Wpisz i kliknij enter

Każda płyta będzie inna – wywiad z Krojcem

Do niedawna grał na gitarze w Lao Che. Teraz tworzy abstrakcyjną elektronikę jako Krojc. Oto nasza rozmowa z Jakubem Pokorskim.

– Jesteś z wykształcenia magistrem ekonomii. Dlaczego nie zostałeś rzutkim biznesmenem tylko profesjonalnym muzykiem?

(śmiech) Magistrem ekonomii zostałem już po tym, jak zdobyłem wykształcenie muzyczne. Przez sześć lat szkoły podstawowej i dwa lata szkoły średniej uczyłem się gry na gitarze. To była właściwie decyzja rodziców, bo to oni zaprowadzili mnie w wieku siedmiu lat na te zajęcia. I dzięki temu muzyka była pierwsza. A od dziesięciu lat jestem także biznesmenem, bo prowadzę własną firmę i zatrudniam obecnie siedem osób!

– Przez całą dekadę grałeś na gitarze w Lao Che. To było dla Ciebie ważne doświadczenie?

– Najważniejsze! To kawał czasu i ogromne doświadczenie – zarówno koncertowe, jak i studyjne. No i również kompozytorskie, bo dużo energii wkładałem w tworzenie repertuaru zespołu. Ale trwało to już trochę za długo. Odczułem więc pewien przesyt, nie ze względu na muzykę, ale raczej ilość koncertów. Tak dużo czasu poświęcałem Lao Che, że nie miałem wolnej chwili na własną działalność. Szczególnie, że mam również rodzinę.

– Chłopaki nie obrazili się na Ciebie?

– Mam nadzieję, że nie, przynajmniej nic o tym nie mówią. (śmiech) Nie było to jednak łatwe dla obu stron. Bo trzeba przyznać, że zostawiłem ich w dosyć niezręcznym momencie, kiedy zaczynaliśmy prace nad nową płytą. Ale stwierdziłem, że lepiej to zrobić na początku niż na końcu tego procesu.

– Dwa lata temu zadebiutowałeś solowym projektem „Kid 78” firmowanym pseudonimem Krojc. Właściwie wypada zapytać: dlaczego tak późno?

– Bo wcześniej nie było na to czasu i energii. Nie miałem siły, czułem się zwyczajnie po ludzku zmęczony pracą z Lao Che. Ale w końcu przyszedł ten moment, kiedy stwierdziłem, że muszę coś zrobić na własny rachunek. Zebrałem więc pomysły z minionych lat i przekształciłem je w materiał, który trafił na „Kid 78”.

– Płyta była zaskoczeniem, bo zawierała muzykę elektroniczną. Skąd u Ciebie takie fascynacje?

– Właściwie to od zawsze elektronika bardziej interesowała mnie niż rock. Bo do Lao Che trafiłem w sumie przez przypadek. Kiedy byłem na trzecim roku studiów zacząłem robić własne nagrania o elektronicznym charakterze. Miałem nawet plany na ich wydanie. Ale pewnego dnia zadzwonił Dimon i zaprosił mnie na próbę zespołu. Jak tam poszedłem – to wsiąkłem na dziesięć lat. Spodobała mi się ich muzyka, bo wtedy graliśmy „Gusła”, a więc psychodeliczny rock z dużą ilością sampli.

– „Kid 78” zawierał urzekające nagrania w stylu niemieckiej Neue Deutsche Welle sprzed trzech dekad.

– Lubię elektronikę, która nie mieści się w jej najpopularniejszym nurcie, a więc tą, która niekoniecznie nadaje się do tupania nóżką i kręcenia biodrami. Wolę ten jej eksperymentalny, poszukujący, alternatywny aspekt, ponieważ stwarza wręcz nieograniczone pole do poszukiwania nowych dźwięków. Nie przepadam za jej tanecznymi odmianami, a szczególnie tą najnowszą, czyli dubstepem. Jest w tym nurcie kilku ciekawych producentów, jak choćby Burial czy James Blake, ale większość tworzy jednak wtórne rzeczy. Dlatego wolę tych dawniejszych artystów, którzy są bardziej oryginalni.

– No właśnie: realizujesz swoją muzyką na analogowym instrumentarium. Co Cię w nim pociąga?

– Brzmienie: ciepłe i otwarte. Oraz możliwość fizycznego kontaktu z instrumentem. Większość współczesnej elektroniki powstaje bowiem w rzeczywistości wirtualnej na programach komputerowych. A ja lubię dotyk gałki czy klawisza, szum rozgrzewającego się sprzętu, widok tych starych maszyn. Wszystko to bowiem sprawia, że analogowy dźwięk ma wyjątkowy charakter. Każdy prawdziwy muzyk woli grać na normalnym instrumencie niż bawić się myszką przed komputerem.

– Udało Ci się zgromadzić dużo takiego sprzętu?

– Aż tak wiele tych instrumentów nie mam. Z dostępem do nich nie ma jednak większego problemu. Jest w Polsce serwis internetowy Analogia.pl, którego właściciel skupuje taki sprzęt na Wschodzie i na Zachodzie, a potem naprawia i odnawia. Ceny wcale nie są takie wysokie, można sobie więc pozwolić na zakup najważniejszych instrumentów.

– Twoja nowa płyta – „Odludek” – przynosi znacznie bogatszą aranżacyjnie muzykę niż „Kid 78”. Jest tu miejsce na elektronikę, ale też słychać wpływy hip-hopu, bluesa, jazzu czy nawet klasyki. Skąd ten zwrot?

– Chyba zostało mi tak po współpracy z Lao Che. Muszę ciągle poszukiwać. Dlatego każda moja płyta będzie inna. Kiedy wchodzę do studia i zaczynam tworzyć muzykę, powstaje coś odmiennego. Czy to dobre podejście? Chyba nie za bardzo – bo dzisiaj wśród muzyków w cenie jest specjalizacja w konkretnym gatunku. Ale to by mnie znudziło. Dlatego ciągle szukam czegoś nowego. To wychodzi ze mnie samo – nie robię nic na siłę.

– Na nowej płycie śpiewasz w kilku nagraniach. Trudno było Ci się otworzyć na mikrofon?

– Na pewno tak. Nie jest to prosta sprawa. Ale podskórnie czułem, że muszę się z tym zmierzyć. Wcześniej śpiewałem drugi głos w Lao Che. I Spięty mocno mnie pobudzał do tego twierdząc, że całkiem fajnie mi to wychodzi i powinienem dalej iść w tym kierunku. Spróbowałem więc w studiu, raz czy drugi, no i się przekonałem. Ale jak wielu muzyków, nie lubię odsłuchiwać swego głosu. Udaje mi się jednak przy jego pomocy przekazać to, co we mnie siedzi. Dlatego będę to kontynuował.

– Czy teksty są dla Ciebie ważne?

– Na „Odludku” warstwa słowna ma istotne znaczenie. Piosenki te powstały bowiem w momencie mojego rozstania z Lao Che i poszukiwania własnej drogi. Miałem w sobie wiele emocji i musiałem im dać upust. Ale generalnie jako słuchacz jestem zwolennikiem muzyki instrumentalnej. Bo uważam, że sam dźwięk potrafi przekazać więcej emocji niż słowo.

– Kilka nagrań na „Odludku” powstało we współpracy z innym muzykiem elektronicznym – Teielte. Jak do niej doszło?

– Obaj pochodzimy z Płocka. Po nagraniu „Kida 78” poprosiłem więc Pawła o zremiksowanie jednego z utworów nawinylową EP-kę. Ponieważ fajnie się nam współpracowało, postanowiłem zaproponować mu współpracę na „Odludku”. Pierwotnie miało powstać więcej wspólnych nagrań, ale ponieważ Paweł mieszka teraz w Warszawie, a ja nadal w Płocku, ciężko nam to było wszystko ogarnąć. Cieszę się jednak, że zrobiliśmy razem trzy utwory. Chociaż, jak wspomniałem, nie przepadam za dubstepem, to pierwszy album Teielte jest wyjątkowo oryginalny. Paweł ma swój rozpoznawalny styl – dlatego go zaprosiłem na mój album.

– Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

– Chcę wrócić do koncertowania. Tęskno mi za żywym graniem. Ale oczywiście nie w takiej skali jak z Lao Che. Samemu też mógłbym wyjść na scenę z laptopem – ale to mnie zupełnie nie pociąga. Chcę, żeby te koncerty polegały w 70 procentach na graniu na żywo. I dlatego podjąłem współpracę z innym muzykiem klawiszowym producentem z Płocka – Piotrem Dąbrowskim alias ptr1. Znaliśmy się trochę wcześniej, rozmawialiśmy na Facebooku, poprosiłem więc o spotkanie. No i fajnie nam się pracuje razem. Spotykamy się u mnie w studiu, każdy ma swój instrument, sięgamy też do komputera. Takie bezpośrednie kontakty są dużo ciekawsze niż współpraca na odległość, jak to miało miejsce z Pawłem.

– „Odludka” opublikowałeś nakładem własnej wytwórni – Inner Gun. Czyli jednak ekonomiczne wykształcenie nie poszło na marne?

(śmiech) To prawda. Od dziesięciu lat prowadzę firmę internetową. W związku z tym miałem odpowiednie warunki do tego, aby zacząć wydawać płyty. Cóż to zresztą dzisiaj za problem? Zawsze chciałem się zmierzyć z taką działalnością. To nie jest trudna rzecz – przecież teraz większość muzyki wydaje się już w formie cyfrowej. U nas niestety to nadal kuleje. Ale warto spróbować. Niedawno wydałem płytę zespołu Kirk – i spotkała się ona z wyjątkowo dobrym przyjęciem. Dlatego chcę to pociągnąć dalej, publikując kilka płyt rocznie.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy