Wpisz i kliknij enter

Relacja – Heineken Open’er Festival 2013

Open’er Festival ma już 12 lat. Jako twór niemłody ciągle zaskakuje, ewoluując i pomnażając ilość atrakcji, jakimi rokrocznie przyciąga nad polskie morze ludzi z całej Europy. Niniejsza relacja, niechronologiczna w swej naturze, powinna choćby po części przybliżyć muzyczną jego część.  Ponad 70 artystów – od światowej czołówki i okładek kolorowych magazynów po jeszcze głęboko skrytą w podziemiu alternatywę. Pięć scen plus silent disco na deser. Królestwo muzyki, którą na żywo doświadczyłem nawet wracając na nocny autobus – ukłon w stronę ekipy grającej garażowego rocka tuż przy przystanku  oraz witającej ledwo co przybyłych na dworcu głównym w Gdyni.

Warto zauważyć postępującą tendencję do wpisywania w line-up zespołów polskich. Chwalebne to działanie i słuszne, bo pozwalające na promocję rodzimej kultury na arenie międzynarodowej. A jest co promować i czym się zachwycać, by zacząć wyliczankę od Domowych Melodii.

Koncert odzianej w piżamy trupy poruszającej się po skromnych aranżacjach pchanych do przodu przed wszystkim charyzmą kompozytorki/wokalistki Justyny Chowaniak odbył się w namiocie Alter Space. Scena – w openerowej nomenklaturze najmniejsza – przyciągnęła tłumy. Tłumy które śpiewały, skandowały i bawiły się w rytm inteligentnych historyjek portretujących życie codzienne i rozterki słowiańskich bohaterów.

domowe

Kompozycje zagrane zostały ze sporym luzem, ciepłym uśmiechem i mgiełką na oczach (tutaj ukłon w stronę Pana Staszka na kontrabasie). Prostota po raz kolejny zatriumfowała pozwalając grupie z łatwością czmychnąć przed zaszufladkowaniem. I bardzo dobrze. Cieszy, iż Melodie brzmią równie dobrze na koncercie, co w domowych kapciach.

Piotr „Pianohooligan”, grający na tejże scenie w dniu następnym, wniósł offowy powiew w czwartkowe zestawienie artystów Open’era. Niesamowite skupienie i wręcz ból fizyczny – malujący się na twarzy Orzechowskiego przy wykonywaniu kolejnych kompozycji, był w pełni uzasadniony. Gra tego młodego wirtuoza zachwyciła już wielu, by wspomnieć jedynie zdobycie pierwszego miejsca w solowym konkursie na szwajcarskim Montreux Jazz Festival w 2011 roku.

W Alter Space wybrzmiały wtedy nie tylko biało-czarne klawisze – Pianohooligan ze znaną sobie werwą plądrował wnętrze instrumentu perkusyjną pałeczką ożywiając go w sposób o jakim Stainway & Sons woleliby zapewne nie wiedzieć. Szczątkowe partie rytmu oraz sinusoidalnie zmieniający się nastrój tworzyły muzykę wymagającą, niełatwą dla słuchacza nieobytego w meandrach teorii, jednak wielce inspirującą i oczyszczającą umysł z rockowej formy wszechobecnej na festiwalu.

Orzechowski zdaje się posiadł tę niełatwą sztukę poszukiwania dźwięków uśpionych głęboko w instrumentach akustycznych i przekonał się o tym każdy, kto na występ Pianohooligan przybył.

W poczet reprezentacji polskiej zaliczyć trzeba także projekt L.U.C & Motion Trio w którym to Łukasz Rostkowski – znany sztukmistrz słowa mówionego, połączył siły z ekipą władającą potężnymi aerofonami. Rezultat był przytłaczający – zarówno w kreowanym dźwięku, jak i w treści, która sunęła niezatapialnie nad szeregami bitów i ciężkich akordów. Podłączenie akordeonów do mózgu Eluce – i na odwrót, skutkowało lawiną dobrej muzyki. Openerowicze zebrani pod Alterklub Stage, zarówno Ci w nieco luźniejszych ubraniach, jak i brać przybyła spod scen okolicznych, w milczeniu trawili mądre słowa bijące ze sceny. To także dowód na to, iż udana ucieczka inspiracjami w obrębie jasno reprezentowanego gatunku trafia w rezultacie do szerszego odbiorcy.

W dniu ostatnim powiew ciepła z jankeskiej ziemi przyniósł Peter J. Birch wsparty kapelą The River Boat Band. Akustyczny folk – z zacięciem na country – oprawiony w kraciaste koszule potrafił momentami zaskoczyć. Niestety nie wszystkie kompozycje prezentowały pomyślunek równie oryginalny, a aura barowego grania rodem z lokalu przy Interstate 70 to niestety za mało na cały koncert.

W erze mody na folk i prężnie działających mózgów napędzających ten niemłody już gatunek – by wspomnieć grupy Fleet Foxes, Bon Iver, czy Daniela Rossena – Peter J. Birch broni się potencjałem, który wierzę, iż w niedługim czasie przekuje na styl godny uwagi. Broda zobowiązuje, więc trzymam kciuki.

Parę godzin wcześniej warszawskie trio Magnificent Muttley swoim koncertem na Tent Stage nie zasłużyło niestety na ogólnie przyjęty dla takich składów i prezentowanej przezeń muzyki przedrostek „power”. Gitarzysta, zarówno kreowanym brzmieniem jak i techniką, nie zbliżał się nawet do poziomu sekcji rytmicznej, a w szczególności  – wyczynów bębniarza. To właśnie on w niszczycielskiej ścianie dźwięku odcisnął największe i najgłośniejsze piętno, co nie umknęło uszom publiki. Mając jednak czas na rozwój mogą powoli gryźć po piętach Kim Nowak, którzy to wystąpili dwa dni wcześniej na scenie głównej.

Trio pod wodzą braci Waglewskich (Kim Nowak) zręcznie poruszało się po rejonach hard rocka oraz riffów grubo ciosanych w blacksabbathowym stylu. Z dużą dozą luzu, nie ujmującego niczego z wściekłości przelewanej na instrumenty, przypadli mi do gustu bardziej, niż Queens Of The Stone Age, w którym to przy paru gitarach wiodących na scenie brzmienie grupy pozostawało płaskie i przewidywalne przez cały występ.

qotsa

Dean Fertita – którego potencjał zauważył i w pełni wykorzystał Jack White w kapeli The Dead Weather, pozostając nieustannie na uboczu ginął pod nawałnicą rzężącego przesteru. Jego gra na elektrycznym pianinie/organach idealnie przecież nadaje się do wyraźnego przecinania solówek gitarowych oraz podbijania akordów. Pluton Joshua Homme’a nie zaprezentował się tak, jak mógł i tak, jak powinien. Rzucane od niechcenia podziękowania w stronę openerowiczów i sama obecność artystów tak spełnionych to za mało, dlatego też rewanż na polskiej ziemi jest w tym przypadku bardziej, niż wskazany.

W końcu przyszedł czas na Blur. „Theme From Retro”, do którego muzycy wkroczyli na scenę przy wzbierającym na sile wietrze i zapowiedziach rychłego deszczu, nabrał siły ogromnej, elektryzującej zbitą gęsto pod sceną publiczność nie gorzej, niż zrobiłby to atak pioruna. Blask złotego zęba Damona Albarna, który uśmiechem przywitał openerowiczów, potraktować można było za dobrą wróżbę. Lub zapowiedź dźwiękowego tajfunu.

blur

Koncert słusznie rozpoczęty od rozbujanych „Girls & Boys” oraz „Popscene” szybko zapewnił o formie grupy, wspartej sekcją dętą, chórkami oraz klawiszowcem. Ryczące tłusto przesterowaną gitarą „Caramel” oraz „Trimm Trabb” – w którym to Albarn przekuł publiczności uszy mikrofonem włożonym do muszli megafonu, zapoczątkowały przegląd kompozycji z albumu „13” będącego – zaraz obok „Think Tank” – najbardziej udaną hybrydą rocka alternatywnego  według brytyjskiej czwórki.

Lżejszy w swej budowie, gospelowy „Tender” oraz pop w krzywym zwierciadle pod podstacią „Coffee & TV” pchnęły występ Wyspiarzy wgłąb własnej dyskografii.

Kiwający rytmicznie biodrami Alex James oraz pochylony w skupieniu nad gitarą Coxon stanowili niemały kontrast dla szalejącego po scenie Albarna. „Parklife” w całości obnażył młodego ducha, który niepodzielnie panuje w jego ciele – przewracając co popadnie, rzucając się po scenie i  wrzeszcząc na publiczność w niczym nie przypominał dzisiejszych czterdziestopięciolatków. Oberwało się nawet technicznemu będącemu przez chwilę w zasięgu rąk.

blur1

„This Is a Low” pozostawiło publikę w niebieskiej aurze bijącej z pustej sceny, na którą grupa powróciła, by sprawdzonym zestawem „For Tomorrow/The Universal/Song 2” pożegnać się w wielkim stylu z Openerem.

Cieszyło zgranie grupy oraz radość, którą ciągle sprawia im wspólne granie. Dopowiadane, improwizowane frazy kończące „Tender” oraz „Coffee & TV” pchane energią, z jaką publika przyjęła oba utwory dają nadzieję na to, iż Blur powróci do aktywności koncertowej na dłużej. Rewelacyjny „Under The Westway”, wydany w zeszłym roku pod postacią singla, tylko potwierdza wspaniałą chemię, jaką wspólnie potrafią przekuć w muzykę. Zarówno na scenie, jak i w studio.

foto1

Powiew brytyjskiego rocka lat sześćdziesiątych przyszedł wraz z koncertem Tame Impala. Młody – bo liczący sobie dopiero sześć lat zespół zapatrzony w brzmienia psychodeliczne zagrał dobrze, opierając swój występ w przeważającej mierze na zeszłorocznym albumie „Lonerism”.

Zawyły syntezatory, zamruczał bas. Australijczycy pokazali się jako kapela traktująca się równocennie – rozstawieni ciasno na ogromnej scenie głównej, dzierżąc w rękach gitary Rickebacker tylko potęgowali wrażenie podróży w czasie, którą niewątpliwie był ich czwartkowy występ.

tame impala

A gdy wybiła północ na scenę główną wkroczył szaman o pociągłej twarzy w dobrze skrojonym garniturze. Pierwsze takty utworu „We Know Who U R” rozpoczęły muzyczny sabat, który ilością zebranych wiernych udowadniał moc, jaką posiada twórczość australijczyka.

Nick Cave wraz z kapelą The Bad Seeds – która aparycją jej członków kusi do porównań z ludźmi prowadzącymi swą egzystencję najdalej za marginesem społeczeństwa, był według wielu jednym z bardziej oczekiwanych występów na tegorocznym Open’er Festival.

nick cave

Nie brakowało magii, ani mocy – bez której koncert plenerowy nie może się obejść. Spora w tym zasługa intuicyjnego wręcz kontaktu z publicznością – związanego między innymi z hipnotyzującą gestykulacją oraz mianowaniem na odbiorców kolejno deklamowanych zwrotek indywidualnie wyłowionych z tłumu openerowiczów. Warren Ellis, którego muzyczne drogi już dawno zbiegły się z karierą Szamana, sekundował w większości utworów fletem poprzecznym, jazgotliwą gitarą, lub grą na skrzypcach ze smyczkiem rytualnie wyrzucanym pod sufit sceny z każdą zakończoną partią solową.

Krocząc po morzu ludzkich rąk i nie wypuszczając przy tym mikrofonu z rąk Nick Cave zawładnął publiką. Na czyjeś zawołanie o ulubiony utwór mistrz ceremonii rzucił tylko do zespołu „you heard him boys” („słyszeliście go chłopaki”), by zaraz przystąpić do jego wykonania.

„Jack The Reaper” oraz „Red Right Hand” udowodniły klasę, z jaką Australijczyk porusza się po bluesowych melorecytacjach rozciągniętych na parunastominutowe kompozycje mogące zapełnić fabułę niejednego filmu. Nie zabrakło szlagierów, nie zaniedbano ostatniego albumu studyjnego z rewelacyjnym „Jubilee Street”, wykonanym drapieżnie już na początku koncertu. Było cudownie.

Jeśli czegokolwiek zabrakło, to przeświadczenia, iż Cave wróci w niedługim czasie do Polski. A powinien – grzechem byłoby zaniedbać taką rzeszę wiernych.

Koktajl temperamentów i narodowości. Zderzenie folku z pracą samplerów i syntezatorów. I przede wszystkim świetna zabawa. Sobotni koncert Crystal Fighters na Alterklub Stage, przy leniwie zachodzącym słońcu malującym świat na pomarańczowo, jest kolejnym wspomnieniem godnym napomnienia. Openerowicze rozbujani tą egzotyczną kapelą, skąpani w kolorowych dźwiękach i ludzkich uśmiechach, z pewnością wiedzieli, iż obecność Kryształowych na festiwalu nie może zostać zignorowana.

Jeden z ostatnich tegorocznych koncertów należał do Devendry Banhart. Hiszpańskojęzyczne ballady oraz miękki folk-rock, którymi zaprezentował się na Tent Stage w sobotni wieczór, parowały erotyką i flirtem skutecznie czarując gęsto upakowaną pod ogromnym namiotem publikę. Nie zabrakło „Bad Girl”, nie zabrakło „Carmensita”. Godzina na scenie wystarczyła, by pokazać jedynie parę odcieni prezentowanej przezeń muzyki.

Dedykację skierowaną specjalnie do Moniki Brodki można było oczywiście potraktować jako zapowiedź międzynarodowego romansu. Ten miły gest udowodnił jednak, iż Devendra – choć nieustannie dryfując po świecie i komponując akustyczne piosenki, ma świadomość siły twórczej tak dalekiego dlań kraju. A to cieszy i daje nadzieję na powrót tego nad wyraz płodnego artysty. I kto wie, może nawet na ciekawy featuring.

Potężna kompozycja „Music For 18 Musicians” – szczytowe dzieło kompozytora Steve’a Reicha –  w symboliczny sposób  żegnało powoli opuszczających festiwalowy teren openerowiczów. Wzbogacona fragmentami materiału filmowego nakręconego podczas czterech minionych dni mimowolnie wprowadzała umysł w stan wyciszenia oraz kontemplacji. Lotnisko w Gdyni zamknięte czarnym nieboskłonem okazał się fenomenalnym teatrem dla tej ponadczasowej i wielowymiarowej suity.

steve reich

Ekipa AlterArtu po raz kolejny dokonała cudów – ukuła potężny, czterodniowy line-up, który spełnił wiele marzeń i pragnień. Rozwijał wyobraźnię, pozwalał nadrobić zaległości, poznać artystów ciągle poszukujących, jak i zmierzyć się z muzyką światowej sławy gigantów. Od dawna świecąc jasno na europejskim firmamencie letnich festiwali stał się mekką dla ludzi nie tylko spragnionych muzyki -sceny teatralne, kino, pawilon designu oraz poświęcone modzie obiekty pozwalały zachłysnąć się w rezultacie kulturą totalną. Utonąć w niej na czterny dni. Następna okazja już za rok.

silent disco

Zdjęcia: Alterart.pl







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Aga
Aga
10 lat temu

Z ciekawością zajrzałam na stronę. Patrzę sobię – a tu wpis kolegi z pociągu ledwo wracającego z festiwalu 🙂 opis Blur – świetny! faktycznie – oby grali częściej!

xyz
xyz
10 lat temu

blur – mój najukochańszy zespół na świecie, więc nie ukrywam że dla mnie dali najlepszy koncert 🙂 oprócz tego nick cave > qotsa > devendra

ubunoir
10 lat temu

Devendra pierwszy raz w Polsce? Ja już go widziałem w 2006 na poznańskiej Malcie.

Polecamy