Wpisz i kliknij enter

Unsound 2012 – końca taniec

W październiku Kraków tonie we mgle i smogu, dni stają się coraz krótsze a wieczory i poranki chłodniejsze. Jadąc na rowerze wałami nad Wisłą do Hotelu Forum, widoczność sięgała nie więcej niż na metr. Bryła hotelu wyłaniała się jak archaiczny statek kosmiczny. Stłumione basy słyszane na zewnątrz, wewnątrz zaś setki tańczących osób. Sceneria wydała się idealna do realizacji tematu przewodniego festiwalu, wieloznacznego „końca”.

W tym roku zrezygnowano z imprez w Nowej Hucie, wydarzenia Unsoundu skupiły się w ścisłym centrum Krakowa. Doszły nowe lokalizacje, które można traktować jako egzotyczną ciekawostkę, przede wszystkim dla zagranicznych uczestników festiwalu – kasyno oficerskie, dancing Feniks, Hotel Forum. W ten sposób zaproponowano muzycznym turystom alternatywną wycieczkę po mieście, akcentując jego wciąż żywe, PRL-owskie oblicze. Czy jednak pomysł ten miał jakieś dodatkowe uzasadnienie w świetle tematu przewodniego imprezy?

Unsound to festiwal o profilu zdecydowanie elektronicznym. Tegoroczny program składał się na oko w 80% z brzmień generowanych w taki właśnie sposób, wśród nich zaś większą część stanowiły różne odmiany techno i muzyki tanecznej. Dobór wykonawców, występujących obok siebie w poszczególnych blokach koncertowych, miał przedstawiać jak najszerszy przekrój stylistyczny, jak choćby w przypadku zestawienia The Haxan Cloak (złowieszcze drony) z Pole (minimal a’la późne lata 90.) oraz Atom™ (pełne humoru, dziarskie glitche). Słuchacze mieli często problem, w jaki sposób odbierać sety – siedzieć, stać, czy może tańczyć? Pomieszanie tych porządków mówi sporo o samej muzyce. Związki między awangardą a dyskoteką zacieśniają się, czego przykładem mocarny set Itala z Hieroglyphic Being, mieszczący w sobie kosmiczne rajdy Sun Ra, dużo chaosu i zabójczego house’u.

Dyrektor i kurator Unsoundu Mat Schulz, wraz z gronem doradców, wśród których znalazły się osoby związane z takimi „instytucjami” jak CTM (club transmediale), „The Wire”, Boiler Room, zaprosił artystów kształtujących najnowszy obraz muzyki. Trzymanie ręki na pulsie weszło organizatorom w nawyk – warto przypomnieć, że krakowska impreza gościła przed laty Jamesa Blake’a, gdy jeszcze mało kto o nim słyszał. Wśród odkryć tego roku pierwsze miejsce należy się Holly Herndon. Młoda artystka, tuż przed płytowym debiutem w RVNG Intl, ale już po pierwszym artykule w „The Wire”, swoje eksperymenty z przetwarzanym głosem łączy ze szczątkowymi elementami techno. Śpiew porozrywany na drobne kawałki, pulsujący oddech i przeszywający krzyk dopełniały sekwencje zdecydowanych bitów. Całość osiągnęła balans między emocjonalnością i stechnicyzowanym charakterem, co ważne – w sposób bezpretensjonalny, odróżniający propozycję Herndon od dokonań Laurel Halo.

Świetną formę potwierdził duet Emptyset, słusznie chwalony za albumy „Demiurge” i „Medium”, debiutujący niedawno w barwach Raster Noton. James Ginzburg i Paul Purgas zaserwowali porywającą dźwiękową dawkę techno-noisu, z wykorzystaniem brzmień przechodzących przez wszystkie odcienie szumu. Swoim występem udowodnili, iż bliżej im do precyzji i szorstkości Pan Sonic, niż którejkolwiek ze szkół techno. Akustyka wyłożonej drewnem sali koncertowej Mangghi wzmocniła doznania i tak intensywnego show. Dodatkowe uznanie należy się Joanie Lemercier, autorce minimalistycznych wizualizacji, opartych na szumie, usterkach i prostych graficznych symbolach. Jej pomysły wpisały się w surowy image Emptyset, kreowany w teledyskach i poprzez szatę graficzną albumów.

Swoich reprezentantów na Unsoundzie wystawiły trzy topowe wydawnictwa: PAN, Tri Angle oraz Spectrum Spools. W restauracji Feniks, znajdującej się tuż przy Rynku, odbyła się prezentacja berlińskiego labelu Billa Kouligasa. W gustownej sali dancingowej, której ściany obłożono sztuczną skórą w kolorze czerwonym, przy dochodzących z drink baru odgłosach szkła, zagrali dwaj artyści. Ben Vida improwizował na analogowym syntezatorze, eksplorując te same terytoria co Keith Fullerton Whitman – przeplatając migotliwe abstrakcje z bardziej statycznymi formami. Mroczną jazdę po wertepach podświadomości zaproponował Helm, u którego z szumów wyłaniały się trudne do rozpoznania konkretne odgłosy – nawiedzony śpiew, mechaniczny stukot. Innego dnia, w Hotelu Forum, trzygodzinny set na prostym syntezatorze Casio zagrał Heatsick. Niezmordowanej publiczności podawał kolejne melodie i rytmy, niektóre znane z albumów PAN, obsługując przy tym światła oryginalnej instalacji za jego plecami (czyżby pamiętającej czasy świetności tego miejsca?). Ostatniego dnia festiwalu, w przepełnionym klubie Pauza, wystąpił Kouhei Matsunaga jako NHK Koyxen, prezentując „klasyki taneczne” swojego autorstwa.

W jednym programie umieszczono obok siebie artystów ze Spectrum Spools i Tri Angle. Pododdział Editions Mego, kierowany przez Johna Elliotta z Emeralds, wystawił jako przedstawicieli projekty Bee Mask i Container. Pierwszy zagrał kosmische musik w wersji 2.0, jednak szybko ulatniającą się z pamięci. Drugi miotał ciężkie bity z Rolanda, rozbudzając tym samym zaspaną publiczność (była godzina 16). Naturalnie w tym zestawie zabrzmiał Vessel z Tri Angle i jego dziwna, oniryczna wersja techno. Jednak gdzieś zagubiły się niuanse brzmieniowe, za które można cenić jego ostatni album „Order of Noise”. Oficynę z trójkątem w nazwie reprezentował innego dnia Evian Christ, w bardzo prosty, wręcz łobuzerski sposób łączący rap z zachodniego wybrzeża z zamglonymi podkładami. Jego udany występ był jak starcie Araabmuzik z Clams Casino, po którym wciąż powraca do mnie fraza i rytym z „Fuck It None Of Ya’ll Don’t Rap”.

Na tegorocznej edycji Unsoundu nie zabrakło szczególnie zasłużonych postaci dla muzycznego eksperymentu. Swoje miejsce w panteonie znalazł już Keiji Haino, sześćdziesięcioletni lider grupy Fushitsusha. Bardzo głośny, intuicyjny rock, którego cienka granica oddziela od czystego hałasu, nie zawiódł fanów introwertycznych dokonań Japończyka. Teatr gestu i ruchu oraz niezwykłego śpiewu podzielił widzów na dwie skrajne frakcje – wyznawców i przeciwników, do czego przyczynił się również czas trwania spektaklu (około dwóch godzin). Dopasowany długością był natomiast koncert Kevina Drumma, twórcy ważnego dla sceny noise i EAI. Stopniowo wprowadzane częstotliwości pozwalały na delektowanie się, znanym dotąd tylko z płyt, niepowtarzalnym brzmieniem. Postacią podobnego kalibru jest Dominik Fernow, autor setki CDRów i kaset podpisanych aliasem Prurient. W nowym wcieleniu, jako Vatican Shadow, ubrany w wojskowy mundur, przedstawił grubo ciosane techno. Ekspresją sceniczną oraz głośnością dorównał Keiji Haino. Ale czy wartością muzyczną – to kwestia sporna.

Artystycznych niepowodzeń podczas dziesiątej edycji imprezy zdarzyło się kilka. Przede wszystkim zawiodły projekty stworzone na specjalne zamówienie Unsoundu. Opracowanie tematu pierwszych testów nuklearnych na pustyni w Nowym Meksyku przez Biosphere i Lustmorda zaowocowało dłużącą się kompozycją bez wyraźnego pomysłu. Wydawało się, że twórcy oparli swój przekaz jedynie na mocy rozbudowanego soundsystemu, wierząc iż natężenie dźwięku zrobi wszystko za nich. Wizualizacje MFO, zmontowane ze współczesnych pejzaży pustyni oraz archiwaliów, nie podbudowały muzycznej narracji żadną refleksją. Po aranżacji smyczkowej Demdike Stare również można było się spodziewać więcej ambicji, a po Julii Holter – grania dłużej niż dwadzieścia minut.

Mniejszym, ale wciąż rozczarowaniem, okazała się współpraca Daniela Lopatina i Tima Heckera. Materiał z ich albumu miał premierę podczas festiwalu, w przestrzeni Kościoła św. Katarzyny. Akustyka strzelistej architektury uratowała występ, bazujący na ambiencie w stylu New Age i „anielich śpiewach” (Lopatin) i trzeszcząco-przesterowanych elektronicznych preparacjach (Hecker). Stanowczo za długi okazał się set grany przez KTL do hollywoodzkiego filmu ekspresjonistycznego reżysera F.W. Murnau’a. Czas trwania „Wschodu słońca” wymusił rozkład sił, przez co muzyka raczej miała charakter tła – dronu z nanoszonymi cyfrowymi natręctwami Petera Rehberga. Pod koniec, gdy w filmie doszło do kulminacji akcji, swoje solo zagrał Stephen O’Malley. Gdy właśnie się rozkręcał, na ekranie pojawił się napis „Koniec”. Gitarzysta Sunn O))) zwieńczył swoją partię minuty po zgaśnięciu projektora.

Niezapomnianych wrażeń dostarczyły dwie całonocne imprezy w Hotelu Forum. Wydaje się, że miasto jeszcze długo będzie żyło tym wydarzeniem, opowiadając o niedostępnych na co dzień wnętrzach monumentalnej budowli. Dywany rozciągające się na całej szerokości podłogi okazały się miłą niespodzianką dla zmęczonych stóp, a polski design z lat 80. (te żyrandole!) zaspokoił poczucie estetyczne najbardziej wymagających. W trzech wydzielonych salach odbywały się jednocześnie sety utrzymane w wielu stylistykach: pojawił się footwork (bardzo dobre połamańce Traxmana), dubstep (letnie Mala in Cuba), sety DJ-skie (Mike Q rozpalający słuchaczy, grając „Pon de Floor”), hybrydy (sto pomysłów na minutę Fatimy Al Quadiri). Solidnie wypadł Shackleton – nie oszczędzając się zagrał ognisty set z etnicznymi rytmami, basami i samplami znanymi z „Music For The Quiet Hour/The Drawbar Organ”. Morderczy występ, z uwagi na porę i zmęczenie, jednak wyrazisty i jakościowo bez zarzutów, dał Morphosis – jego pojawienie się na scenie było niespodzianką, tak jak obecność na festiwalu Silent Servant.

„The End” jako hasło festiwalu nasuwa podejrzenia, że to już ostatnia krakowska edycja Unsoundu. W animacji promującej wydarzenie następuje szybka panorama – lot nad miastem wieńczy widok wielkiej wody. Czyżby przeprowadzka za ocean? Szkoda by było, gdyby organizatorzy skupili się wyłącznie na odsłonie w Nowym Jorku. Miejmy nadzieję, że za rok nastąpi kolejna edycja imprezy, choćby w innej niż festiwalowej formule.

[Wszystkie zdjęcia: (C) Joanna ‚frota’ Kurkowska // http://www.facebook.com/BlackBoxPhoto // Unsound.pl]







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Wieczorek nie tylko o medycynie rozmawiał z Daktari Michał Fundowicz zebrał blaski i cienie ostatniego Unsoundu Mateusz Dobrowolski wychwycił pierwszy od 13. lat longplay Hedningarny Witt Wilczyński […]

mariacool
mariacool
11 lat temu

w każdym razie te wydarzenia, które zostały opisane, opisane są naprawdę fajnie, widać, że autor zna się na rzeczy. chciałem zgodzić się zwłaszcza odnośnie występu Interplanetary Prophets (Ital + Hieroglyphic Being), to była miazga, niezapomniana podróż gigantycznych, olśnionych ciał zwalistym bitem pokonującyh muzyczny substytut podróży astralnej…

marti
marti
11 lat temu

bardzo ciekawa recenzja, ale oczom nie wierze gdyż ani jednego słowa o Theo Parrish?!? przecież to był genialny występ wirtuoza muzyki, który przeniósł hotel w inny wymiar…

mariacool
mariacool
11 lat temu

frapuje mnie, że pominąłeś milczeniem występ Sashy Grey, której zaproszenie było zabiegiem czysto marketingowym i „unsoundowym” – „niesławnie rozsławiło” ten festiwal, przewspaniały, ale mieniący się „unsoundem” nie bez przyczyny. ani słowa o fantastycznie prowokacyjnym V/vm i ostatniej bibie w Pauzie(4-godzinny megaset Hieroglyphic Being!); brak wzmianki o instalacji ATOM, o filmach, zero wniosków z prawdziwie inspirujących konferencji, które olałeś. szkoda, masz czego żałować. wstrzymam się od oceny tego sprawozdania, bo jest ono najzwyczajniej w świecie niedokończone.

wolf
wolf
11 lat temu

I ani słowa o Benie Froście?”po łebkach” ten artykuł…

yac
yac
11 lat temu

rzadko czyta się tak dobre recenzje wydarzeń – gratulacje

Polecamy