Wpisz i kliknij enter

Todd Terje – It’s Album Time

Kapitalny album norweskiego producenta, wciąż jednak nie dający odpowiedzi – jak coś takiego się robi?

To jest tak, jakby Twój kumpel z podwórka wydał album. Todd robi takie wrażenie – skromny, z wielkim dystansem, uśmiechnięty, lekko zawstydzony przy fanach i podczas wywiadów, czasem w klubie grający w samych skarpetkach. Ale im więcej się go słucha, tym bardziej męczy pytanie – jak się coś takiego robi? Przecież pochodzi z Norwegii, zimnej, surowej, a gra słoneczny groove, barwne syntezatorowe arpeggia, wręcz symfonicznie czasem brzmiące…

Znamy się już długo – Terje wydaje od 2004 roku, i już jest, i był, i będzie jednym z pionierów nurtu nowego disco. Nie był gorszy od Lindstroma, Prinsa Thomasa, Mungolian Jet Set, Skatebarda, ale brakowało jednego – albumu. Cóż z tego, że wydawał dużo, coraz więcej. Pewne jego wydawnictwa to już klasyki – remiksy zebrane na płycie „Remaster Of The Universe”, miksy, podcasty, i przede wszystkim single – mini formą, ale maxi zawartością. Wystarczy przypomnieć „Eurodans”, „Ragysh”, „Spiral”, „Strandbar”. O ile wymagającym (czyli mnie, który chłonie jego twórczość od początku) brakowało kropki nad i, to już jest – „It’s Album Time”.

Podczas słuchania albumu mamy deja vu – typowy Terje, który poskładał wszystkie piosenki tak, że zaciera się wrażenie przejść między nimi, ot – płynie sobie tak to wszystko, a my otwieramy coraz szerzej usta. Bo robi wrażenie ten zestaw – bez zbędnych eksperymentów, trzymający stronę popu, bardzo rozbudowany dźwiękowo – Rolandy, ARPy, AKAIe, wszystkie możliwe syntezatory, automaty perkusyjne, w jednym rzędzie wygrywają kosmiczne dźwięki. Chociaż pojawiają się nieznane wcześniej akcenty – „John & Mary” to nastrojowy cover Roberta Palmera, nagrany z Brianem Ferrym. I znane bardzo dobrze – na koniec zestawu. Kultowy już „Inspector Norse”, utwór nawet nie tknięty rdzą, o którym kręcą filmy, mimo że ma już, huh, z dwa lata…

Próbujcie. Jedenaście utworów kosmicznego popu, kilka z nich znanych wcześniej, wynosi parę stóp nad ziemię – świetną robotę zrobił Todd Terje, nie dając złapać się syndromowi pierwszego albumu, którego ofiarą padł w tym roku chociażby Tensnake. To dobrze, że ten album powstał – wiele osób ma szanse poznać norweskiego producenta, który jest jednym z bardziej oryginalnych twórców na elektronicznej scenie. A Ci którzy go znali, mają szanse się delektować najdłuższą porcją muzyki Todda.

PS – Jednym z najlepszych punktów albumu jest również okładka – to dzieło grafika z Oslo – Bendika Kaltenborna. Próbka jego twórczości tutaj.

2014, Olsen Records

4,5/5

Najlepsze momenty: „Delorean Dynamite”, „Svensk Sås”, „Preben Goes To Acapulco”, „Johnny And Mary”







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Arab
9 lat temu

Okładka w jawny sposób nawiązuję do okładek jakie miał w latach 80 Alexander Robotnick

comment image

comment image?30a2558

Tak mi się przynajmniej kojarzy 🙂

Polecamy

Rozmawiamy z Łukaszem Polowczykiem (aint about me)

Łukasz Polowczyk – współzałożyciel projektu aint about me – opowiada o jego początkach w Nowym Jorku, muzycznych i duchowych metamorfozach, o inspiracjach, depresji, medytacji i wielu