Wpisz i kliknij enter

John Cale – M:FANS

Nowoczesna, stechnicyzowana płyta 74-letniego weterana, od którego mogłyby się uczyć całe tabuny modnych sypialnianych laptopowców.

Od ponad półwiecza John Cale jest szarą eminencją sceny muzycznej. Kompozytor, multiinstrumentalista, wokalista, współzałożyciel The Velvet Underground (to on wywijał na basie, fortepianie, altówce i czeleście na słynnej płycie z Nico), autor muzyki filmowej i ceniony producent. Współpracował m.in. z Brianem Eno, Johnem Cagem, Terrym Rileyem, La Monte Youngiem, Patti Smith, Davidem Byrnem, The Stooges, Animal Collective i LCD Soundsystem. W masowej wyobraźni Cale kojarzy się głównie z przeróbką „Hallelujah” Cohena. Najciekawsze są jednak jego solowe albumy, których rozpiętość gatunkowa waha się od proto-punku i art rocka, poprzez barokowy pop, aż po drone music i awangardę.

„M:FANS” to szesnaste studyjne dzieło Walijczyka, lecz dopiero czwarte w tym wieku. Jest to nowa wersja kultowego, acz słabo znanego albumu „Music For A New Society” z 1982 roku. Cale nie był zadowolony z tamtej płyty, więc zdecydował się nagrać ją ponownie w nowych aranżacjach. W trakcie prac nad cyzelowaniem materiału, niespodziewanie zmarł Lou Reed, z którym łączyły Cale’a nad wyraz skomplikowane stosunki na zasadzie „love/hate relationship” (odejście tego drugiego z Velvetów spowodowane było nieprzekraczalnymi różnicami artystycznymi pomiędzy obydwoma muzykami). Śmierć kolegi wstrząsnęła Johnem i wpłynęła na ostateczny kształt najnowszego albumu. Warto tu w całości przytoczyć jego wypowiedź na ten temat:

Uprawianie sztuki w jakiejkolwiek formie zawsze jest dla mnie osobistą sprawą. Podczas pracy nad „M:FANS” zdałem sobie sprawę, że czuję odrazę do wszystkich postaci, o których pisałem w trakcie pierwotnych sesji do „Music For A New Society”. Odkurzenie tych taśm otworzyło stare rany. Nadszedł czas, aby rozgromić rozpacz z 1981 roku i tchnąć w nią nową energię, napisać tę historię od nowa. Wtedy wydarzyła się rzecz niewyobrażalna. To, co w 1981 roku zostało zainspirowane poczuciem straty i pokręconych relacji, teraz zatoczyło koło. Utrata Lou (zbyt bolesna, aby ją zrozumieć), zmusiła mnie do zawieszenia sesji nagraniowych i rozpoczęcia od nowa. Inna perspektywa – świeże poczucie potrzeby opowiedzenia historii z całkowicie przeciwnego punktu widzenia. To, co niegdyś było smutkiem, teraz stanowiło rodzaj furii. Podatny grunt dla egzorcyzmów nad wszystkim, co poszło nie tak, i nad świadomością, że jest to nieodwracalne. Ze smutku zrodziła się siła ognia!

Trudno się z tym nie zgodzić w konfrontacji z „M:FANS”. Nie zawaham się stwierdzić, że jest to najlepszy wypust Cale’a od dawna, choć jest to artysta, który w zasadzie nie zaliczał słabych pozycji – nawet nieliczne skuchy były interesujące, inne. Tutaj niewypałów nie ma w ogóle, jest za to mnóstwo ciekawych rozwiązań brzmieniowych, subtelnych odniesień do literatury, filozofii, polityki i trudów życia codziennego. Cale jest jednym z nielicznej garstki artystów, w odniesieniu do których określenie „awangardowy” nie brzmi pretensjonalnie ani nie jest wytrychem do drzwi skrywających zimne, puste pomieszczenie – tak jak w przypadku nowej odsłony niegdyś wielkiego zespołu Swans, który obecnie stał się własną karykaturą.

Nowe interpretacje kompozycji z „Music For A New Society” zyskały na ekspresji. Są zdecydowanie mocniej zarysowane, bardziej uwierające i po prostu ciekawsze. Z pewnością bliżej im do współczesnej elektroniki niż chyba czemukolwiek innemu z obszernej dyskografii walijskiego artysty. Materiał źródłowy sprzed ponad pół wieku uważa się za bezkompromisowe arcydzieło, lecz kto wie, czy wersja A.D. 2016 nie dorównuje oryginałowi, a może nawet go przewyższa. Jest to brzmienie współczesne i zarazem bardzo charakterystyczne, wręcz unikalne. W końcu jak wielu producentów może nagrać spójną i przekonującą płytę z kawałkami w stylu Coil, zmutowanym R&B i utworem napisanym wraz z dramaturgiem i aktorem Samem Shepardem?

Singlowy „Close Watch” z udziałem Amber Coffman z grupy Dirty Projectors, to jeden z najmocniejszych punktów albumu. Napędzany syntetyczną rytmiką, buzującymi syntezatorami, poszatkowanymi żeńskimi wokalizami i oczywiście niepowtarzalnym głosem Cale’a, utwór sytuuje się gdzieś na obrzeżach współczesnego R&B. Nie jest to może standardowy przebój – za dużo tu niepokoju – lecz nietrudno wyobrazić go sobie na playliście jakiejś bardziej ambitnej stacji radiowej czy telewizyjnej (istnieją jeszcze takie?). Do podobnej kategorii należy „Thoughtless Kind”, w której nucona partia Cale’a została przepuszczona przez autotune i jest to chyba jeden z niewielu przypadków, kiedy nie brzmi to irytująco. A beatu nie powstydziłby się Timbaland.

W „If You Were Still Around”, lirycznym hołdzie dla Lou Reeda, głos Walijczyka dochodzi jakby z oddali, czy też – biorąc pod uwagę nastrój całości – zza grobu. Tak mógłby brzmieć Scott Walker, gdyby panował nad egzaltacją i pogodził się z poczuciem melodyki. Co ciekawe, na końcu płyty znajduje się chóralna repryza tej nostalgicznej kompozycji, znacznie bardziej pogodna (bo z tym optymizmem to jednak nie przesadzajmy). Równie przepiękny jest stonowany „Broken Bird”, przejmująca opowieść o nadwrażliwości i depresji, rozpisana na fortepian, ambientowe pady i TEN głos. Dla odmiany „Chinese Envoy” to nowoczesny, inteligentny pop bez kompleksów.

Minimalistyczny „Taking Your Life In Your Hands” oparto na pojedynczych uderzeniach bębnów, partii jazgotliwych gitar nieco w stylu Reeda i opowieści snutej przez Cale’a. Mniej więcej w połowie kawałek osiąga punkt kulminacyjny, zaznaczony kaskadami syntezatorów, regularną rytmiką i atmosferą narastającego napięcia. Z kolei „Sanctus (Sanities mix)” – pulsujące industrialne techno – może kojarzyć się z niektórymi kompozycjami późnego Coila (np. „AYOR” z niejako pośmiertnego albumu „New Backwards”). Echa nieodżałowanego projektu Johna Balance’a i Petera Christophersona powracają w „Library of Force”, gdzie Cale prowadzi melodeklamację na tle oszczędnego, złowróżbnego podkładu.

Nowe szaty króla prezentują się szalenie imponująco. „M:FANS” nie jest bladym cieniem minionych dokonań, lecz (arcy)dziełem wybitnego (auto)dekonstrukcjonisty. Płyta cechuje się ogromną klasą, niebywałym wyważeniem i trudną do opisania szczerością bijącą zarówno z tekstów, jak i z głosu, który je artykułuje. Są to przejawy twórczego niepokoju wiecznie poszukującego ducha. Nie mam wątpliwości – mamy do czynienia z geniuszem. A tym, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z twórczością Johna Cale’a, warto polecić inne wielkie rzeczy przezeń podpisane: „Paris 1919” (1973), „Slow Dazzle” (1975), „Artificial Intelligence” (1985) z przepiękną piosenką „Dying On The Vine”, a także „HoboSapiens” (2003), gdzie artysta na dobre zainteresował się elektroniką.

Domino/Double Six | 2016







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
ubik
ubik
7 lat temu

Nie wiem, co napisać. To może jakoś tak, po prostu: JA PIERDOLĘ, ALE PŁYTA!

Polecamy