Wpisz i kliknij enter

Halfway Festival 2018 – relacja Karoliny Pietras

W tym roku białostockiemu festiwalowi przyglądała się zaprzyjaźniona z Nową Muzyką Karolina Pietras – m.in. dyrektor artystyczna PiotrkOFF Art Festival.

***

Od kilku lat z zainteresowaniem sprawdzałam line-up tego kameralnego festiwalu, odbywającego się w Białymstoku. Tym razem na obserwowaniu z daleka się nie skończyło. Nareszcie tam dotarłam. 7. edycja Halfway Festival przyniosła mi szczęście i udowodniła, że tekst:  „Blisko ludzi – blisko muzyki” to nie tylko hasło reklamowe, a opowieści o magii festiwalowego miejsca i panującej tam niepowtarzalnej atmosferze nie były ani trochę przesadzone, ale zacznijmy od początku, czyli od piątku (29 czerwca).

Zgodnie z halfway’ową tradycją imprezę zainaugurował występ lokalnego artysty. Zadanie to powierzono w tym roku Maćkowi Sochoniowi, songwriterowi, wokaliście i multiinstrumentaliście, stojącemu za nazwą Seasonal, któremu na scenie towarzyszył gitarzysta Tomek Bonda. Po klawiszowo-gitarowym intro rozpoczęła się główna część występu wypełniona melancholijnymi balladami, pochodzącymi przeważnie z tegorocznego albumu „Silent Sacrifice”. Nie zabrakło jednak starszych utworów, a także świeżego, nigdzie dotąd nie prezentowanego kawałka „Rare composition”. Piosenki nagrywane samodzielnie przez Maćka (ścieżka po ścieżce, z wykorzystaniem różnych instrumentów) zostały przearanżowane tak, by można je było zagrać na dwie gitary i te nowe wersje ładnie wybrzmiały w Amfiteatrze Opery i Filharmonii Podlaskiej. Momentami emocje brały u Maćka górę nad kontrolowaniem emisji głosu, ale nie ma się co dziwić, bo koncert dla tak licznej publiczności, na dodatek otwierający cały festiwal zapewne był dla niego wywołującym wzruszenie przeżyciem. Nie zmienia to faktu, że był to udany występ, o czym świadczyły chociażby gromkie brawa, po których Seasonal musiał wyjść na bis.

Następnie na scenie pojawiła się islandzka formacja Amiina. Na spotkanie z nimi czekałam od lat i nie ukrywam, że to właśnie ich obecność wśród tegorocznych artystów Halfway Festival była dla mnie najmocniejszym argumentem, by odrzucić inne odbywające się w ten sam weekend muzyczne imprezy. Na dodatek Islandczycy zaprezentowali się z materiałem z płyty „Fantomas”, która jest nie tylko moją ulubioną płytą Amiiny, ale także najlepszą w dziejach ścieżką dźwiękową stworzoną do niemego filmu. Ich muzyka dała nowe życie jednemu z najciekawszych zabytków kinematografii, opowieści o geniuszu zła, bezwzględnym i nieuchwytnym tytułowym czarnym charakterze. Grająca w czteroosobowej konfiguracji Amiina przedstawiła tę historię w sposób bardzo nowatorski, choć jednocześnie mocno osadzony w tradycji muzyki klasycznej i filmowej. Maria Huld Markan Sigfúsdóttir, Sólrún Sumarliðadóttir, Guðmundur Vignir Karlsson i Magnús Trygvason Eliassen po mistrzowsku budowali napięcie, za pomocą skrzypiec, wiolonczeli, ukulele, metalofonu, perkusji i sampli podkreślali zmiany nastroju i zwroty akcji, wyrażali refleksje i uczucia bohaterów, dodając im głębi. Nie było to odegranie soundtracku wydanego na płycie w skali 1:1. W dźwiękowej przestrzeni znalazło się miejsce na pewne odstępstwa, na elementy dodane, na mikro-improwizacje. Były momenty, że muzyków trochę ponosiło, co uwypukliło jeszcze ich twórcze pokłady oraz skłonność do przekraczania muzycznych granic i nieoczywistych międzygatunkowych poszukiwań. To był doskonały koncert, który utwierdził mnie w przekonaniu, że znalazłam się we właściwym miejscu, o właściwej porze.

Po kwartecie z Reykjaviku przyszła pora na trio z Duluth w stanie Minessota, czyli na grupę Low. Mimi Parker, George Alan Sparhawk i Steve Garrington potwierdzili tym występem nadany im już dawno temu status kultowego zespołu. Zafundowali słuchaczom potężne, intensywne doznania. Szkoda tylko, że z potęgą ich brzmienia nie poradziła sobie ekipa odpowiedzialna za realizację dźwięku w amfiteatrze. Nie było katastrofy, ale mogło być lepiej, szczególnie, że Amerykanie dali z siebie dużo i dobrze by było ich w tym wesprzeć. Obserwowanie ich zachowania na scenie sprawiało mi ogromną przyjemność, przede wszystkim za sprawą kontrastów: po prawej otwarty, zagadujący publiczność, popisujący się gitarowymi sztuczkami i chcący zrobić jak najlepsze wrażenie George, po drugiej stronie nieobecny, zakręcony, znajdujący się we własnym świecie basista Steve i wreszcie w centrum ona – Mimi, siedząca za perkusją wyjątkowo majestatycznie, wręcz posągowo, nie wykonując żadnych zbędnych ruchów i jednocześnie będąc sercem, które napędza do działania cały organizm i hipnotyzuje publiczność. No i ten jej śpiew: czysty, głęboki, niewzruszony – burza emocji okiełznana przez głęboką refleksję. Obok utworów, które fani znali na pamięć znalazło się miejsce na kompozycje zwiastujące zapowiadany na wrzesień album „Double Negative”. Zabrakło może paru przebojów, których spodziewali się wyznawcy Low. Wydaje mi się jednak, że wybór piosenek nie był przypadkowy i stanowił kompletną całość, która miała za zadanie dać słuchaczom powody do długich rozmyślań przed snem. Takie zakończenie pierwszego festiwalowego dnia jak najbardziej mi pasowało. Sporo osób postanowiło jednak kontynuować gromadzenie wrażeń podczas afterparty w Zmianie klimatu.

Sobotnie występy rozpoczęła Ugla, autorski projekt klarnecistki i wokalistki Magdaleny Sowul, która zaprosiła do współpracy grającego na skrzypcach Sebastiana Świądra, perkusistę Macieja Wróbla oraz kontrabasistę Michała Mościckiego. Warto było nie spóźnić się na ten występ, bo był to jeden z najpiękniejszych punktów programu siódmej edycji. Projekt, który istnieje od niespełna roku i jest jeszcze przed płytowym debiutem pokazał prawdziwą klasę. Wykorzystując tradycyjne instrumenty, efekty zmieniające ich barwę oraz technikę loopingu muzycy wyczarowywali na scenie eksperymentalne utwory inspirowane folklorem z różnych stron świata. Swoboda z jaką kwartet łączył ludowe granie z elektroniką przywodziła na myśl scenę islandzką. Śpiew Magdaleny kojarzył się natomiast z tym co rodzime, stanowiąc wypadkową tradycji polskiego pieśniarstwa oraz piosenki aktorskiej i poezji śpiewanej. Słychać i widać było, że cała czwórka świetnie dogaduje się muzycznie podczas występu, wciągając publiczność w te intrygujące, wielowątkowe rozmowy. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak utwór „Matka”, podczas którego Magda dała odpocząć kolegom z zespołu i została na scenie całkiem sama, wypełniając ją swym przepięknym, loopowanym głosem. Nie mam wątpliwości, co do tego, że miałam do czynienia z wielkim talentem i po tym koncercie z niecierpliwością czekam na ich zapowiadany na wrzesień album.

O performance Annie Hart mogę za to powiedzieć niewiele dobrego, oprócz tego, że Amerykanka zjawiskowo i seksownie wyglądała w czerwonej mini. Nie byłam nastawiona na wirtuozerskie popisy instrumentalne i wymyślne wokalizy, ponieważ znam (i nawet lubię) solową płytę tej artystki. Wiedziałam zatem, że będą to proste synth-popowe piosenki. Biorąc pod uwagę wieloletnie doświadczenie sceniczne, zdobyte przez Annie podczas tras Au Revoir Simone, spodziewałam się ich porządnego odegrania i zaśpiewania, a dostałam pokaz pełen wpadek. Braki w warsztacie wokalnym i klawiszowe pomyłki artystka nadrabiała urokiem osobistym. Zagadywała publiczność żarcikami, przechadzała się wśród ludzi zgromadzonych w amfiteatrze i zdaje się, że wiele osób tym kupiła, może nawet chwyciła za serca, bo nie dosyć, że została wywołana na bis, to jeszcze udało jej się zaangażować widownię do wyklaskania akompaniamentu podczas finału. Na mnie te triki nie zadziałały.

Efektu wow nie wywołali we mnie również przedstawiciele estońskiej sceny niezależnej. Możliwe, że muzycy z grupy Pia Fraus postanowili nie popełnić błędów poprzedniczki i zrobili wszystko na odwrót: zagrali set bez najdrobniejszej pomyłki, ale jednocześnie nie włożyli w to emocji. Wyglądali jakby granie nie sprawiało im radości albo jakby nie czuli się na miejscu. Wycofanie, brak kontaktu z publicznością i patrzenie się na własne buty są w shoogazeowym świecie normą i nie mam im tego za złe, ale kiedy nie widać u muzyków przyjemności z grania, to robi się człowiekowi jakoś tak bezgranicznie smutno. Szkoda, bo to zdolni ludzie i mają na swoim koncie niejeden dobry album i pewnie niejeden lepszy od tego występ. Może zjawili się na Halfway Festival w kryzysowym dla grupy momencie? Może obchodzone w tym roku 20-lecie działalności nie napawa ich optymizmem? Teraz żałuję, że ich o to nie zapytałam.

Później mogło być już tylko lepiej i było, kiedy na scenę wkroczyła Jane Weaver wraz z czterema towarzyszami (klawiszowcem, gitarzystą, basistą i perkusistą), których pierwszorzędne umiejętności i skromność pozwalająca pozostać na drugim planie były tak samo istotne co talent, swoboda i kreatywność gwiazdy. Te komponenty plus ciekawe wizualizacje i świetna robota osób odpowiedzialnych za realizację dźwięku i światła podczas tego koncertu sprawiły, że było to show perfekcyjne pod każdym względem. Psychodeliczna, kosmiczna muzyka brytyjskiej piosenkarki i kompozytorki przepięknie wybrzmiała w białostockim amfiteatrze, urzekając mnie o wiele bardziej niż jej studyjne pierwowzory z „Modern Cosmology” i „The Architect”. Podobnie zresztą było w przypadku starszych utworów. O ile moje poruszenie występem Jane Weaver pozostało poruszeniem wewnętrznym, o tyle w przypadku wielu osób się ono uzewnętrzniło dzikimi tańcami przy scenie podczas bisów, a to najlepszy dowód na to, że atmosfera była gorąca, pomimo przeraźliwie niskich temperatur panujących wtedy na Podlasiu.

Finałowy koncert drugiego dnia należał do irlandzkiej grupy Villagers, na której czele stoi charyzmatyczny wokalista i gitarzysta, Conor O’Brian. Wesoły, zagadujący publiczność frontman i jego świetnie dobrana świta sprawili, że pomimo fatalnej pogody, bardzo późnej pory i średniego zainteresowania indie folkowym graniem z mojej strony, nie byłam w stanie opuścić posterunku przed zakończeniem prawie dwugodzinnego koncertu. Zatrzymała mnie ich potężna energia i radość, którą czerpali ze wspólnego grania dla roztańczonych ludzi i jednorożców. Gdyby skład O’Briana jedną dziesiątą okazywanych na scenie emocji oddał grającej wcześniej ekipie z Estonii, okrzyknięto by formację Pia Fraus najbardziej rozentuzjazmowanym dream-popowo-shoegazowym składem wszech czasów.

Trzeciego dnia jak zwykle nie udało mi się dotrzeć na panel dyskusyjny poświęcony piosenkom. Trochę żałuję, ale w festiwalowym ciągu godzina 14:00 to najlepsza pora na śniadanie. Najważniejsze, że nie spóźniłam się na spotkanie z Francisem Tuanem, którego pogodny występ stanowił idealną przeciwwagę dla czarnych chmur kłębiących się nad Białymstokiem. Piosenki i wypowiedzi artysty polsko-wietnamskiego pochodzenia wywoływały uśmiechy na twarzach publiczności i nawet największych ponuraków zarażały niepoprawnym optymizmem. Śpiewająca razem z Francisem oraz grająca na mandolinie, harmonijce i przeszkadzajkach, roztańczona Magda Hrebecka i perkusista Daniel Moskal również pomagali zapomnieć o wiszącej w powietrzu groźbie ulewy. Wykonane przez tę trójkę refleksyjne i zarazem taneczne indie rockowe, czasem funkujące, czasem folkujące, ale na ogół po prostu nie dające się zaszufladkować utwory miały w sobie lekkość i mnóstwo uroku i ciepła, a brzmienie wietnamskich instrumentów strunowych (đàn nguyệt i đàn tỳ bà), które Tuan wykorzystywał na scenie obok elektrycznej gitary i keyboardu, dodało im egzotycznego charakteru.

Ale gorąco zrobiło mi się dopiero, gdy do akcji wkroczyło białoruskie trio TonqiXod. Przyznam się do tego, że to był jedyny koncert festiwalu, na który przyszłam zupełnie nieprzygotowana, czyli nie znając twórczości wykonawców. Może to i dobrze, bo nie miałam żadnych oczekiwań i co ważniejsze – przeżyłam miłość od pierwszego usłyszenia. Klawiszowiec i wokalista Maksim Subach, grający na gitarach i również śpiewający Uladzimir Liankievič oraz perkusista Andrei Aliakseyenka po mistrzowsku namieszali, zacierając granice między post-punkiem, rockiem progresywnym, graniem symfonicznym, jazzem, swingiem, elektroniczną i gitarową psychodelią oraz piosenką aktorską i kabaretową. Choć najwygodniej jest przykleić do nich etykietkę z nazwą “art rock”, ze względu na przypisywaną temu gatunkowi wielowątkowość i różnorodność, to ja wolę myśleć, że trio z Mińska stworzyło coś unikalnego. Ich muzyczna wyobraźnia, odwaga i frywolność, z jaką łączą pozornie niepasujące do siebie elementy robią wrażenie. Genialni ryzykanci! Żałuję jedynie tego, że prawdopodobnie nie będzie okazji, by ponownie posłuchać ich na żywo, bo panowie zagrali na Halfway Festival w ramach pożegnalnej trasy, tuż po ogłoszeniu rozwiązania zespołu.

Kolejnemu występowi patronowały: dyscyplina, porządek i perfekcjonizm, które Annie Ternheim najwyraźniej weszły w krew. Przejawiały się one nie tylko w sposobie wykonania utworów, ale również w wypowiedziach, gestach czy stroju. Szwedzka wokalistka i songwriterka zaprezentowała serię przepięknych mrocznych ballad, z których wynika, że jest świetną obserwatorką, że z niejednego pieca chleb jadła i życie jej nie oszczędzało. Może właśnie dlatego, by uniknąć kolejnych rozczarowań i przykrych sytuacji, lubi mieć wszystko pod kontrolą? Po tym spotkaniu jeszcze bardziej doceniłam Ternheim jako kompozytorkę i autorkę tekstów, ale jednocześnie trochę się jej przestraszyłam i zaczęłam wyobrażać sobie, co by było, gdyby człowiek odpowiedzialny za podawanie i strojenie jej gitar wykonał jakiś niewłaściwy ruch albo gdyby towarzyszący jej na scenie multiinstrumentalista zagrał nagle fałszywą nutę? Czy surowa i wymagająca wobec siebie i innych artystka zrobiłaby za kulisami potężną awanturę? I nawet klaskać starałam się równo, żeby nie zaburzyć idealnych proporcji tego koncertu. Trochę tu sobie śmieszkuję, ale tak naprawdę to był jeden z najmocniejszych punktów festiwalowego programu.

Na tym nie kończą się moje dobre wspomnienia z siódmej edycji. Po wywołanym owacjami na stojąco bisie Anny Ternheim na scenę wparowała 14-osobowa orkiestra założona przez pochodzącego ze Szwajcarii Vincenta Bertholeta, czyli Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp w wersji XXL z wiolonczelą, altówką oraz podwojonymi skrzypcami, kontrabasami, puzonami, gitarami, marimbami i zestawami perkusyjnymi. No i zaczęło się prawdziwe muzyczne szaleństwo, które bardzo szybko udzieliło się ludziom zgromadzonym na widowni. Okazało się, że scena amfiteatru może pomieścić nie tylko kilkunastoosobową orkiestrę, ale i kilkudziesięciu roztańczonych festiwalowiczów, a wśród nich samego redaktora Komłę, który opuścił Inne Brzmienia, by wziąć udział w tej wielokulturowej i stylistycznie pomieszanej, dadaistycznej przygodzie z Bertholetem i jego muzykującymi przyjaciółmi. Uwielbiam „Sauvage Formes”, czyli tegoroczną płytę wspominanej tu orkiestry nagraną w powiększonym składzie, ale tak naprawdę dopiero, obcując z tymi kompozycjami na żywo, poczułam, jak wielką mają siłę rażenia. U boku grającego na kontrabasie założyciela wystąpili niesamowici artyści, o każdej z trzynastu osób i jej wkładzie w ten wybitny występ można by powiedzieć wiele dobrego albo jeszcze lepszego.

Ze względu na to, że moja relacja i tak już mocno się rozrosła, a za oknem świta, dodam tylko, że podczas koncertu The Besnard Lakes było sto lat i tort dla obchodzącej urodziny keyboardzistki Sheenah Ko i że kanadyjska grupa zakończyła siódmą edycję Halfway Festival w epickim stylu, nie tylko na scenie, ale i na afterparty, które trwało do rana i zupełnie zatarło granice między występującymi a widzami.

Do zobaczenia podczas kolejnej odsłony białostockiego festiwalu muzyki nieoczywistej, odbywającego się bez pośpiechu, barierek, kolejek i przepychanek.

PS DJ z Wąsem wymiata!

fot. M.Heller/OiFP

*Karolina Pietras – organizatorka koncertów, dyrektor artystyczna PiotrkOFF Art Festivalu i autorka muzycznych audycji „Odmienne Stany Kobiecości” i „Strefa Alternatywana”.

 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy