Wpisz i kliknij enter

David Bowie – The Next Day

8 stycznia 2013 roku zapisze się w historii muzyki złotymi zgłoskami. David Bowie, powszechnie uznawany już za emeryta, w dniu swoich 66. urodzin zrobił fanom najpiękniejszy prezent, jaki można sobie wyobrazić: opublikował premierowy singiel i zapowiedział nowy album – pierwszy od 10 lat. Wszystko było utrzymane w absolutnej tajemnicy. Żadnych zapowiedzi, hucznych ogłoszeń ani ekskluzywnych wywiadów. Przejmująca ballada Where Are We Now? wraz z wideoklipem po prostu pojawiła się na oficjalnej stronie artysty i na iTunes.

Zaskoczenie było ogromne, ekstaza prasy i wielbicieli artysty – jeszcze większa. Nostalgiczny charakter utworu i ujęcia Berlina (w którym Bowie mieszkał przez trzy lata, tworząc słynną Trylogię Berlińską) w klipie sugerowały stonowany album pełen rozliczeń z przeszłością. Ale drugi singiel, The Stars (Are Out Tonight) ukazał przeciwne oblicze muzyka – jako autora kapitalnego rockowego killera z jadowitymi gitarami, wyrazistymi dęciakami, chwytliwym refrenem i tekstem jak najbardziej dotyczącym współczesności, bo dotykającym kultu celebrytów. Piosence towarzyszył świetny, pełen odniesień do popkultury – prześmiewczy i jednocześnie niepokojący – wideoklip z Bowiem i Tildą Swinton.

Do tego doszła kontrowersyjna okładka, będąca specyficzną reprodukcją obwoluty „Heroes” z 1977 roku, z której skreślono pierwotny tytuł, zaś na samym środku umieszczono biały kwadrat z tytułem nowego albumu. Ten zabieg w pewnym sensie przekłada się na zawartość The Next Day, która korzeniami tkwi w chwalebnej przeszłości i jednocześnie przenosi ją na współczesny grunt. Efekt jest niezwykły i jawi się jako dzieło pełne autoreferencji i zarazem na wskroś nowoczesne, dziwnie znajome i przy tym niezwykle świeże.

Bowie dobrze wie, że żyjemy w czasach mody na retro, wielkiej nostalgii i przeróbek przeszłości. Co więc robi? Poniekąd przetwarza samego siebie – od okładki po muzykę – i zarazem wyraźnie pokazuje, że należy patrzeć przed siebie. Zamiast wymyślać samego siebie od nowa i odcinać kupony od własnej sławy, wchłania swoje wcześniejsze dokonania i mocno pcha je do przodu. Przeszłość jest istotna i należy o niej pamiętać, zdaje się mówić Bowie, ale dużo ważniejszy jest Nastepny Dzień. Przewrotność, odwaga, klasa.

Drzwi wejściowe albumu zostają nie tyle otwarte, co wyważone razem z zawiasami i framugą. Rolę taranu pełni galopujący utwór tytułowy – uzbrojony w ciężką sekcję rytmiczną, szorstkie gitary i pełen werwy śpiew Bowiego, który w refrenie wyrzuca z siebie Here I am, not quite dying, co na tle potężnego podkładu zakrawa niemal na ironiczny komentarz do plotek o rzekomo złym stanie zdrowia artysty czy wręcz odpowiedź na pytanie zadane przez Flaming Lips i Neon Indian. Całość brzmi podobnie – i równie rewelacyjnie – jak najbardziej hałaśliwe fragmenty Trylogii Berlińskiej. Do tego okresu, zwłaszcza do produkowanych przez Bowiego płyt Iggy’ego Popa, nawiązuje też Dirty Boys. Tutaj tempo zostaje zwolnione, zaś nonszalanckiej frazie wokalnej towarzyszy perwersyjny dialog demonicznego saksofonu i jazgotliwych gitar. Sam seks.

Dalej jest równie znakomicie i przekrojowo, od powrotu do początku lat 70., złotej ery glamrocka i czasów Ziggy’ego Stardusta (Valentine’s Day z obezwładniającym gitarowym solo i You Feel So Loney You Could Die, zakończony perkusyjną frazą będącą dosłownym powtórzeniem motywu z utworu Five Years), poprzez środek tej samej dekady i fascynacje soulem i funkiem (Boss Of Me ze znakomitymi chórkami i seksownym saksofonem), aż po lata 80. – przy zachowaniu tego, co w nich najlepsze i unikaniu tego, co najbardziej pospolite (podniosły Love Is Lost, porywający (You Will) Set The World On Fire, melodycznie połamany, genialny How Does The Grass Grow? czy bodaj „najlżejszy” w tym zestawie Dancing Out In Space).

Znalazło się również miejsca dla Bowiego psychodelicznego (nieco beatlesowski I’d Rather Be High – pewny kandydat na nowy hymn stonerów) i eksperymentalnego. To ostatnie wcielenie najlepiej słychać w If You Can See Me, który brzmi jak zaginiony utwór z junglowej płyty Earthling z 1997 roku, oraz w finalnym Heat, gdzie odżywa nieziemska atmosfera starszego o dwa lata krążka 1.Outside; donośnym echem odbijają się tu również dokonania Scotta Walkera, awangardowego twórcy, który wiele zawdzięcza Bowiemu – i na odwrót.


Teksty piosenek – niejednoznaczne, pełne symboliki i rozmaitych nawiązań – zostały ponoć zainspirowane historycznymi rozprawami o średniowieczu, ale traktują raczej o współczesności, przy czym są całkiem uniwersalne. Nie powinno to dziwić biorąc pod uwagę, że ich autor zawsze był jednym z najbardziej czułych sejsmografów rzeczywistości. Śmierć, ciemne strony sławy, niezdrowa fascynacja celebrytami, szkolne masakry dokonywane przez uczniów o chudych dłoniach, siły zła pozujące na świętych, skrytobójcy w zatłoczonych wagonach metra, permanentna inwigilacja bezosobowego Wielkiego Brata, absurdalność wojny i instytucji wojskowych, i raz jeszcze śmierć. Żadne to zaskoczenie – Bowie już przed 40 laty zwiastował nadejście potwornego świata. Posępne wizje z płyt Diamond Dogs czy 1.Outside zostały w dużej mierze zrealizowane, a Bowie z proroka upadku stał się jego kronikarzem.

Pomimo pesymistycznego wydźwięku, The Next Day napawa optymizmem, bo udowadnia, że w plastikowych, byle jakich czasach, gdy wszystko jest podawane na tacy, nadal można intrygować: niedopowiedzeniem, dwuznacznością, tajemnicą, autentyzmem. To płyta mogąca równać się z największymi osiągnięciami 66-letniego muzyka – pełna rozmachu, z doskonałymi kompozycjami, stymulująca i wyzywająca, szalenie zróżnicowana, bogata w nawiązania, skrząca się niuansami i harmoniami, pod którymi mógłby podpisać się tylko ten artysta. To wręcz festiwal najlepszych momentów Brytyjczyka, swoiste „The best of”. 100% Bowiego.

Trudno wyobrazić sobie, żeby w tym roku ukazała się równie istotna płyta. The Next Day to triumfalny powrót jednej z najważniejszych postaci XX wieku i być może najwspanialszy comeback w historii muzyki rozrywkowej.

ISO/Columbia | 2013







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
vaduzpro
vaduzpro
10 lat temu

zgadzam się, lepsze i gorsze…
ale ta zdecydowanie należy do tych pierwszych
love is lost – masterpiece
okładka – wielowymiarowa rewelacja

Huncwot
Huncwot
11 lat temu

A ja sie zgadzam z panem Kaczmarskim, plyta jest rewelacyjna, a z nie odkrywa nowych terytoriow? A kto dzis odkrywa, tworcy dubstepu czy kolejni techno nudziarze na jedno kopyto? Bowie dobiega 70-tki a i tak ma w sobie wiecej animuszu niz niejeden mlodziak

ok
ok
11 lat temu

zgadzam się z BN – płyta dobra, wręcz „solidna”, ale bez rewelacji. zachwyty recenzenta mocno przesadzone. trudno też mówić o braku działań PR poprzedzających wprowadzenie płyty na rynek – PR był i jest, tylko jak to w stylu Bowiego nieszablonowy i jedyny w swoim rodzaju: wyprzedana na pniu wystawa dokumentująca własną twórczość i z własnych zbiorów w V&A Museum.

Bartosz Nowicki
11 lat temu

Płyta jak płyta DB nagrał i lepsze i gorsze, ale okładka najlepsza w historii
http://1uchem1okiem.blogspot.com/2013/02/najlepsza-okadka-swiata-dawid-bowie.html

Polecamy