odpowiedzi” – bawi się przy Holy Other. Dla każdego, kto lubi przyszłościową muzykę ze znakiem zapytania i wachlarzem namiętności w prezencie. Na zimowe spacery jak znalazł.

Jamie Woon – Mirrorwriting
Candent Songs

Wielkie objawienie i najcieplej brzmiący głos 2K11. Talent kompozytorski jedyny w swoim rodzaju. Z „Mirrorwriting” jest tak, że choćby nie wiadomo jak się człowiek starał, to i tak się w końcu zakręci. Jamie to prawdziwy cwaniak – wrzuca rozmaity niezal w cukier-lukier-puder i czyni to w sposób tak zmysłowy, że nikt od stołu nie odejdzie głodny i niezadowolony. Kamufluje go na tyle, by nie narazić się na gniew mainstreamu, eksponując go offowcom, gdy tylko ten spuści wzrok na Blake’a. Album Woona to nie jest soul kanoniczny i ciasny niczym rurki Anji Rubik. To rzędy świec, cienie tańczące na ścianie, zapach cynamonu i pożądania bez cienia tendencyjności. W dobie rythm and bluesowych jęczybuł jest jak wątłe źródełko na środku pustyni. Kapitalne granie.

Karsten Pflum – No Noia My Love
Hymen Records

Największe odkrycie inteligentnej elektroniki wprost z najgłębszych czeluści podziemia. Znudził się detroit, potem przez chwilę pobawił się folkiem, by w końcu przejść na jedynie słuszną, pisaną mu stronę mocy. Karsten Pflum już za sam image ma bonusowy punkt – szaleństwo w oczach, żywcem wyciągnięte z siatkówek Richarda D. Jamesa i jajogłowa aparycja µ-Ziqa. Muzycznie bliżej mu do tego ostatniego, jednak tonąć w zachwycie mogą dopiero pasjonaci Autechre. Bezduszność i analiza obok przemykających nad nimi uczuć – znany, zapomniany dysonans. Z IDM lat dziewięćdziesiątych Pflum czerpie chętnie, często i pełnymi garściami. „Plagiat!” – zakrzyknie ktoś z tłumu. Ja uśmiechnę się i powiem – „Spójrz, ile tu przestrzeni!”. Jest leciwy drum and bass, giętki breakcore i psychodeliczne wykończenia. Miejsca na twórczość własną od cholery. Nowe, stare szaty króla – jeszcze długo nie pozostanie nagi. Hymen ma nosa.

Kreng – Grimoire
Miasmah

Najpiękniejszy i najbardziej wstrząsający album, jaki przyniósł rok 2011. Słuchając go, mam przed oczami te same obrazy jakie widziałem, gdy po raz pierwszy włożyłem do kieszeni walkmana kasetę z nagraną audycją śp. Beksińskiego. Rozpływał się w niej nad albumem jugosłowiańskiego Devil Doll – „Dziewczyna, Która Była Śmiercią”, która po latach okazała się być dla mnie kimś, dla kogo tą samą, była ta o perłowych włosach. Dziś wspomnienie o tamtej muzyce jest dla mnie punktem odniesienia dla „Grimoire”, który jak na te czasy jest dziełem nieprawdopodobnie wrażliwym, osobistym, a wręcz intymnym. Za pierwszym razem poczułem się roztrzaskany w drobny mak. Za drugim i trzecim prosiłem już tylko więcej. Nie potrafię wyobrazić sobie, co działo się w umysłach tych ludzi i chyba nawet nie chcę tego wiedzieć. Skrywana przez nich tajemnica ma głęboki, wytrawny smak, wyciskający łzy, czy tego się chce czy nie. To jedna z tych pozycji po którą należy sięgać jak po butelkę najlepszego wina ze starej winnicy – wyjątkowo rzadko i z należytym jej szacunkiem. Nigdy nie sądziłem, że w nowym wieku ktokolwiek jeszcze nagra taką płytę. Czapki z głów, kolana w dół.

Long Arm – The Branches
Project: Mooncircle

Tony jazzu. I bynajmniej nie mówię tu o raperze ze Spółdzielni. O kim i o czym zatem? O pewnym moskiewskim DJ-u, który czasem lubi zasiąść do pianina. Koniec zapętlonych DJ-ów Camów, koniec z wiecznie powracającym Skalpelem i Bonobo (tego drugiego jednak nie unikniemy, choć nie powiem, żebym się nie cieszył). Najnowszym „The Branches” zaserwował nam wysokokaloryczną bombę złożoną z wybuchowych, choć lejących się przez ręce niczym miód, materiałów. Jest nu-jazz, trip-hop też i downtempo i trochę instrumentalnego hip hopu, lounge szczyptę…. I piękna okładka jest. Spójrz na nią, a będziesz wiedział o czym mówię i co masz robić. Sofa czeka, jazz płynie jak rzeka.

Machinedrum – Room(s)
Planet Mu

Skrawki, wycinanki, nożyczki na stole. Machinedrum musiał mieć w dzieciństwie bardzo wyrozumiałą mamę. Jeśli klocki i puzzle układał tak bałaganiarsko i szaleńczo, jak dźwięki numerów „Room(s)”, nie miała kobieta łatwego życia. Coś za coś, bo dzięki temu mamy wiele zabawy z dziełkiem łobuza Stewarta, który postanowił zatańczyć chicagowski juke. To rodzaj tańca tradycyjnego – drżysz w epilepsji, stroboskopy ranią Ci oczne gałki, a na koniec chwytasz pierwsze lepsze woski od staruszka i z obłędem w oczach kroisz je rzeźnickim nożem na cieniuteńkie kawałeczki. Spocisz się jak na speedzie, zrobisz to we wszystkich pokojach i w różnych pozycjach – na rapera, na house’owym fortepianie, na UK garage, na rave – nawet Keith Flint przyjdzie!

Oneohtrix Point Never – Replica
Mexican Summer

Alter ego Lopatina w rytmicznych ciągach jak nigdy dotąd. Uzbrojony po zęby w sample-aforyzmy, których znaczenia, choć doskonale znamy, teraz możemy odkryć na nowo. Dowiedziałem się od niego, że „panta rei”, więc „carpe diem” jednak zawsze „memento mori” – ta przestroga najmocniej huczy w skołatanej głowie. I tylko „non omnis moriar” gdzieś się zgubiło… Stare, zapomniane reklamy zyskały na symbolice, bezwzględnej dla człowieka stojącego u progu nowej dekady, wieszczącej bezkres beznadziei, od której już nie sposób uciec. Adam zjadł jabłko i został wygnany z raju. Teraz może już tylko siedzieć w wyżłobionym fotelu, wspominać pierwszy ząbek z kasety wepchniętej do magnetowidu i śmiać cierpko w głos, uciekając do świata hauntologii. Daniel ma niepojęty dar kreowania tamtej rzeczywistości, układając jej z pozoru niepasujące elementy w jedną, do bólu nostalgiczną sumę. Cykl Giambattisty Vico znów rozpocząć czas. Byleby tylko nie był to omen zwiastujący rychły koniec świata. Z ust Lopatina byłbym skłonny w niego uwierzyć.

Pictureplane – Thee Physical
Lovepump United

Okej, powiem Tobie, co widzę. W gruncie rzeczy, nie pamiętam tylko o jakim to działo się czasie, rozpisz oś gdzieś między zarwanymi nockami przy Contrze, a dziecięcym zauroczeniem Lolą z Kosmicznego Meczu. I cały ten grajdołek – szarmanckie pulowery, wczesne MTV, Gambler, poranny WF (kryptoreklama jest rzeczą straszną), ołówek do kasety, masturbacje, ejakulacje i kablówka. Dużo kablówki. Takiej pamięci do szczegółów jak Travis Egedy, już mało kto miał w tym roku. W tym przypadku fakt, że nie urodził się w Polsce, a w Nowym Meksyku jest tylko mało istotnym szczegółem. Najsmaczniejszy electropop tego roku. Oczywiście zapakowany w lo-fi, tfu, jak to się teraz mówi? Drag? I niech patronem nam będzie Beztroska.

SebastiAn – Total
Ed Banger Records

Diplo chlipie w kącie, Housemeister goni zęby po podłodze. Digitalism i ojcowie założyciele z Daft Punk z uznaniem poklepują po ramieniu. Ciemna strona Ed Banger Records założyła rękawice, wyszła na ring i znokautowała oponentów jednym, siarczystym sierpowym, z którejkolwiek strony by nie nacierali. SebastiAn bezbłędnie trafił z tytułem swojego debiutu – „Total” – rzeczywiście, już dalej się nie da. Na końcu krążka czyha na nas rozwścieczony „Doggg”, który z miejsca trafia do piątki najsoczystszych bangerów minionego roku. Ot tak, od teraz, amen i kropka. Bo taki jest właśnie ten album, nie daje szans na choćby jedno małe ale. French house pokazuje pazury i nie daje o sobie zapomnieć, co cieszy mnie bardziej, niż najtłustszy nawet dubstep. Już dawno nikt nie upchał do niego tyle hedonizmu i buntu. A SebastiAn to facet z jajami, nawet kiedy całuje się z samym sobą. Niech żyje rebelia!

PS Wielki karniak za Selector Festival. Dezerterów nie lubimy, ale za taki krążek można wiele wybaczyć.

Soft Powers – Outlandish Scandals
self-released

Na starbucksowe akustyki przy kominku mam alergię jak mało kto, indie tykam kijem, choć w dzisiejszych czasach już nawet trudno powiedzieć, kto stoi z nami, a kto tam, gdzie ZOMO. „Outlandish Scandals” można zarzucić na jedno ucho i orzec, że: a) to już było, b) że było i to bardzo dawno, c) że było i bardzo dawno przestało być fajne. Można, ja jednak w tym konkretnym przypadku nie potrafię. Natłok emocji, nagromadzonych i zewsząd wypływających w rytmie cicho wypowiadanych słów: dream, surf, chill, sex, freedom, jest zbyt wielki. I to wszystko bez kempingów, pryszczy i nigdy niekończącego się kataru. I jeszcze jedno – fuzz pop to kierunek trwający w permanentnej agonii, porastający grubą warstwą kurzu. Nie ścieramy go, sycimy nim oczy. Soft Powers nawet jak czasem zrobi „bum-bum” i tak stoi w nim po kolana. Jak na Woodstocku, czasem fajnie się pobrudzić.

Vocabulary – Faded Days
self-released

Podobno nagrywając ten album, Cameron Allen krążył tylko od sypialni do garażu, po drodze nie rozmawiając z nikim i do nikogo nie dzwoniąc. Zapalił papierosa i poczuł, że wreszcie znów zaczął żyć. No, może tylko co do tego ostatniego nie mogę mieć całkowitej pewności. „Faded Days” to zbiór luźno zarysowanych szkiców, z wyraźnym wpływem sceny garage, indie i ambient. Spięte razem zachwycają trudną do opisania (i uchwycenia) aurą, która nie ściska za szyję, nie wywołuje kardiologicznych komplikacji. Pozwala jednak pogodzić się ze wszystkim i oczyścić atmosferę niczym najlepszy mediator. Cieszyć się i wyciskać jak cytrynę każdą, choćby nie wiem jak bezsensowną chwilę. Owy bezsens, gęstą, siarkową chmurą spowija dźwięki Vocabulary. A może to raczej bezwolność, harmonia i akceptacja zastanego porządku rzeczy? No way, no future.

2562 – Fever
When In Doubt

Ostoja dubstepu ścina głowy w rytmie disco. Komu? Farbowanym lisom, którzy nawet jak mówią, to wobblem. Na „Fever” owych nie za wiele, dzięki czemu co niektórzy mogą sobie przypomnieć, o co w tym tak naprawdę chodzi. Trzeci album uświadomił mi kilka rzeczy. Wysoce prawdopodobne jest, że cały ten cyrk o to, kto true, a kto lama, Dave Huismans ma w tyle tak głęboko, jak głębokie są jego smoliste połamańce. Tym samym, jeszcze przed przystąpieniem do biegu wygrywa, nie sugerując się niczym prócz osobistej jazdy w takim, a nie innym stylu. 2562 nie wdzięczy się do publiczności i nie wie, co to koniunktura. Pulsacja, dym, Nowy Jork, pasja i wieczny apetyt na widok tego, co za tym i tamtym zakrętem. Ślepe uliczki zostawmy tym, co lubią się kisić. Dla nich grube mury, dla nas białe chmury.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Kid Loco
Kid Loco
12 lat temu

So where is Blake, James Blake my friend?

dev
dev
12 lat temu

najlepsze podsumowanie jak dotychczas.

Polecamy