Wpisz i kliknij enter

Halfway Festival 2017 – relacja

Intymnie, nietuzinkowo, blisko emocji!

Każdą moją relację z Halfwaya zaczynam od kilku słów na temat świetnej atmosfery miejsca w jakim odbywa się ten festiwal, czyli w Amfiteatrze przylegającym do budynku Opery i Filharmonii – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku. Nie mam zamiaru dementować stwierdzonych faktów, a jedynie je potwierdzić, gdyż nadal wszystko się zgadza, jeśli chodzi o nastrój, dbałość o nagłośnienie, zachowanie ludzi w trakcie koncertów – skupienie oraz gorące przyjęcie każdego zespołu, bez względu na to, czy właśnie debiutuje, czy wydał wcześniej stos płyt. Nie da się ukryć, że w tym roku (cały program) pogoda utrudniała życie organizatorom, festiwalowiczom i samym artystom. Jak wiadomo, Polak potrafi!

Starsabout

Christine Owman

Shuma

W pierwszy dzień (piątek, 23 czerwca) pogoda nie miała większego znaczenia, ponieważ wyjątkowo w tym dniu trzy koncerty odbyły się w gmachu Opery, z czego dwa pierwsze: Starsabout i Christine Owman, miały miejsce dokładnie na dużej scenie Opery, gdzie na niej ustawiono mniejszą scenę, a ludzie mogli nawet słuchać na leżąco. Bardzo intymna aura tego miejsca wzmacniała odbiór muzyki. Bez wątpienia Starsabout to najlepsza alternatywna grupa z Białegostoku. W zeszłym roku wydali swój pierwszy album „Halflights”, a teraz nagrywają kolejny. Fani The Blue Nile czy The Cure znajdą wiele dobra w nagraniach kwartetu. To było bardzo dobre otwarcie 6. edycji Halfwaya. Christine Owman związana na co dzień z Glitterhouse, tego wieczoru zaskoczyła mnie pozytywnie brzmieniem, jakie uzyskali jej muzycy, szczególnie potężny bas. Ona sama już znaczniej mniej. Z kolei na uroczy set białoruskiej Shuma trzeba było się przenieść piętro niżej, tuż obok przeszklonych ścian budynku. Energetyczne elektro momentami podciągnięte mięsistym beatem miło kołysało, co poniektórych zaprosiło do tańca, a innym zapewne umilało odliczanie godzin (włącznie ze mną) do sobotnich koncertów.

Agata Karczewska

Cate Le Bon

Tego dnia jako pierwsza na scenę wyszła młoda songwriterka z gitarą Agata Karczewska. Jak sama mówiła, ma na koncie jedną EP-kę. Troszkę już za nią (obecność na HF !), a jeszcze więcej przed nią, żeby wyciągnąć na wierzch swoją muzykę (na pewno dziewczyna ma potencjał) i przebić się przez gąszcz krajowych wokalistek. Niemniej jednak festiwal wchodził w ten magiczny nastrój. A konkretnego rozpędu nabrał dzięki ekipie walijskiej wokalistki i gitarzystki Cate Le Bon. Świetny występ! Drapieżna, oryginalna i znakomita instrumentalistka stylowo odwołująca się do tego, co powstało zarówno w muzycy rockowej w latach 70., jaki i post-punkowej na Wyspach i USA. Wyczekiwany przeze mnie koncert Juany Moliny spełnił wszystkie moje oczekiwania, choć widziałem ją kilka lat wcześniej. Wyszła w skromnym składzie: perkusista i basista grający na syntezatorach (elektronika) i gitarze. Juana zagrała dużo utworów z tegorocznego krążka „Halo”, ale wracała też na przykład do kompozycji z pierwszego albumu „Rara” (1996) i nie tylko. Molina totalnie mnie obezwładniała swoją precyzją, zaangażowaniem i kosmicznie skonsumowanymi nagraniami, w których czuć – na żywo, jeszcze bardziej – jej miłość do kultury Czarnego Lądu. Kto nie był, niech mocno żałuje, bo jestem pewien, że jej set zaspokoiłby niejedną nowomuzyczną duszę.

Juana Molina

Torres

Po krótkiej przerwie pojawiała się Amerykanka Mackenzie Scott niejaka Torres. Nie znałem jej wcześniej, więc nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Wyszła dziewczyna z gitarą, o niskim głosie (blisko jej do Clary Engel) i w towarzystwie wyśmienitych muzyków – gitarzysta grający na tzw. rakiecie, plus zestaw modularny oraz jakiś ciekawy wzmacniacz, w którym wykręcał przemiłe sinusoidy elektroniczne, dawało to razem bardzo dobry efekt. Przepiękny był jej bis; ona z gitarą i rozmarzona publiczność. Będę śledził jej karierę! Na koniec prawdziwa petarda w wykonaniu brytyjsko-nowozelandzkiego The Veils (tak, znacie ich m.in. z nowego sezonu „Twin Peaks”). Finn Andrews (wokalista, gitarzysta) to nieprzeciętna postać. Być może to ryzykowane porównanie, ale biorę to na klatę, bo chłop ma tę energię i charyzmę co Mike Scott z The Waterboys. The Veils na żywo są nie gorsi od Wovenhand czy Howe’ego Gelba. Andrews, podobnie jak Torres, także zagrał na bis dwa numery sam z gitarą – było to wyjątkowe! Niesamowicie równy i jeden z najlepszych dni w historii Halfwaya!

The Veils

Niedzielny koncert polskiego duetu Coals rozpoczął się od deszczu, który skutecznie przepędził mnie do budynku Opery. Zresztą w ich muzyce nie usłyszałem nic, co by mnie zainteresowało, ale chwała organizatorom, że dają szansę młodym twórcom. O wiele ciekawiej zaprezentował się islandzki duet East Of My Youth. Dwie przemiłe, pogodne i pozytywnie zakręcone dziewczyny, ponoć poznały się w jednym z berlińskich klubów, grają prosty elektropop. Jedna z nich śpiewa, a druga podkłada bity i obsługuje syntezator. Pamiętacie ich utwór „Go Home”? Ja tak (śmiech)! Kolejną niespodzianką okazał się, w jakiejś części (głównie wokalistka, gitarzystka), grenlandzki zespół Nive & The Deer Children. Należy pochwalić gitarzystę za solówkę na pile, stopniowo przechodzącą w elektronikę wykręconą z gitarowych efektów. Przy innych nagraniach miałem skojarzenia choćby z Tindersticks czy Mazzy Star. Ładny, ciepły, ale i miejscami drapieżny występ. I tak jeszcze najlepsze było przed nami, czyli kwartet Cass Mccombs Band oraz zjawiskowa/eteryczna Angel Olsen.

Coals

East Of My Youth

Nive & The Deer Children

Kalifornijczykowi towarzyszył bardzo dobry basista (fajna trupia koszulka i okulary a la lata 70.) i klawiszowiec. Mccombs zaś wycinał soczyste sola, riffy i wyśpiewywał pod nosem piękne frazy. Tego wieczoru na HF Crazy Horse Neila Younga było blisko Białegostoku. Transowe sola organów Hammonda, funkująco-jazzujący bas, rockowa perkusja i psychodelia stapiały się w jasny przekaz: w rockowych muzykach nadal drzemie wielka siła! Po dłuższej przerwie, walce z deszczem, w końcu nadleciał Anioł. Szybko się okazało, że artystka ma chore gardło – pastylka za pastylką, ciepła woda, dawały jej ulgę. Nie zmienia to faktu, że jej profesjonalne podejście pozwoliło przeżyć coś niecodziennego. Po dynamicznym i mocnym otwarciu koncertu, gęstość melancholii w powietrzu rosła z minuty na minutę… Zagrała moje ulubione piosenki z jej ubiegłorocznego albumu „My Woman”: „Shut Up Kiss Me”, „Not Gonna Kill You”, przepiękne „Heart Shaped Face” i „Those Were The Days”, „Sister” czy „Woman”. Chciałbym, żeby David Lynch nakręcił film pt. „Red Velvet”, bo soundtrack już ma gotowy! („Heart Shaped Face”, „Those Were The Days”, „Woman”). Życzę każdemu porządnemu festiwalowi w naszym kraju takiego zamknięcia! Komu nie po drodze ku prawdziwym emocjom, ten mnóstwo traci nie przyjeżdżając na Halfwaya.

Cass Mccombs Band

Angel Olsen

Zdjęcia: www.cykady.com

Halfway Festival 2016

Halfway Festival 2015

Halfway Festival 2014

Halfway Festival 2013

Halfway Festival 2012  – cz.1 i cz. 2







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy