Muzak do luksusowych toalet.
Niedawno przyjaciel pokazał mi taką reklamę:
https://www.youtube.com/watch?v=ng4lCSu0rW0
Niewykluczone, że podobnymi zabawkami wspomagał się Brock Van Wey przy pracy nad Born In Tokyo. Tak wtórnej, nużącej i plastikowej płyty nie słyszałem bowiem od czasu reaktywacji The Prodigy i wynikającego z niej koszmarku pod tytułem Invaders Must Die, a więc od 2009 roku.
Pół biedy, że tytuły utworów napuszeniem dorównują rodzimemu zespołowi Feel (żeby nie być gołosłownym: Strong Again [Teach Me How To Feel] czy We Love Together [It’s Our World]), pół biedy, że okładka – słup linii wysokiego napięcia na tle ołowianego nieba plus wzbijający się ptak, cóż za głębia symboliki, jakież śmiałe zderzenie kultury i natury, chapeau bas! – to klisza tak wyświechtana, że aż wyblakła. To wszak tylko opakowanie. Gorzej, że pod tą banalną formą kryje się równie pretensjonalna treść.
Born In Tokyo to prawie 70 minut muzyki określanej mianem pop ambientu. Rozwleczone od 11 do 14 minut (!), trywialne kompozycje sprawiają wrażenie zmontowanych jak w powyższej reklamie – na bazie presetów i gotowych sampli, takich jak potraktowane reverbem melancholijne kobiece wokalizy, dźwięki rozmytego fortepianu, synthy nieudolnie imitujące sekcję smyczkową i perkusyjne pętle, które być może brzmiałyby świeżo w pierwszej połowie lat 90. Trudno znaleźć cokolwiek na obronę tych kawałków, trudno nie słuchać ich z poczuciem zażenowania. Pamiętacie scenę w jednym z ocinków South Parku, w której dziadek Stana zamyka go w pokoju i włącza utwór Enyi, żeby uświadomić wnukowi, czym jest starość (do obejrzenia tutaj)? To podobny przypadek.
Van Wey swoją płodnością mógłby zawstydzić niejednego królika (to bodaj 20. album pod szyldem Bvdub w ciągu sześciu lat!), ale to potomstwo jest ułomne, a jego ilość zaczyna coraz bardziej górować nad jakością. Amerykański producent dokonał rzeczy nie tylko trudnej do wysłuchania, ale i niesłychanej – mając do dyspozycji niemal nieograniczone możliwości sprzętowe nagrał sztampowy, kiczowaty album. A wystarczyło pamiętać o przesłaniu Scroobiusa Pipa:
Thou shalt not make repetitive generic music
Thou shalt not make repetitive generic music
Thou shalt not make repetitive generic music
Thou shalt not make repetitive generic music
n5MD | 2013
bvdub też niegdyś słuchałem, ale to było tylko chwilowe zauroczenie, po którym przyszło znużenie i przesyt powtarzalnością. W ogóle kto jest w stanie odróżnić „We were the sun” od „A carefull ecstasy”? Monotonia i zapętlenie.
EEEE… tam recenzja zbyt emocjonalna, płyta zwyczajna, gór nie przenosi ale polecam
taki zabieg godz. 6:00 rano zamglony, chłodny las, słuchawki na uszach…i jakże inny odbiór (przetestowane) a dla rozczarowanych pozostaje ‚Severence – Hidden Ceilings’
i nowy ‚cv313 - Live_@_Primary’
Nie rozumiem o co ten cały „ból dupy”. Styl jaki obraz BVW jest znany od jakiegos czasu, jednym sie podoba drugim nie – co mozna powiedziec o wiekszosci opisywanych tu albumow. A to bit sprzed 10 lat, a to zas na okladce ptak jest – litosci.
Jak dla nie ten album jest dosc przecietny, czekam na „Home” ktory bedzie wydany nakladem Echospace.
On po prostu za dużo wydaje i to jest jego fundamentalny błąd, ciągnący za sobą szereg negatywnych skutków, wymienionych w recenzji z którymi częściowo się zgadzam. Z drugiej strony nie dam sobie powiedzieć, że jest to najgorszy, najbardziej zły album jaki w tym roku słyszałem, więc hejty trochę przesadzone.
Początkowo lubiłem nagrania pana van Wey’a, ale po (chyba już) piętnastu przesłuchanych albumach mam go serdecznie dość. I zgadzam się, że zarówno tytuły utworów jak i ich brzmieniach — a niekiedy także słowa — walą po głowie maczugą pompatyczności. No tak nie można… Ten album sobie już daruję.
brzmienia*