Wpisz i kliknij enter

Redakcyjne podsumowanie roku 2007

Z okazji 10 rocznicy premiery „Untrue” przypomnijmy sobie jak wyglądał cały rok 2007 w elektronice. Oto nasze redakcyjne podsumowanie sprzed 10 lat. Przypomnijmy sobie te płyty i autorów, którzy wówczas pisali dla NM.

Maciej Kaczmarski

Rok 2007 był ze wszech miar satysfakcjonujący, również muzycznie. Podobnie jak rok temu, wybrałem tylko jednego lidera, wszystkie pozostałe albumy w trzech kategoriach (zagranica, kraj i wyróżnienia) są ułożone w zupełnie przypadkowej kolejności.

Zagranica:

1. Boxcutter – Glyphic (Planet Mu)
Czarny koń, który powoli, lecz z coraz większą siłą uplasował się na podium, strącając konkurentów. Przyznaję, że na numer jeden typowałem najpierw „Silence” Rechenzentrum, skądinąd arcydzieło, ale „Glyphic” to rzecz bardziej zaskakująca i świeża. Jeżeli album Niemców nazwałem arcydziełem, to jak określić dzieło Irlandczyka? Posłuchajcie koniecznie.

Reszta:

RechenzentrumSilence (Weiser Music)
Album będący ekspresją własnego, unikalnego punktu widzenia i słyszenia. Prawdziwy róg obfitości, niezgłębiona galaktyka dźwięków i metadźwięków, w których ambient, dub, glitch, IDM, jazz, modern classical, krautrock, etno, folk, psychodelia i wiele innych stylistyk egzystuje w harmonijnej symbiozie, uniemożliwiając jakąkolwiek kategoryzację. Momentami można stracić mowę.

Dale Cooper Quartet and the DictaphonesParrole De Navarre (Diesel Combustible Recordings)
Na poły akustyczny, na poły elektroniczny eksperymentalny „dark jazz” zabarwiony ambientowymi pasażami i przytłaczającymi szumami. Całość sączy się niczym syrop, pogrążając w nieprzeniknionych głębiach. Dla miłośników kina noir, Davida Lyncha i Bohren & der Club of Gore.

Anders IlarLudwijka Extended Visit (Shitkatapult)
Dziewięć bezimiennych kompozycji, oscylujących pomiędzy clickami, cyfrowym dubem, ambientem i IDM-em, przenosi słuchacza w oniryczną krainę wieku młodzieńczego. Ilar snuje przepiękną opowieść bez słów, którą tworzą zawiesiste tła, aksamitny rytm, szkliste odgłosy, odległe szmery, a także dźwięki otoczenia.

KettelWhisper Me Wishes (Djak-Up-Bitch)
Kompleksowa, organiczna elektronika na miarę XXI wieku. Eklektyczna, subtelna, obfita w wybornie skrojone sample, technicznie dopieszczona do granic możliwości, a przy tym melodyjna, wyważona i pozbawiona gatunkowego ciężaru.

Kraj:

KryptonSilent Drama (Test Tube)
Wydany w portugalskim netlabelu drugi album Kryptona to konsekwentny krok w rozwijaniu własnego stylu. Intrygująca i przemyślana wizja diabelnie absorbującego dark ambientu.

Mr.SExtracerebral (Artifcial Bliss Recordings)
Kolejna polska płyta na prawdziwie światowym poziomie. „Extracerebral” to dowód dużego talentu i wyobraźni Sławka Bardadyna. Różnorodny, a zarazem spójny krążek pełen znakomitych kawałków.

StealpotIndian Salon (Spirea)
Wyborny jazz w nowoczesnym opakowaniu. Spontaniczny, lekki i melodyjny, choć początkowo może nużyć. Warto nadstawić uszu.

Wyróżnienia

Aaron Spectre – Lost Tracks (Ad Noiseam)
Za zrzucenie breakcoreowej maski i ukazanie melancholijnego IDM-owego oblicza.

Amon TobinFoley Room (Ninja Tune)
Za nieustanny rozwój, nowe pomysły i porywające utwory.

Luke Vibert – Chicago, Detroit, Redruth (Planet Mu)
Za intrygującą podróż po najbardziej inspirujących rejonach elektroniki ostatniego dwudziestolecia.

MurcofCosmos (Leaf)
Za filmowość, ale przede wszystkim za duży krok do przodu przy jednoczesnym zachowaniu własnego charakteru.

Vector LoversAfterglow (Soma Quality Recordings)
Za rozmach, różnorodność i cierpliwość – album powstawał podobno od połowy lat 80.

Dominika Kujawka

Kilka przebitych balonów i dziur w pamięci, parę odbijających się echem fajerwerków, żółta plama na ścianie po tanim winie musującym…Oto zwiastuny hucznie przywitanego nowego roku, który obudził znienacka i, tradycyjnie, zbyt wcześnie. Rok 2007 rozpłynął się w sylwestrowej namiastce śniegu a jednak z siłą batalionu pancernego wymusza na recenzencie muzyczną retrospekcję. Uzbierałam wcale pokaźną kolekcję zeszłorocznych wydawnictw a empetrójka pęka w szwach, jest zatem z czego ulepić subiektywną listę muzycznych in/outów.

In:

Bjork – „Volta” (Atlantic/Wea), PJ Harvey – „White Chalk” (Island) – za udaną próbę odnalezienia się w nowej stylistyce, niezaspokojony apetyt na zmiany, nieustające poszukiwania, intuicję i empatię popartą bogatym doświadczeniem a nade wszystko rozkosz czerpaną z kreowania muzyki.

Burial – „Untrue” (Hyperdub), M.I.A – „Kala” (XL/Interscope) – za konsekwencję i szczerość przekazu oraz ujmującą radość tworzenia dla samego tworzenia.

Caribou – „Andorra” (Merge), Colleen – „Les Ondes Silencieuses” (Leaf) – za niewinnie czyste piękno zaklęte w odrealnionych dźwiękach.

Gudrun Gut – „I put a record on” (Monika), Devendra Banhart – „Smokey Rolls Down Thunder Canyon” (XL Rec.) – za wolność i zuchwałość, nieokrzesaną pogodę ducha oraz czarujący mamroczący wokal.

Kanye West – „Graduation” (Def Jam), Wax Tailor – „Hope&Sorrow” (Atmospheriques) – za oszałamiające duety (odpowiednio: z Daft Punk i Ursulą Rucker), umiłowanie eksperymentu, chirurgiczną precyzję w konstruowaniu piramid dźwięków i satynowe ich brzmienie.

Low – „Drums and Guns” (SubPop), Blonde Redhead – „23” (4AD) – za niebanalną przebojowość, dojrzałe i wysublimowane piękno muzycznych odkryć, niesłabnący kunszt i artyzm.

Panda Bear – „Person Pitch” (Paw tracks), Mira Calix – „Eyes set against the sun” (Warp), Amon Tobin – „Foley Room” (Ninja Tune) – za niekwestionowany talent, kreowanie muzycznych iluminacji i wyprzedzanie czasu, hipnotyzowanie zarówno dźwiękiem, jak i obrazem.

St Vincent – „Marry me” (Beggars Banquet), Laura Veirs – „Saltbreakers” (Nonesuch) – za radosną, nieskrępowaną twórczość, zaraźliwy optymizm, wyszukaną przebojowość oraz rozbrajająco ciepły wokal.

Out:

CocoRosie – „The adventures of ghosthorse and stillborn” (Touch&Go) – za dojmująco bolesne rozczarowanie trzecim hiphopowym krokiem sióstr Casady i nadmierną komercjalizacją wizerunku.

Feist – „Reminder” (Cherrytree/Interscope) – za niecharakterne muzykowanie, zacierające pozytywne wrażenia z odsłuchu debiutanckiej płyty oraz bezbarwną wersję błogiego „Intuition”, zamieszczoną na płycie.

Beirut – „The flying club cup” (4AD) – za nieumiejętne babranie się w bałkańskim sosie, który, niewłaściwie odgrzany, stał się zwyczajnie niestrawny.

Air – „Pocket Symphony” (Source Rec.), Cinematic Orchestra – „Ma Fleur” (Ninja Tune), Donna Regina – „More” (Karaoke Kalk) – za dramatyczny spadek formy i pączkującą nudę.

Polski In (o outach aż przykro wspominać):

Potty Umbrella – „Forte Furioso” (Wet Music), Pink Freud – „Punk Freud” (Universal), Stealpot – „Indian Salon” (Spirea) – za fantastyczną jakość, odważne podążanie własną drogą i radującą serce świeżość.

Dawid Szczęsny – „Drafts” (Monotype Rec.), Lady Aarp – „Soma” (Open Sources) – za niewymuszoną subtelność i kojący urok instrumentalnych wojaży.

Psychocukier – „Małpy Morskie”(Love Industry) – za nienachalne szaleństwo, charyzmę, muzyczny animusz i niezwykle barwne osobowości muzykalnych Łodzian.

John McEnroe

Rok 2007 był dobry, ale nic ponadto. Po raz pierwszy od kilku lat żadna płyta nie spowodowała u mnie bezwarunkowego i absolutnego uwielbienia. Takich tytułów w poprzednich latach było nawet po kilka, tym razem takowego nie udało mi się wyszukać.

1. Kettel „Whisper Me Wishes”

Jako jedyna mogła pretendować do miana tej „bezwarunkowo uwielbianej”, ale zabrakło paru rzeczy. Płyta, choć niezwykle efektowna, obfitująca we wpadające w ucho motywy, eklektyczna, świetnie wyprodukowana, nie ustrzegła się wad. Zabrakło spójności między utworami nawiązującymi do muzyki klasycznej a resztą płyty, poza tym mam wrażenie, że odstają one nieco poziomem. Właśnie przez ten brak spójności i dwie-trzy słabsze kompozycje, płyta słuchana od początku do końca nie robi tak piorunującego wrażenia, po momentach euforii (genialne „And unrequited as well”!), zdarzy mi się ziewnąć. To największy grzech bardzo dobrych płyt, pretendujących do genialnych ;).

2. The Juju Orchestra „Bossa nova is not a crime”

Długo zastanawiałem się czy właśnie przez ten kontrast i spadek napięcia pierwszego miejsca nie przyznać Juju Orchestra. W przeciwieństwie do Kettela, nie ma tam żadnych słabszych momentów, płyty słucha się z przyjemnością od A do Z, na jednym oddechu niemalże, kolejne utwory powodują przypływ pozytywnej energii i chęci do działania, pląsów i aktywnego relaksu. Ta płyta towarzyszyła mi przez całą jesień, dodawała kolorytu i słonecznego światła coraz bardziej szarym i krótkim dniom. Tyle, że brak tu absolutnego killera, a właśnie po takich utworach poznaje się najlepszych z najlepszych.

3. Chk Chk Chk „Myth takes”

Zmierzch dance punka przyszedł szybko. Radio 4 zdążyli wypalić się na debiucie, The Rapture podryfowali w stronę lżejszych brzmień, LCD Soundsystem nie udźwingnął ciężaru genialnych epek i debiutu, Out Hud już nie istnieje. Ten rok tylko Chk Chk Chk mogą zapisać jako udany. „Myth takes” to niewielki i zgodny z duchem dwóch pierwszych krążków, krok do przodu. Lepsza produkcja, lepsze kompozycje, jeszcze więcej taneczności, intensywności i energii. Styl Chk Chk Chk jest już łatwo rozpoznawalny, tyle że przy okazji następnej płyty, powinni nieco pokombinować, żeby nie zaksztusić się sierścią z własnego ogona. Czyli bye, bye dance punk ;).

4. Amon Tobin „Foley Room”

A propos odświeżania stylu – bliski dużego sukcesu w tej materii był Amon Tobin, który podryfował w kierunku nieco spokojniejszych klimatów, w dużej mierze inspirowanych muzyką Bliskiego Wschodu. „Foley room” jest jednocześnie owiane nutką tajemnicy i przystępne, motywy nie za szybko wpadają w ucho, za to na długo zostają w pamięci. Gdyby tylko druga część płyty była tak dobra jak pierwsza, to byłaby szansa na wyższe miejsce i przede wszystkim dorównanie takim dziełom jak „Supermodified” czy „Out from, out nowhere”.

5. Justice „Cross”

Choć ominęły mnie hypey na dub step czy new rave, muszę umieścić jedną płytę z absolutnego, nowobrzmieniowego topu. Justiceowy „Cross” to dawka świetnie i nowocześnie wyprodukowanej, post Daft Punkowej (czy szerzej ujmując – post french houseowej) energii, wzorzec jeśli chodzi o muzykę taneczną. Prawie każdy kawałek to potencjalny hit, mnóstwo tu melodii które cieszą ucho, jeszcze więcej motywów, które rozruszają nawet najbardziej drętwą imprezę. Przy tej muzyce nie da się nie ruszać. Są tylko dwa ale – po pierwsze, to wszystko już było, po drugie – wynaleziony przez Warpa Jackson & His Computer Band zrobił podobną płytę lepiej, w dodatku dwa lata temu.

Skoro jesteśmy już przy Warpie – warto wspomnieć o ich najnowszym nabytku, czyli Flying Lotus i weteranie – Lukeu Vibercie. Epka „Reset” to dawka wspaniałego samplingu, kojarzącego się chwilami z najlepszymi momentami Forssa i jego genialnym „Soulhack”. Ten sam vibe, podobne patenty, piekielnie chwytliwe tematy, świetne i różnorodne beaty. To naprawdę dobry i budzący duży apetyt prognostyk na ten rok. Z kolei Luke Vibert budzi moje nadzieje zawsze. Tym razem obyło się bez dzieł na miarę piątki Wagon Christ, acz „Chicago, Detroit, Redruth” przynisło mi kilka szerokich uśmiechów. Szkoda, że tylko kilka, ale i tak myślę że Vibert jeszcze czymś w przyszłości zaskoczy.

Zaskoczy tak jak zrobiła to PJ Harvey, która rzuciła w kąt gitarę i nagrała być może najbardziej intensywną płytę w swojej karierze. Tym razem to fortepian stał się głównym towarzyszem jej głosu, głosu który jeszcze nigdy nie był tak rozpaczliwy i rozdzierający. „White Chalk” to płyta na specjalne okazje, intymne podróże we własne lęki i stany depresyjne. Mogę się tylko domyślać co czuła PJ, nagrywając te dźwięki, ale wiem na pewno że nie chciałbym być w jej skórze.

Kolejna płyta, najmniej nowomuzyczna w tym zestawieniu, na której, w roli głównej wystąpił fortepian, to „Pasodoble”. Leszek Możdżer i towarzyszący mu na wiolonczeli Lars Danielsson to już europejska marka i słychać w każdej sekundzie płyty. Jest bardzo kameralnie, intymnie, ascetycznie wręcz, dojrzale i subtelnie. Mój ulubiony „Berlin” to ciche zawodzenie wiolonczeli, daleko w tle słychać stonowany beat, fortepian delikatnie akompaniuje. Oszczędny, smutny i jakże głęboki…

Na koniec jeszcze dwa polskie akcenty – Capitan Commmodore jako Elektrik Boy i Monosylabikk. Polski artysta w rocznym podsumowaniu może świadczyć o słabości roku (wersja zlośliwych) lub o tym, że powoli nasza elektronika doszlusowuje do czołówki europejskiej. Tak czy inaczej – te dwie płyty sprawiły mi dużą frajdę, zwłaszcza nawiązujące do idei mikrosamplingu dźwięki Elektrik Boya.

Dbałość o detal, miękkość, przy zachowaniu mocy w warstwie rytmicznej, mnogość smaczków i mikromelodii, które nie narzucają się, ale potrafią subtelnie wniknąć do głowy. Nie dziwię się że twórczością Mariusza Sochy zainteresował się DJ Hell i czekam niecierpliwie na debiut w barwach Gigolo Records. Tenże debiut, na dodatek od razu w Kitty-Yo, ma już za sobą Monosylabikk. Wprawdzie na jego „Rocks” oryginalności za wiele nie odnajdziemy, ale materiału słucha się wybornie, a „ET” to prawdziwy killer, którego nie powstydziłby się sam DJ Shadow (zwłaszcza w obecnej kondycji twórczej 😉 ).

Electric Sistaz

Podsumowanie muzyczne roku 2007 nie jest najprostszym zadaniem, ponieważ – mimo wielu udanych płyt – trudno wytypować te, które bezsprzecznie mogą pretendować do miana najlepszego albumu. Z pewnością jednak grzechem byłoby stwierdzenie, iż panował muzyczny zastój, dlatego pozostaje nam przyjrzeć się panującym w ubiegłym roku trendom i zaproponować bardzo subiektywne zestawienie.

W odchodzącym roku pojawiło się wiele albumów o charakterze stricte klubowym, ocierającym się o kicz, często wpadającym w estetykę lat 80. Nie przejmując się krokami na parkiecie mogliśmy bawić się przy Chromeo „Fancy Footwork”, czy M.I.A. „Kala”. Chwile wytchnienia dawały nam utwory pochodzące z albumów wypełnionych subtelnymi, zmysłowymi wokalami Róisín Murphy „Overpowered” czy Kathy Diamond „Miss Diamond To You”.

Nie przemieszczając się znacznie dalej w naszej muzycznej podróży, możemy stwierdzić również, że nurt new rave miał się dobrze. I tutaj zdecydowanie prym wiodła płyta Justice „Cross”. Warto było również odkryć nowe wcielenie gościa Festiwalu Nowa Muzyka – Michael”a Fakescha z „Dos”, czy świetny album HEAVy „Jazz Money$$” – ci artyści zaserwowali nam niesamowicie świeżą porcję materiału inspirowanego soulem lat 80, przyprawionego hiphopowymi ingrediencjami.

W 2007 roku nie zabrakło również albumów z czystą elektroniką, która wprowadzała nas w swój abstrakcyjny świat. W tym momencie na myśl przychodzi Burial, który po roku pojawił się z nową płytą „Untrue”. I chcąc nie chcąc nie da się zbagatelizować całego szumu, jaki ta płyta wywołała. Może jest to tylko przejściowy hype, ale nie da się ukryć, że była to chyba najgłośniej komentowana pozycja końca roku. Warto również wspomnieć o Apparat, który przypomniał o sobie przystępnym albumem „Walls”, wypełnionym miłymi, przestrzennymi kompozycjami.

Duże znaczenie w mijającym roku miało dla nas również akustyczne brzmienie. Momentami znajdujące się blisko nastrojowego folku – jak Clara Hill”s Folkwaves „Sideways”, czy PJ Harvey „White Chalk” – uciekając czasem w psych folk jak Coco Rosie „The Adventures Of Ghosthorse And Stillborn”. Od tego gatunku już niedaleko do rozwibrowanego plemiennymi korzeniami afro beatu. W tej kategorii niezaprzeczalnym zwycięzcą jest Jimi Tenor & Kabu Kabu i ich wspólny album pt.: „Joystone”.

Będąc w dobrym humorze nie można zapomnieć o debiucie Bena Westbeecha „Welcome To The Best Years Of Your Life”, oraz pełnym soczystych broken beatów powrocie 4 Hero „Play With The Changes”. Miłym odkryciem zapewne okazał się album Little Dragon pod takim samym tytułem. Urzekająco eklektyczny i wciągający.

W obszarze muzyki jazzowej ten rok zdominował Ben Lamdin przypuszczając ofensywę swoimi dwoma projektami. Jest prawie bez znaczenia czy sięgniemy po Nostalgia 77 „Everything Under The Sun”, czy materiał sygnowany przez The Nostalgia 77 Octet „Weapons Of Jazz Destruction”, bowiem w obu przypadkach spotkamy się z porządną dawką jazzowych brzmień. Do tych pozycji na pewno warto wrócić w następnym roku.

Wojtek Krasowski

Rok 2007 obfitował w ciekawe wydawnictwa. Wiele się wydarzyło – nie tylko zagranicą, ale i w naszym pięknym kraju. Na początku chciałem pochwalić twórców WEF. Ich idea koncertów na terenie całej Polski okazała się strzałem w dziesiątkę. Chylę czoła za upór i konsekwencję. Co poza tym? Stale powiększa się rzesza młodych artystów, produkty EtaLabel stały się dostępne w sklepie internetowym Serpent – to wszystko cieszy, ten rodzaj kultury stale się rozwija.

W tym roku największe wrażenie zrobił na mnie Krzysztof Orluk, czyli po prostu More. Jego debiutancka płyta, nagrana pod skrzydłami EtaLabel utknęła w moim odtwarzaczu na dobre cztery miesiące. Muzyka, jaka wypełnia debiutancki krążek poraża swoją tajemnicą jak i profesjonalizmem – przypominam ze została nagrana przez 20-latka.

Kolejnym ciekawym wydawnictwem był krążek „Silent Drama”, czyli druga płyta Kryptona, – co ciekawe – nagrana dla portugalskiego net-labelu TestTube. Ostatnie miejsce, lecz nadal na podium zarezerwowałem dla Le Visage – czyli redakcyjnego kolegi, którego wspólne występy z mistrzynią wizualizacji Anną Stukot to uczta nie tylko dla ucha, ale i dla oka.

A co w takim razie działo się za granica? Ten rok, jak żaden inny, kojarzy mi się z długo wyczekiwanymi powrotami. I tak oto pojawiła się kolejna długogrająca płyta duetu Stars of the Lid. Na „And Their Refinement Of The Decline” przyszło nam czekać aż 6 lat – czy było warto? Moim skromnym zdaniem – zdecydowanie tak. Materiał jaki ukazał się na tym 2-plytowym wydawnictwie to Stars of the Lid takie, jakie znamy z dwóch ostatnich albumów – czyli lepiej być nie może.

Kolejnym miłym zaskoczeniem było ukazanie się płyty Julii Kent. Nic Wam zapewne to nazwisko nie mówi, ja zresztą zareagowałem podobnie – kim jest do cholery Kent?. Jednak obok muzyki Julii, jak się później okazało wiolonczelistki Antony and the Johnsons, przejść obojętnie nie sposób. Piękne melodie połączone z minimalistycznymi dźwiękami tworzą bardzo spójny materiał – całość potrafi przenieść w piękne i pełne spokoju oraz harmonii miejsce.

Nie zapominajmy o plytach Radiohead, Fennesz & Sakamoto, Porcupine Tree, Steve Jansen, Beirut, Manu Katche, Battles, Murcof, Chris Watson & BJ Nilsen, Dopplereffekt czy o remixie An on Bast utworu Smolika. Lecz nie oni byli najlepsi w tym roku – rok 2007 należał do „Xerroxa”.

Xerrox to kolejne oblicze Carstena Nicolai, który nadal całkiem nowy wymiar projektowi Alva Noto. Xerrox posiada dokładnie to, czego zabrakło na płytach SOTL oraz Fennesz & Sakamoto. Może nieco przesadzam, ale wydaje mi się, że jest to najpiękniej trzeszcząca płyta.

Nasz sąsiad za zachodniej granicy zaskoczył chyba nawet samego siebie, oddalając się tak znacznie od własnego stylu, znanego z poprzednich wydawnictw Raster – Noton. Alva Noto brzmi na tym albumie niczym połączenie wymienionych wcześniej projektów. Na Xerroxie odnajdziemy przepiękne plamy dźwiękowe połączone wraz z field recordingiem z lotniska we Francji, hotelow w Londynie oraz Tokyo przy realizacji których pomagał mu niejaki Christoph Brunggel. Jedną godzinę, jedną minutę oraz 52 sekundy trwa lot do ukrytych zakamarków naszego umysłu. Proszę o zapięcie pąsów i życzę milej podroży wraz z nowa plyta Alva Noto.

Moje top ten 2007:

Alva Noto – Xerrox Vol.1
Stars of the Lid – And Their Refinement Of The Decline
Fennesz & Sakamoto – Cendre
Murcof – Cosmos
Porcupine Tree – Fear of a Blank Planet
JESU – Pale Sketches
Manu Katche – Playground
Nine Inch Nails – Year Zero
Julia Kent – Delay
MORE – End of the Music

Piotr Tkacz

Nie sądzę, żebym był w stanie zaproponować syntetyzujące spojrzenie, całościowy obraz, tego co działo się w muzyce w 2007 roku. Mogę jedynie spisać krótki raport na temat tego, co ja ciekawego usłyszałem w tym czasie, co dla mnie było ważne.

Moje zestawienie najlepszych płyt wydanych w 2007 wygląda tak (kolejność dowolna):

Lasse Marhaug, Nils Henrik Asheim – „Grand Mutation”
The Sealed Knot – „Live at The Red Hedgehog”
The Contest of Pleasures – „Tempestuous”
Tony Buck, Cor Fuhler, Anna Zaradny – „Lighton”
Tetuzi Akiyama, Jozef van Wissem – „Hymn for a Fallen Angel”
Daniel Menche – „Animality”
Alessandro Bosetti – „Exposé”
Ferran Fages – „Cançons per a un lent retard”
Frank Bretschneider – „Rhythm”
Various Artists – „Box of Dub: Dubstep and Future Dub”
Kevin Drumm – „Sheer Hellish Miasma”

Pierwsze cztery pozycje to muzyka improwizowana. Na „Grand Mutation” elektronika spotyka kościelne organy, stopień zespolenia, przegryzienia się składowych ze sobą robi wrażenie. Następnie trzy albumy nagrane przez tria, wszystkie koncertowe, z muzyką graną prawie wyłącznie na instrumentach akustycznych.

Chyba nie warto podejmować trudu określenia w jakim stopniu improwizowany jest album Akiyamy – japońskiego gitarzysty i van Wissema – holenderskiego lutnisty. Ten drugi grał do materiału wcześniej zarejestrowanej partii Japończyka. Mniejsza, na ile to improwizacja, ważny jest efekt. Łagodna, powolna, delikatna, oszczędna, melancholijna muzyka.

Zupełnie inna jest solowa płyta Fagesa, gdzie gra on na gitarze akustycznej. Podobnie jak „Hymn for a Fallen Angel” jest to piękna muzyka, ale jej piękno jest trudne, nieraz drażniące, nie da się do niego tak po prostu podejść. Gra Fagesa jest pełna emocji, a jednocześnie skupienia, również w sensie wniknięcia, próby wejścia i zrozumienia specyfiki, charakteru wybranego instrumentu.

Menche i Drumm wydali w tym roku wspólny album, na pewno wart uwagi, ale ja bardziej cenię te ich solowe produkcje. Odmienne: Menche używa tylko dźwięków zagranych na tradycyjnym indiańskim bębnie, Drumm tworzy niezgłębione, wielowarstwowe masy dźwięku przy pomocy gitary, efektów i elektroniki. Łączy je masywność, nieposkromiona energia i to, że pochłaniają bez reszty. No i trójkolorowa oprawa graficzna: czarna okładka z ze złotymi motywami i białymi napisami.

„Exposé” Bosettiego to jedyna płyta na liście, na której pojawia się głos. Włoski twórca szuka melodii mowy – instrumenty starają się jak najbardziej wejść w powtarzany tekst, wydobyć jego muzyczność, zespolić się z nim. Efekt to trzy bardzo długie, minimalistyczne utwory, które są w jakiś sposób piosenkowe.

Nie znam wcześniejszych produkcji Bretschneidera, a słyszałem opinie, że „Rhythm” na ich tle wcale nie zachwyca tak bardzo. Prędzej czy później zagłębie się w jego twórczość i być może okaże się, że faktycznie tak jest, a tymczasem te ćwiczenia rytmiczne bardzo mi się podobają.

No i składanka dubstepowa, jako taki punkt zborny całego tego niedookreślonego obszaru, który ciągle mnie zaskakuje i intryguje. Tutaj dobry kawałek Kode 9, ciekawy King Midas Sound (The Bug jak zwykle pomysłowy), dwa bardzo dobre kawałki od Skreama, fajny Sub Version, niektóre o bardziej tradycyjno-jamajskie mniej interesujące.

Jeśli chodzi o koncerty to przede wszystkim dwa ważne festiwale: Musica Genera w Szczecinie i Ad Libitum w Warszawie. Oprócz tego trzech mistrzów noiseu (święta trójca?): Aube, Karkowski i Merzbow. Występ Jaapa Blonka w Poznaniu, toruński koncert Zavoloki i AGF, MoHa! – też Poznań. No i jeszcze cudowna muzyka The Necks na żywo – marzec, Berlin (w październiku, w tym mieście też nie było źle, tym bardziej, że tego samego wieczoru ich krajan, pianista Anthony Pateras).

Błażej Gębura

Najciekawsze albumy mijającego roku:

Roscoe Mitchell, The Transatlantic Art Ensemble – Composition – Improvisation Nos. 1,2 & 3 – ECM
Original Silence – The First Original Silence – Smalltown Superjazzz
Amon Tobin – Foley Room – Ninja Tune
Sixtoo – Jackals And Vipers In Envy Of Man – Ninja Tune
Sunburned Hand Of The Man – Fire Escape – Smalltown Supersound
Anat Fort – A Long Story – ECM
Pop Levi – Return To Form Black Magick Party – Counter
Sinnika Lagenland – Starflowers – ECM
Pj Harvey – White Chalk – Island
Paul Motian Trio – Time And Time Again – ECM

Muzycznych rewelacji a.d. 2007 było nadzwyczaj dużo, i właśnie z tego powodu skonstruowanie zestawienia nagrań najlepszych było nie lada kłopotem. Na szczęście pojawiły się albumy, po których wysłuchaniu nie można było mieć wątpliwości co do ich walorów.

Płytą, która zrobiła na mnie zdecydowanie największe wrażenie był zapis koncertu The Transatlantic Ensemble, wspólnego projektu dwóch gigantów saksofonu: Roscoe Mitchella (m.in. współtwórcy The Art Ensemble Of Chicago) działającego na polu szeroko rozumianego free jazzu oraz Evana Parkera, entuzjasty wprowadzania do jazzu elektronicznych nowinek. Muzyka, będąca efektem tego zderzenia jest niezwykle sugestywna, wykonana w maksymalnym skupieniu i zaangażowaniu. Dzięki takiemu podejściu twórców możemy delektować się do woli dynamicznymi orkiestrowymi zwrotami, garściami krzyków instrumentalnych i bezbłędnie prowadzoną akcją.

Niestety był to godny pożałowania rok dla londyńskiej Ninja Tune. Prócz świetnych albumów Sixtoo i Amona Tobina nie pojawiło się nic, co byłoby w stanie potwierdzić dobrą markę wytwórni. Trzeba tu z przykrością stwierdzić, że jeden z okrętów flagowych wytwórni, a mianowicie The Cinematic Orchestra – trzecim regularnym longplayem „Ma Fleur” zaprzeczył zupełnie swoim wcześniejszym dokonaniom. Jason Swinscoe zaproponował bowiem lekki i niewymagający zbytniego zaangażowania materiał, który nie pozostaje w głowie na dłużej. W tym kontekście jasnymi punktami są na pewno płyty The Heavy i Popa Leviego wypuszczone w świeżym sublabelu Ninja Tune – Counter.

Łukasz Kozak

Gdybym miał dziś powtórzyć podsumowanie roku 2006, wyglądałoby ono zupełnie inaczej, niż to, które wtedy zrobiłem. Być może to znak, że tego typu relacji nie należy traktować specjalnie poważnie.

Najważniejszymi płytami roku ponownie w dużej mierze okazały się nowoodkryte rzeczy…stare. Ale i wśród nowości nie zabrakło nagrań, którym nie sposób odmówić geniuszu. Warto wspomnieć o płytach Petera Christophersona (Form Grows Rampant), Otomo Yoshihide (Multiple Otomo), ZEVa (Metaphonics), Wojtka Kucharczyka (The Complainer and The Complainers), Throbbing Gristle (Endless Not), Potiera (Peripherie), Massacre (Lonely Heart), KTL (2), Psychic TV (Hell Is Invisible…Heaven Is Her/e), Shellaca (Excellent Italian Greyhound), Faust (Od serca do duszy)… ta lista mogłaby być o wiele dłuższa i z pewnością będzie się wydłużać przez cały rok 2008 i następne.

Rok 2007 to także rok śmierci ś.p. Karlheinza Stockhausena, ś.p. Alice Coltrane, ś.p. Adama Falkiewicza, ś.p. Joe Zawinula, ś.p. Paula Ravena…

Miejmy nadzieję, że przez najbliższe miesiące pierwsza lista będzie się wydłużać o wiele szybciej, niż druga.

Filip Szałasek

Można odnaleźć własne cudowne i wyjątkowe IP na mapkach odwiedzin wklejanych na myspaceach przez niektóre składy. Raduje transfer downloadu mierzony w megabajtach. Cieszy też fakt, że młodzi ludzie wybierają muzykę zamiast narkotyków i prostytucji. Szkoda jednak, że te radykalne opcje się kończą.

Wszyscy chcą się bawić bezpiecznie i nikomu nie przechodzi już przez myśl, aby bez przewrotnej stroboskopowości powiedzieć, że jesteśmy jak jeden mąż do bani albo żeby założyć nowe Joy Division. To dopiero jest nazwa. Joy Division nigdy nie nagrałoby płyty z Timbalandem; obie strony stwierdziłyby szybko, że goszczenie siebie nawzajem nic nie pomoże i trzeba szukać zupełnie nowych, własnych rozwiązań. Joy Division nie wydaliby instrumentalnej płyty, żeby w roku kolejnym wydać ją z nałożonymi wokalami i cymbałkami. Poza tym Joy Division w ogóle mieliby gdzieś istotny procent spraw, które obezwładniają artystę AD 2007.

Tropem Curtisa w mainstreamowym świecie poszli tym razem, choć bez ostatecznego akcentu, chyba tylko Radiohead i mówienie o tym, że tylko oni mogą sobie na to pozwolić albo że już po nich, wydaje się być kolejny raz nie na miejscu. „In Rainbows” nie przypomina żadnej poprzedniej ich płyty, ale wspólny mianownik ich nagrań – próba zdiagnozowania ułamka zastanej rzeczywistości – jest obecny w formie jeszcze bardziej niepokojącej, bo sprawiającej wrażenie dwulicowej, niezdecydowanej (tym razem nie chodzi o schizofreniczność).

Uderzające, jak gęsto splatają się na obszarze „In Rainbows” akcenty zdystansowanie pozytywne, nieregularne i rozproszone, ale jednak zdolne stanowić podstawowy budulec przekazu, z elementami niepokojąco skrytego przeczucia destrukcji nadchodzącej z najmniej spodziewanej strony, a uosobionej w obłąkanej, pierwotnej rytmice tej płyty.

Typowe dla Yorkea paranoiczne teksty pojawiają się, ale jakby już zarzucane na rzecz docenienia prostych przyjemności w rosnącym przyzwyczajeniu do obserwowania systematycznego pogrążania się pojęcia jednostki czy do nagle uderzającej myśli o braku możliwości nastania jakiegoś wiarygodnego końca wszystkiego. Oksfordczycy wydają się w tej materii przytakiwać komuś, kto zilustrował zawartą na „In Rainbows” skrytą dwoistość wieki temu (w postmodernistycznym rozumieniu upływu czasu). The Michrophones – „Glow, pt.2”.

Jeszcze pod koniec lata chciało się określić ten rok jako kobiecy, ale mniej więcej w połowie października chciało się już kobietami rzygać. O ile już nie jestem już w stanie spokojnie przejrzeć katalogu bielizny, o tyle starcza mi jeszcze siły na przesłuchanie kolejnych pięciu nieposągowych, ale oczywiście zawsze intrygująco urokliwych kobiet wspomaganych przez metroseksualnych instrumentalistów, bo może a nuż.

Póki co jednak w tym konkursie wygrywa niepodważalnie SoKo ze swoją EPką (SoKo Not SoKute) udatnie transponującą klimat Velvet Underground z Nico i stricte piosenkowego Lou Reeda. To, co zaskarbia sympatię w tym przypadku to jednak nie wyraziste odniesienia, ale raczej bezpretensjonalność, czyli jedna z tych cech umożliwiających stworzenie dobrej piosenki.

Ironiczny (auto- też), trochę kokieteryjny, pop z wyczuwalnym tchnieniem paryskich domów mody, na których odwiedzenie nie stać mieszkającej naprzeciwko początkującej wokalistki, to chyba dokładna i wystarczająco zachęcająca deskrypcja atmosfery. Zapomniałbym: wybitnie rozbrajające akcentowanie angielskich słów i porywające teksty!

Ukrywająca się pod pseudonimem Tiny Vipers świeża rekrutka Sub Popu wydając „Hands Across the Void” właściwie położyła mnie na łopatki na przeciąg roku i nawet nie chce mi się już tej płyty nikomu polecać. To, co się na niej dzieje jest dla dzisiejszych czasów wyjątkowe, a gadanie o naturalności, transcendencji, narracyjności, eklektyzmie, imaginacyjności wszyscy mamy gdzieś, nawet jeśli zostają poparte słówkiem „naprawdę”. Wyobraźcie sobie więc tylko tą małą, jak daje pierwszy koncert i zawala go, bo za bardzo jej się trzęsą ręce nad gitarą i że nagrywa samiutka album o świetle i jego przemianach.

Jest to jakaś nienachalnie dydaktyczna bajka dla rodzimych twórców: przykrajanie codziennych inspiracji do takiej formy estetycznej, by bez straty swojej naturalnej symboliczności zmieściły się w waszych możliwościach twórczych może sprawić, że kiedyś ktoś i o was walnie tak szczerze skromny akapicik jak ten o Tiny Vipers. Dla mnie najlepszy album roku w kategorii nagrań, którym obce jest i emo i czczy hedonizm.

Kolejna kobieta w zestawieniu najlepszych to na pewno Lili wspierana przez RF i (epizodycznie) Joannę Newsom. Akustyczne piosenki ze sporą dozą charakterystycznej dla RF freaktroniki, niosą z sobą istotny bagaż shoegazowego wyczucia i proponują w efekcie doznania przypominające (przykładowo) słuchanie Hope Sandoval.

To niezobowiązujące skojarzenie ma na celu nie określenie jakichś inspiracji, ale raczej przekazanie faktu bardziej istotnego w kontekście grania muzyki i jej słuchania: w obu przypadkach czuje się, że coś zostało w tych dźwiękach zaklęte i, mimo że nie dostępujemy tu boskiej światłości, to jednak parę spraw, które wydawały się ulegać zapomnieniu, znów zaczyna grać rolę.

W praktyce co roku przychodzi do głowy ta sama myśl: brakuje postaci, ok, ale przede wszystkim pomysłów na osobiste, kreatywne zinterpretowanie założeń danej stylistyki. Instrumentalnie Tiny Vipers słuchałem już poznając Cat Power, ale nigdy wcześniej nie zaproponowano mi takiego kierunku poszukiwania bodźców, a to właśnie składa się po części na moją sympatię dla wyżej wymienionych już wydawnictw. Szukać w taki sposób nowatorskich rzeczy należy chyba w obszarach twórczości ocierającej się o prywatne pogrywanie, bo brak na tych albumach, nawet w przypadku CocoRosie, choćby jednego akcentu stadionowego.

Nawet jeśli wyraźnie piosenkowe, większość zwycięskich w tym roku kawałków ewokuje klimat piwnicy pełnej dymu, picia i czego tam chcecie, ale też ludzi, którzy tworzą jakiś klub. Paradoksalnie to chyba eklektyzm eksplorowanych stylistyk bywa tutaj punktem stycznym, więc możliwe iż to właśnie poszukiwanie różnorodnych doznań i ich proponowanie innym napędza współczesne granie i jego odbiór. W temacie, polecam niewielkie zestawienie dokonane przez Dusted Magazine, rzeczywiście otwiera oczy na to, co działo się w tym roku na przeciwnym do mainstreamu (w tym kontekście rozumiem przez mainstream już Buriala) biegunie:

Do niektórych rankingów wliczane są rzeczy wydane na rodzimych rynkach jeszcze w 2006, ale rozpowszechnione na świat w 2007. W tej kategorii wybieram Sally Shapiro i jej „Disco Romance”, wciąż mało popularną pomimo oczywistej nośności italo, w tym przypadku wzbogaconego o pełne charmu ambientowe tła i wokal definiujący niemalże komplet wymagań dla współczesnej wokalistki pragnącej udźwignąć i sprzedać piosenkę.

Drugim ewenementem, teoretycznie sprzed roku, jest niesamowita kompilacja „World Is Gone” projektu Various Productions. Ich miksów (twórczości?) nie da rady chapnąć inaczej niż na winylu albo kradnąc, ale przysięgam, że po jednokrotnym przesłuchaniu tego wydawnictwa zwyczajnie zapragnąłem zostać DJem, albo chociaż móc popatrzeć na takiego, który grałby takie rzeczy.

Rozpiętość stylistyczna przekonuje w tym wypadku, że mamy do czynienia z prawdziwą kompilacją, utrzymany zostaje tylko podstawowy mikroklimat: zagrożenie, jakiś profetyzm (gdyby GY!BE stanęli za dekami), ostatnie porywy straceńczego hedonizmu, gramofon dalej żujący płytę, mimo że odczuwalny staje się deficyt uszu, które przetrwały prawdziwą zimną wojnę.

W Polsce poza „Storm EPJulii Marcell na wyróżnienie zasługuje także inne EP: „Letitout” Drivealone. Oba małe wydawnictwa wyrażają spójne osobowości muzyczne, po których wydawnictwach długogrających można spodziewać się kreatywnego przepisania zachodnich inspiracji (w końcu o stażu dłuższym niż Interpol) na niekoniecznie polski, ale na pewno osobisty, charakterystyczny grunt.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
lalala
lalala
16 lat temu

porcys ssie, a szalasek troche przegial 😉

aurora
aurora
16 lat temu

wkurza mie tylko szałasek, jako że on odkrył soko a ja już o niej czytałam w kwietniu na porcysie

joilet.blox.pl
joilet.blox.pl
16 lat temu

Spoko fajne zestawienie

Polecamy