Najmroczniejszy album szkockiego duetu.
Stuart McMillian i Orde Meikle obchodzą w tym roku ćwierć wieku swojej działalności – zarówno jako duet Slam, jak również szefowie wytwórni Soma. W tym czasie dwaj pochodzący z Glasgow producenci wraz z gronem zaprzyjaźnionych artystów mocno zaznaczyło swoją obecność na klubowej scenie. Ich specjalnością zawsze było techno – ale nie to najcięższe, tylko to bardziej melodyjne i taneczne, czasem zainfekowane house’m lub electro, mocno zakorzenione w tradycji Detroit. Podobnie brzmiały nagrania ich podopiecznych – a do dziś ukazało się aż czterysta wydawnictw firmowanych przez Somę.
Najnowszym z nich jest już szósty regularny album w dyskografii McMilliana i Meikle. Szkoccy producenci nigdy się nie spieszą i wydają swoje płyty w odstępie kilku lat. O ile pierwsze cztery krążki nie wymykały się z konwencji opatentowanej na pamiętnym debiucie duetu – „Headstates” z 1996 roku – tak ostatni – „Reverse Proceed” sprzed dwóch lat – zawierał zdecydowanie mocniejsze granie. To był zapewne efekt nowej fali techno, która zalała kluby w obecnej dekadzie – bo przecież dwaj Szkoci ze Slam to również didżeje, przemierzający niestrudzenie ze swymi setami cały świat wzdłuż i wszeż po kilka razy rocznie.
Jeszcze bardziej siarczystą muzykę przynosi najnowszy album duetu. Większość materiału z „Machine Cut Noise” to mocarne techno rodem z Berghain o minimalowym brzmieniu, którego głównym wyznacznikami są mocna energia i chmurny nastrój. Segment ten rozpoczyna „Viginti Quinque” atakując rozwibrowanymi klawiszami osadzonymi na twardych bitach. W „Ecclesiastic” łączą się warczące loopy o transowym pulsie z industrialnymi wyziewami. „Evite” i „Psalm” toną w mrocznych pasażach syntezatorów, rozbijanych kosmicznymi arpeggiami. „Corridors” i „Obstacle” to z kolei ukłony w stronę klinicznego techno w stylu Jeffa Millsa i Roberta Hooda z początku lat 90.
Poprzedni album Slam był jak pamiętamy rozbity na dwie części – pierwszą stanowiło hipnotyczne techno o klubowym przeznaczeniu, a drugą – przestrzenny ambient. Nie inaczej jest i tym razem, chociaż na „Machine Cut Noise” te momenty wyciszenia są w zdecydowanej mniejszości. Na początku płyty to dwie kompozycje – „Inauguration” i „The Afore Mentioned”. Dominuje w nich głęboka elektronika o statycznym charakterze, uzupełniona jedynie oszczędnymi efektami rytmicznymi. „Inception” brzmi niczym minimalowe techno – ale pozbawione bitu i skoncentrowane na laboratoryjnych loopach. Z kolei w „Anagram” do głosu dochodzą dubowe korozje, zamieniając utwór w zawiesisty ambient w stylu DeepChord.
Mimo tych luźniejszych fragmentów „Machine Cut Noise” to bez wątpienia najcięższy album w dyskografii Slam. Nie znajdziemy tu tak typowych dla wczesnych dokonań duetu melodyjnych motywów, euforycznego nastroju czy pozytywnej energii. Tym razem dominuje mroczny klimat i twarda muzyka. To ciekawe: bo historia popkultury uczy nas przecież, że im starsi artyści, tym ich nagrania lżejsze i spokojniejsze. W przypadku producentów z Glasgow dzieje się dokładnie na odwrót. Niewykluczone, że wpływ na to ma nie tylko obecna moda na rynku techno, ale również sytuacja społeczno-polityczna w Anglii i na świecie. Biblijne odwołania w tekstach świadczą, że Szkoci patrzą na to co się wokół nich dzieje z nietypową dla siebie zadumą.
Soma 2016
Nawiazjac do innej dyskusji, material nie wnoszacy nic nowego a jednak ciekawie sie sluchajacy. Faktycznie ze jada na obecnej fali i jak dla mnie to sprawdza sie calkiem dobrze.