Wpisz i kliknij enter

Rhye – Blood

Jakby nic się nie zmieniło.

Porobiło się od debiutu. W 2013 roku na świat przyszedł album „Woman”. Wypełniony eleganckim, satynowym r`n`b, romantyzmem z turbodoładowaniem oraz zgrabnymi piosenkami. Oczywiście miejscem urodzenia był internet. Duet tworzyli Kanadyjczyk Michael Milosh oraz duński instrumentalista Robin Hannibal. Płyta odniosła spory sukces i doczekała się entuzjastycznych recenzji. Mówiono o idealnym połączeniu nurtu alternatywnego z masowym. Zachwytom nie było końca. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Pod szyldem Rhye nie tworzy już Robin Hannibal, który odszedł z zespołu. Więc całość została w rękach Milosha, który postanowił rozbudować skład osobowy. Nie na stałe. Pomysł polega na tym, aby angażować ludzi do konkretnych prac, w tym przypadku piosenek. Stąd spore grono muzyków przewinęło się przez „Blood”.

Rozstania były podwaliną do stworzenia tej płyty. Pierwsze opisałem powyżej. Drugie było biznesowe. Kontrakt podpisany z wytwórnią Polydor zaczął stanowić brzemię. Płyta nie sprzedawała się tak dobrze jakby sobie tego mocodawcy życzyli, więc zaczęły się tarcia. Niewiele myśląc Milosh ruszył w trasę, żeby wykupić się z tego układu. Po zagraniu ponad pięciuset występów udało mu się. W międzyczasie rozstał się też z Alexą Nikolas, która była muzą poprzedniego albumu. Zebrany do kupy Milosh zorganizował zespół, powymyślał piosenki i znalazł nową miłość, której zdjęcie od razu umieścił na okładce najnowszej płyty. Stylistycznie obie okładki są do siebie zbliżone, ale różni je dość sporo. „Woman” skrywała jakąś tajemnicę, a „Blood” rzekłbym ma wszystko na wierzchu. Podobnie jest z muzyką. Duch Sade unosi się nad twórczością Rhye od samego początku. Niechby i sto razy Milosh zapewniał, że niespecjalnie lubi twórczość Brytyjki, to i tak nie da się nie słyszeć tego wpływu.

Od pierwszego momentu zespół upewnia nas, że nie odszedł zbyt daleko od przyjętego kierunku. Właściwie to jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio, tylko wszystko zostało poddane procesowi powiększenia. Jeśli śpiew to rozciągnięty i rozmarzony do kwadratu. Jeśli sunący rytm to pozbawiony wszelkich kantów, o zadziorności nie wspominając. Dobrze pasuje tu określenie „teflonowy pop”. Nie można się zbytnio przyczepić, ale też nijak zespolenie nie wchodzi w grę. Irytujące są momenty, z których mogło by powstać coś dobrego. Jak w przypadku „Taste”. Fajny początek zdradza pewną fascynację funkiem, ale jest to tak schowane w tle, że aż żal niewykorzystanej okazji. Za to muzyka umiejętnie wpisuje się w nurt zwany muzyką do wind. Wyzłośliwiam się, ale bez satysfakcji, gdyż debiut przyjąłem dość entuzjastycznie. Zdarzają się też niestety utwory, które określić należy jednym słowem – nuda („Please”).

Fortepian Rhodesa lepiej wypada w „Phoenix”. Dobry groove, pocięty rytm i odejście od jedynie słusznej linii melodycznej. Brakuje mi tu zejścia z bezpiecznej ścieżki. Jak w „Feel Your Weight”, który jako jeden z niewielu nie został przeładowany. Był potencjał pójścia w stronę klasycznego disco, ale z tego nie skorzystano. Singiel należy do chwytliwych. Jednocześnie łowi tych, którym pierwsza płyta przypadła do gustu. Z drugiej porusza się bezpiecznym pasem muzyki „sjestowej”. „Sinful” rzuca nieco inne światło. Tempo znacznie przyspiesza. Jest to ożywienie bardzo potrzebne, ale jednocześnie spóźnione z punktu widzenia całej płyty. Dobija mnie naładowanie większości piosenek wszystkimi efektami i instrumentami. Wszystko musi być doprowadzone aż do przesady, co czyni to niezamierzenie groteskowym. Zupełnie jakby idea minimalizmu była Rhye obca. W ten sposób jesteśmy bliżej „Pięćdziesięciu twarzy Greya” niż „9 1/2 tygodnia”.

Loma Vista | 2018

Strona Rhye

FB







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy