Wpisz i kliknij enter

Trzeba nam wiele wybaczyć

Pod szyldem Polyester Beat kryje się najnowsze objawienie polskiego synth-popu. Wielce udany debiutancki album duetu opublikowała właśnie wytwórnia Requiem Records. Postanowiliśmy dowiedzieć się więcej o działalności projektu.

– Wasza nazwa kojarzy się od razu z pamiętnym nagraniem zespołu GusGus – „Polyester Day”. Wasze myśli też biegły podobnym tokiem?

– Możliwe, ale nieświadomie. Struktura kawałków i brzmienia Gus Gus są podobne do naszych (albo raczej odwrotnie), ale to nie była bezpośrednia inspiracja. Lubimy Gus Gus, raczej lubiliśmy na przełomie minionych dekad, bo to, co robią teraz nie jest już takie świeże i inspirujące. Na początku nazywaliśmy się po prostu Polyester – chodziło o tkaninę odzieżową, materiał, z którego robi się…, nie, nie chcemy zdradzać profesji jednego z nas. Tak więc okazało się, że po wpisaniu w wyszukiwarkę słowa „polyester” dostajemy miliardy wyników na temat tego włókna (a strona zespołu już istniała). Postanowiliśmy trochę rozwinąć nazwę w celu łatwiejszej identyfikacji. Oczywiście padła też propozycja nazwy „Polyesterday” (pisane razem). Finalnie stanęło na Polyester Beat – niektórym z racji falsetowego wokalu i członu „Beat” kojarzy się z Bronski Beat – owszem, lubimy ich ale umiarkowanie, bo w latach 80. nie byli naszymi faworytami.

– Jak wspomniałeś, poliester to oczywiście plastik. Tak niegdyś pogardliwie określano syntezatorowe brzmienia z lat 80. Słychać je i w waszej muzyce. Co was zafascynowało w tym „plastiku”?

– Z tym brzmieniem tak trochę samo wyszło. Mieliśmy wtedy syntezatory software’owe, które pozwalały dokładnie na to, co słychać. Zaczynaliśmy też przygodę z nowym softwarem do robienia muzyki. Nie szło jednak zbyt gładko. Pierwsze utwory Polyestra były dużo bardziej mroczne, ciężkie. Ktoś nawet powiedział: berlińskie. To był sygnał. Trzeba było je stopniowo łagodzić, przearanżować, bo nam chodziło przecież o pop. Muzę przyjemną, do posłuchania, pobujania się. Z założenia nasza muzyka miała być inspirowana raczej latami 70. niż 80. – Donną Summer, Bee Gees, disco itp. Wysokie wokale tam pasowały. Nikt wtedy nie powiedziałby, że były niemęskie. W latach 80. Jimmy Sommerville wyskoczył ze swoim gejowskim falsetem i niefortunnie zagarnął tę estetykę dla swojej orientacji seksualnej. Ten wizerunek pokutuje do dziś. Nie mamy nic przeciwko gejom, raczej – przeciwko głupim stereotypom. Stachursky ze swoim wymuszonym sztucznie niskim, szorstkim głosem jest „twardy”, chociaż ewidentnie udaje. Poza tym śpiewa łzawe ballady dla „twardzieli” a oni zaciskają powieki, żeby się nie rozbeczeć, bo to oznaka słabości. No więc my się też nie boimy tego falsetu, bo dla nas nie ma złych skojarzeni. I radzimy Stachurskiemu, żeby się wyluzował i zaśpiewał coś swoim prawdziwym głosem. Na pewno brzmi cudownie!

– Jesteście młodymi ludźmi, którzy pewnie urodzili się w latach 80. Jak odkryliście brzmienia z tamtej dekady?

– Aż tacy młodzi nie jesteśmy. Wszyscy urodziliśmy się w latach 70. I dlatego okres dorastania muzycznego przypadł właśnie na lata 80. Gdzieś to jest we krwi, w głowie, ale fakt: trzeba było te brzmienia na nowo odkryć. Przecież przez prawie dwie dekady uchodziły za obciachowe, niemodne. Tak to już jest, że jakaś stylistyka powraca co dwie dekady. Był więc czas dla ejtisów. Przetworzonych, odświeżonych, w nowym opakowaniu. Co do odkrywania brzmień lat 80. – w tamtych czasach nie słuchaliśmy italo disco a teraz jest ono inspirujące. Myślę, że nawiązanie do stylistyki lat 80. wzięło się u nas z inspiracji współczesnymi wykonawcami interpretującymi tamtą stylistykę.

– Najlepsza była w tamtym czasie elektronika z Anglii i z Niemiec. A kto należy do Waszych faworytów?

– Jesteśmy rozdarci, bo jeden z nas mówi Erasure a drugi, że to straszny badziew nawet jak na lata 80. Depeche Mode nas nie kręci, wręcz nie kumamy tego fenomenu. Kraftwerk może być, ale bez emocji – oczywiście szacunek bo wyprzedzili swoje czasy ale zaraz żeby ich słuchać? Nie… Duran Duran był fajny na pierwszych płytach. Niepotrzebnie się reaktywowali w latach 90. – wtedy byli fajni a teraz pchają się z jakimś słabym towarem. Podobnie Ultravox – wczesne płyty super, później tragedia aż do dziś. Jeden z nas uwielbia nieustannie Cabaret Voltaire. The Residents z tamtego okresu też wymiata. Poza tym słuchaliśmy wtedy głównie muzyki „gitarowej”, ale to osobny temat – tu dopiero można by wymieniać!

– Pochodzicie z Wybrzeża – a to przecież w Gdańsku działał wtedy Kombi, który próbował przeszczepiać na polski rynek zachodni new romantic. Nie myśleliście, aby na producenta albumu wybrać Sławomira Łosowskiego?

– Nie wpadło nam do głowy. Kombi miało swój dobry czas w 80. Pamiętamy szczeniacką fascynację hitami „Linia życia”, „Słodkiego miłego życia” albo „Królowie życia”. W pierwszym składzie miał grać z nami kolega zafascynowany Markiem Bilińskim, ale nie pojawił się na żadnej próbie. Tak sobie myślimy, że gdyby się pojawił, to może naciskałby, żeby nasza muza brzmiała jak produkcje Bilińskiego z tamtych lat?  Krótko mówiąc: nie myśleliśmy o nikim, bo nie było kasy na produkcje. Produkujemy się sami a mastering robił nasz kolega. Dał nam dużą zniżkę. (śmiech)

– Podobno zaczątkiem działalności Polyester Beat były występy Piotra Szwabe na poetyckich slamach. Synth-pop i poezja? Jak to możliwe?

– Piotrek słynie z takich akcji. Nie boi się mieszania pozornie nieprzystających do siebie tematów. Jest improwizatorem. Sypie pomysłami, z których jedne są szalone, inne niewykonalne a jeszcze inne genialne. Nie czuje też oporów przed scenicznymi wygłupami. Nie wszyscy mają taki luz.

– Jak rozwinęliście ten efemeryczny projekt w „normalny” zespół?

– Tak naprawdę… nie ma normalnego zespołu. (śmiech) Teraz spotykamy się niezbyt często. Głównie z okazji jakiegoś nadchodzącego wydarzenia. Czasem, żeby nagrać zalegające pomysły albo obgadać jakieś zespołowe tematy. Chcemy, żeby nasze występy oscylowały w klimacie happeningowym. Tu jest dużo do przegadania, ustalenia, zaaranżowania. Normalny zespół sformował się na parę miesięcy podczas prac nad płytą, czyli pod koniec 2010 roku. Tak, tak trochę czasu sobie ten materiał przeleżał – głównie w drukarni, trochę w tłoczni i jeszcze gdzieś, gdzie nie wiemy. (śmiech) Premiera była przewidywana na wiosnę 2011 roku, ale pokazał się dopiero teraz. To oczekiwanie na płytę osłabiło nasze morale i chęci.

– Ponoć największe problemy mieliście z wokalistą – dlaczego?

– Pisz wymyśla wokale na zasadzie nagłej improwizacji. Wyrzuca je z głowy a potem zapomina. (śmiech) Później są problemy z odtworzeniem pomysłu i klimatu. Poza tym – śpiewa falsetem. Szukaliśmy wokalistki, żeby nie było samych samców w zespole. Mieliśmy sporo prób z kilkoma śpiewającymi dziewczynami, ale żadna z nich nie zagościła na stałe w składzie. Z różnych powodów. (śmiech)

– Jak trafiliście na Wojtka Dowgiałło? Czym przekonaliście go do współpracy?

– Wojtka znamy od lat, jako byłego wokalistę Karol Schwarz All Stars. W pierwszym momencie zapytaliśmy Wojtka o jakieś koleżanki wokalistki – on pracuje w operze, więc wydawało nam się, że zna sporo zainteresowanych dziewczyn. A wtedy Wojtek zaoferował swój głos. Spodobała mu się muzyka, więc ruszyliśmy z robotą. Po pierwszej próbie było jasne, że jest idealny. Muszę dodać, że nie było łatwo, bo Wojtek musiał odtworzyć dość mocno zakombinowane wokalizy Pisza. Może na płycie nie słychać tych „trudności”, ale to efekt sporego uproszczenia tego, co było pierwotnie nagrane na spontanicznych sesjach.

– Wspominałeś na wstępie Jimmy`ego Sommerville`a z Bronski Beat. Wojtek śpiewa trochę podobnie. To świadoma stylizacja?

– Oczywiście, chociaż główną inspiracją były wokale Bee Gees i falsety epoki disco z lat 70. Szczerze mówiąc, mało która barwa głosu tak „jedzie” z muzyką taneczną, jak właśnie falset. Mowa o męskich głosach. (śmiech)

– Takiego głosu nie było jeszcze w polskiej muzyce pop. Jak ludzie przyjmują śpiew Wojtka na koncertach?

– No właśnie tu jest problem… I to nie problem odbioru, tylko taki, że od czasu jak zaczęliśmy współpracę z Wojtkiem, nie możemy się zgrać z naszymi terminami. Już wyjaśniamy: mieliśmy sporo propozycji grania, głównie w zeszłym roku, kiedy byliśmy nakręceni dobrą energią, wyczekując na płytę, która się w końcu wtedy nie ukazała, ale daty koncertów przeważnie nie pokrywały się z wolnymi terminami Wojtka. To bardzo zajęty człowiek. Wiele propozycji musieliśmy odrzucić. Kilka razy Polyester Beat wystąpił bez wokalu jako duet z live actem, ale to nie to samo… Próbowaliśmy już nawet zastąpić Wojtka ale… nie wyszło.(śmiech)

– Dyskotekowe zespoły lubowały się zawsze w kiczowatych strojach. Wy preferujecie bardziej… industrialny image.

– Bywa on zmienny – na bieżąco dyskutujemy o tym, jak i gdzie można się pokazać. Robiliśmy też takie „podmianki” osobowe. Na scenie podmieniamy osoby z zespołu – muzyka leci nasza, ale jako my wygłupiają się ludzie spoza składu. (śmiech) Bywa zabawnie. Jest dezinformacja, zaskoczenie znajomych, którzy myśleli, że kogoś z nas tam zobaczą a my razem z nimi pod sceną. (śmiech)

– Szkoda trochę, że nie napisaliście polskich tekstów. Byłoby może mniej stylowo, ale bardziej oryginalnie. Nie myśleliście o tym?

– Myśleliśmy i myślimy, ale polska mowa trudna jest. Nie łatwo wyginać nasze piękne świszczące wyrazy w taki formy wokalne jakby się chciało. W efekcie następuje kompromis: fajna muza z wokalem, do którego trzeba się przez pół kawałka przyzwyczajać, bo na początku rani uszy. Są tacy, którym to jakoś wychodzi. Co innego hip-hop. Tutaj polski to jedyne wyjście. Dlatego właśnie ostatnio myślimy o hip-hopie. (śmiech)

– Piosenki z płyty mają ładne i ciepłe brzmienie. Macie analogowe syntezatory z epoki?

– Używamy muzycznego softu, więc są tam wirtualne analogi, czyli teoretycznie sprzęt z epoki jest. Fajnie było by mieć zestaw starych syntezatorów, ale to dość droga inwestycja. I duży ciężar do przenoszenia – a my robimy próby w rożnych miejscach. W mieszkaniach, na strychach, czasem wyjeżdżamy za miasto pohałasować w otoczeniu natury.

– Niektóre nagrania zgrabnie podrasowaliście na bardziej współczesną modłę w stylu nu-rave, glitch czy minimal. Jakie są punkty styczne między dawną elektronikę z dzisiejsza muzyką klubową?

– My nic nie rasowaliśmy. Te produkcje nie są wykalkulowane i przemyślane pod kątem naśladowania konkretnej epoki. Samo tak wychodzi – tak jak z brzmieniami. Dopiero teraz zaczyna do nas docierać jak mocno siedzi nam w głowach wspomnienie lat 80. Co do punktów stycznych dawnej elektroniki i współczesnej – to jest ich mnóstwo. Choćby taki Kraftwerk się wcale nie zestarzał. Nadal są wykonawcy grający identycznie i są odbierani jako „aktualni”. Kto by pomyślał jeszcze w połowie lat 90., kiedy techno rządziło na parkietach, że kolejne dekady staną się wielogatunkowe? Bo teraz nie ma znaczenia, jaki gatunek grasz, tylko jaką masz sprawność poruszania się w nim i czy umiejętnie przemycasz cytaty z innej epoki.

– O waszej muzyce pisało się, że to „pastisz” piosenk z lat 80. Tak jest rzeczywiście?

– Jasne – to nie jest na serio. Bardzo chcieliśmy, żeby było słychać to „puszczanie oczka”, ale bez nachalności. Sam wybór falsetowego wokalu jest trochę nie na serio, chociaż innego wyboru sobie nie wyobrażamy. Zespół miał być takim trochę muzycznym kabaretem. Ze śmiesznym wizerunkiem, wygłupami, przebierankami. Zaryzykujemy: taki trochę The Residents w wersji klubowej. (śmiech)

– Nostalgia za muzyką (i nie tylko) z lat 80. trwa już ponad dekadę. Jak sądzicie – za co wszyscy kochamy tamte czasy? Co jest w nich tak inspirującego dla młodych ludzi z XXI wieku?

– Inspirujące jest już samo to, że to dwie dekady wstecz, więc można czerpać ze źródła, które do niedawna było zapomniane, niemodne, obciachowe. To już jest niezły „inspirator”. Poza tym: dzieciństwo, pierwsze poznawanie muzyki. Wiemy też, że idolom z dzieciństwa się dużo wybacza. Mogą być słabi i pretensjonalni, ale to oni nas kształtowali.
Być może Polyester Beat powinien cofnąć się o dwie dekady w czasie – a teraz reaktywować. Bylibyśmy uwielbiani – ale trzeba by nam sporo wybaczyć. (śmiech)







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy