Wpisz i kliknij enter

Pink Floyd – The Endless River

Czy świat potrzebuje kolejnej płyty Pink Floyd? – pomyślałem na wieść o pierwszym od dwudziestu lat premierowym materiale rockowej legendy. Skok na kasę? Chęć ponownego znalezienia się w świetle reflektorów? A może szczera, wewnętrzna potrzeba tworzenia, choć The Endless River to gównie odrzuty z sesji do poprzedniego albumu grupy, The Division Bell? To także hołd dla Ricka Wrighta, zmarłego w 2008 r. klawiszowca Floydów, i – jak zapewnia David Gilmour – ostatni wypust zespołu.

Odsłuch nieco stępił początkowy sceptycyzm, bo ostatecznie to niezgorsza płyta. Żadne szczytowe osiągnięcie, ale nie ma też wstydu, jak przy megalomańskich potworach typu The Wall i The Final Cut, co nie dziwi z uwagi na nieobecność Watersa – jakkolwiek Gilmour zachował się nieelegancko, nie zapraszając do nagrywania kolegi, z którym zakopał topór wojenny – jego brak ponownie wyszedł kapeli na dobre.


Cieszy, że wszystkie kompozycje oprócz jednej są instrumentalne – Gilmour to wybitny gitarzysta, ale marny wokalista. Solowe partie lidera zostały tradycyjnie okraszone klawiszowymi pasażami Wrighta i wyrazistymi bębnami Nicka Masona, gdzieniegdzie odzywa się też gościnny saksofon. Wbrew pozorom, utwory to nie tylko rozwlekłe gitarowe smęty – jest tu też kilka bardziej żywiołowych momentów. Całość ma zdecydowanie ilustracyjny, niemal ambientowy charakter.

To nie jest powrót na miarę The Next Day Bowiego. Nowych fanów Floydzi raczej nie pozyskają, ale zagorzali wielbiciele będą się cieszyć z nowej (no, powiedzmy…) muzyki ulubionego zespołu. Dlatego jest to płyta tylko i wyłącznie dla nich.

Parlophone/Columbia Records | 2014







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy