Wpisz i kliknij enter

Tauron Nowa Muzyka 2018: Relacja

Warto było wrócić do Katowic, obcować ze sztuką małą i dużą, spotkać starych znajomych i poznać nowych oraz zakosztować uroków śląskiej gościnności. TNM to w dalszym ciągu jedno z najciekawszych miejsc na festiwalowej mapie Polski, Europy, a kto wie – może nawet i (wszech)świata. Oto nasza relacja.

Carl Craig & NOSPR

Swego czasu w sieci krążył mem pt. „house ze skrzypcami w tle„. Podobnie można określić wspólny występ Carla Craiga i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Prawdziwą bohaterką koncertu otwarcia była właśnie NOSPR, na tle której Craig ze swoimi elektronicznymi manipulacjami trochę przepadał. On grał swoje, a orkiestra swoje – i najczęściej mijali się jak postacie w filmach Jarmuscha. Najciekawiej wypadł finał, zepsuty nieco przez zachęty Craiga do rytmicznego klaskania niczym na jakimś małomiasteczkowym festynie. (Maciej Kaczmarski)


Fot. Adam Kramski

Carl Craig w ramach koncertu otwarcia zagrał zupełnie obok wspaniałej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Było dość sennie (energia pojawiła się w ostatnim kawałku), nieharmonijnie (wedle zasady „każdy gra sobie”) i wreszcie dużym nietaktem było niezagranie bisa podczas gdy sam występ trwał godzinkę a po długich brawach publiczności orkiestra naprawdę długo czekała aż Carl wróci na scenę. Nie wrócił. (Ania Pietrzak)

Jazz Band Młynarski-Masecki

„Nikodem”, „How do you do, Mr. Brown”, „Czarna kawa”, „Jadzia” – czyli przedwojenne szlagiery we współczesnych aranżacjach. Interesujące, biorąc pod uwagę nazwę festiwalu i jego generalne tendencje brzmieniowe. A jednak na sali bawiło się sporo osób, które radośnie reagowały na kolejne utwory w rodzaju wyżej wymienionych. Oprócz liderów – Jana Młynarskiego (wokal, bandżola) i Marcina Maseckiego (pianino) – zespół tworzą muzycy grający na instrumentach dętych oraz znakomity perkusista Jerzy Rogiewicz. Urocze do tego stopnia, że miałem ochotę założyć frak, napić się eteru i przejechać dorożką. (Maciej Kaczmarski)


Fot. Radoslaw Kazmierczak

Abul Mogard & Marja de Sanctis

Abul Mogard, rzekomo emerytowany serbski pracownik huty, który produkcją muzyki zajął się na starość by odtworzyć dźwięki słyszane latami podczas pracy w fabryce (co jest równie uroczą co nieprawdopodobną historią i chyba nikt nie da się na to nabrać) postawił na maksymalnie intensywne i surowe muzyczne oddziaływanie na słuchacza. Osią tego oddziaływania były silne modularne syntezatorowe leady. W skupieniu można było słuchać delikatnie zmieniających się padów. Artysta wystąpił na scenie za ciemnymi zasłonami (podczas każdego jego setu zasłonięta jest jego sylwetka), na tle wizualizacji live Marii de Sanctis przypominającej rozproszony zapis fal mózgowych. Zmieniały się one równie powoli jak muzyka, w której można było się zanurzyć. Słuchacze, którzy głównie leżeli na sali, poddawali się bez temu bez wahania. (Ania Pietrzak)

Fragment koncertu podczas berlińskiego Atonal:

Czarny koń festiwalu. Koncert zagrany dla połowicznie pustej sali i w porze, kiedy niektórym dopiero wchodził mefedron albo podobne gówno przygotowane przez chemika-amatora w kuchni na blokowisku. Podczas gdy inni wykonawcy musieli pokazywać pośladki, żeby odwrócić uwagę od ideologicznej pustki swej twórczości, Abulowi Mogardowi – skrytemu za czarnym parawanem – wystarczyła tylko sugestywna muzyka, żeby poruszyć do żywego, do głębi, do szpiku kości. Ostateczny dowód na to, że ambient/drone nie jest muzyką tła, a także najwspanialszy występ TNM i jeden z najpiękniejszych koncertów mego życia. (Maciej Kaczmarski)

Fever Ray

Drugą festiwalową noc otwierała już o 21:00 Fever Ray (połowa świętej pamięci The Knife). Ci, którzy spodziewali się starej, mistycznej, skandynawskiej, lekko mrocznej i eterycznej Fever Ray, brzmieniowo rodem z debiutanckiego albumu, pewnie spotkali się z rozczarowaniem. Koncert mocno korespondował z tym, co proponuje na ostatnim krążku „Plunge”, czyli futurystyczny electro-pop, podlany kreskówkowym sado-maso. Ma to być nośnikiem feministycznej narracji w ramach określonego politycznego manifestu.

Pojawia się pytanie, czy publiczność, która zrezygnowała z 47soul naprawdę tego potrzebowała? Krzyk, intensywny rytm, plemienna energia mogła zmęczyć. Nawet „Keep The Streets Empty For Me” zostało obudowane w nową aranżację, która dostała dodatkowe kilogramy. Chwilą oddechu była „If I Had a Heart”, przy której Fever Ray oddała się niskiej melorecytacji, co z leniwym, rozwibrowanym podkładem było bardzo przyjemną zmianą klimatu. Nie znaczy to jednak, że koncert był zły. Nowy pomysł na siebie niekiedy odradzał stare kawałki („When I Grow Up”) w ciekawej formule. Całość miała wyrazisty charakter, pokazujący, że artystka mimo zmiany, nadal jest charyzmatycznym zjawiskiem. (Mateusz Piżyński)

Ciężka sprawa. Pierwsze solo Karin Dreijer Andersson, zatytułowane po prostu „Fever Ray”, jest rewelacyjne: wyciszone, niejednoznaczne i magiczne (w całkiem dosłownym sensie, vide wideoklip do „When I Grow Up”). Takiż był też jej występ na TNM w 2009 roku. Drugi krążek, ubiegłoroczny „Plunge”, to przeciwieństwo swego poprzednika: krzykliwy, agresywny i boleśnie pretensjonalny. Jak łatwo się domyślić, na tegorocznym koncercie dominował repertuar z „Plunge”. Nie pozostało więc nic innego, jak wysłuchać „Keep The Streets Empty” z jedynki i skierować się do baru. Znajomi mówili później, że nic nie straciłem. (Maciej Kaczmarski)


Fot. Radoslaw Kazmierczak

DJ Stingray

Tańczyliście kiedyś tak, jakbyście hurtowo sprzedawali gwoździe? Jeśli nie, to była ku temu znakomita okazja. Set DJa Stingraya wypełniły dwie godzinny nieustannych ekstatycznych pląsów w rytmach electro, braindance i techno. Bez mizdrzenia się do tłumu, bez paradowania w szpilkach i bez brania zakładników. Szczere wyrazy współczucia dla duńskiej selekcjonerki, która grała później – poziomu Stingraya po prostu nie można było przeskoczyć. Chociaż zdaje się, że publice było już wtedy wszystko jedno. Wiadomo, mefedron… (Maciej Kaczmarski)


Fot. Damian Kramski

Wolfgang Voigt pres. GAS

Kto zażywał kiedyś LSD w środku lasu, ten wie, że dokonania Voigta stanowią perfekcyjną muzyczną ilustrację takiego tripa. Kto nie miał tej przyjemności, ten może ją sobie z łatwością imaginować, słuchając dowolnej płyty GAS – czy klasycznych już „Zauberberg” i „Königsforst”, czy też nowszych, choć równie wyśmienitych „Narkopop” i „Rausch”. Nie trzeba być zresztą na rauszu, żeby docenić to przestrzenne ambient techno – wystarczy zamknąć oczy i dać się poprowadzić wyobraźni (podobno były jakieś wizualizacje, ale ja ich nie widziałem, bo pod powiekami miałem własne). Po prostu geniusz. (Maciej Kaczmarski)


Fot. Damian Kramski

Występujący w sobotę G A S zagrał niezwykle intensywnie i emocjonalnie choć tu muzyka i wizualizacje powolnych ujęć wideo przedstawiających gałęzie drzew – co nawiązywać miało oczywiście do narkotykowych doświadczeń muzyka z parku Königsforst w Kolonii, w którym eksperymentował w latach 90. z LSD – hipnotyzowały tak, że można było stracić kontakt z rzeczywistością. W sali panowała przy tym absolutna ciemnia, w której – bez wsparcia cennym choć zarazem niezwykle irytującym w takich chwilach wynalazkiem w postaci latarki komórkowej – widać było tylko charakterystyczną sylwetkę artysty i wyświetlane za nim wizualizacje. Podczas setu G A S’a równie dobrze było rozciągnąć się na podłodze i odpływać w brzmieniu ambient–techno wibrującego w metrum 4×4 jak i stanąć przy barierce i dać się porwać muzyce obserwując wspomniane wizualizacje, robiące w tym wypadku niezwykłe wrażenie. (Ania Pietrzak)

Ben Frost & MFO

Odgłos kryształowego żyrandolu staczającego się z wysokich marmurowych schodów należy do moich ulubionych dźwięków. Dlatego cenię Bena Frosta i jego łapiące-za-gardło-i-walące-prosto-w-pysk dokonania. Po koncercie Australijczyka spodziewałem się podobnej intensywności, co na jego płytach – tym bardziej, że wcześniej przez chwilę słuchałem Son Lux, których miękka delikatność zmęczyła mnie, wywołując jednocześnie potrzebę znacznie mocniejszych wrażeń. Frost, choć nie zszedł poniżej pewnego ustalonego poziomu, trochę jednak rozczarował. A może dalej miałem w pamięci Abula Mogarda i to, co ze mną zrobił? (Maciej Kaczmarski)


Fot. Damian Kramski

TM404

Leniwa niedziela, godzina 17:00, niewielka muszla koncertowa w Parku Boguckim. Dookoła niedobitki ludzi – niektórzy siedzą na ławkach i murkach, inni leżą pod drzewami. Większość skrywa się za ciemnymi okularami, choć słońce znikło za chmurami. W powietrzu unosi się słodki, mdlący zapach gandzi. To wprost doskonałe warunki dla występu Andreasa Tilliandera, który jako TM404 wyciska z analogowych maszynek Rolanda unikatową mieszankę ambientu, dubu i acid techno (dobrze określa ją tytuł jego ostatniej płyty: „Acidub”). Hipnotyczna, wprowadzająca w najprawdziwszy trans muzyka, której słuchało może 50 par uszu. (Maciej Kaczmarski)

EABS

Siedmioosobowe wrocławskie combo jazzowe w hołdzie dla Krzysztofa Komedy. Na żywo są chyba jeszcze bardziej porywający niż w wersji studyjnej. Jak na jazzmanów przystało, EABS nie ograniczyli się do odegrania materiału z płyty „Repetitions” nuta w nutę, lecz odpływali w rejony swobodnej improwizacji. Każdy członek grupy miał swoje pięć minut – na mnie największe wrażenie zrobiły solowe popisy basisty i perkusisty. Ale i sekcja dęta miała sporo do powiedzenia. Tak jak gitarzysta i grający na klawiszach lider formacji. Nawet dyskretna robota didżeja nie mogła przejść niezauważona. Doskonały zespół, doskonały koncert. (Maciej Kaczmarski)


Fot. Damian Kramski

Sampha

Czyli koncert zamknięcia. Nieco rzewny i na jedno kopyto, choć głównej gwieździe towarzyszyli kapitalni instrumentaliści (ze wskazaniem na bębniarza). Były też momenty, w których muzycy schodzili ze sceny, zaś Sampha siadał do pianina i śpiewał o tym, że nikt nie zna go tak dobrze, jak pianino w domu jego matki. Przykra sprawa, jeśli się nad tym zastanowić. Żeńska część publiki z pewnością była zaczarowana, ale z mojej perspektywy „białego, heteroseksualnego mężczyzny, który nigdy nie zaznał żadnego ucisku” (jak mnie kiedyś nazwano podczas burzliwej dyskusji), nie wyglądało to tak ciekawie. No i to festynowe klaskanie na koniec… (Maciej Kaczmarski)


Fot. Damian Kramski

Nightmares On Wax

Koncert Nightmares on Wax był nostalgiczną podróżą w przeszłość. Leniwa energia, niezmącona nowoczesnymi ulepszaczami sprawiła, że można było poczuć ducha lat ’90. Hiphopowy bit, funkowo-soulowe sample z wokalami na żywo i prawdziwa kanapa na scenie robiły genialny efekt. Setlistę zdominowały najnowsze kawałki pochodzące z albumu „Shape the Future”. George Evelyn wraz ze swoją ekipą pokazali prawdziwą klasę bez zbędnych udziwnień. To w końcu klasyczne, słoneczne, lekko zakurzone downtempo. Usłyszeć „Les Nuits” czy „You Wish” na żywo, to była prawdziwa przyjemność. Zdecydowanie za mało takich brzmień na tym festiwalu. (Mateusz Piżyński)


Fot. Damian Kramski

ARCA

Zwieńczeniem festiwalu był występ wenezuelskiego producenta Alejandra Ghersi ,znanego jako ARCA. Forma i treść uległy całkowitej dekonstrukcji, a raczej deformacji. Jego performance, bazujący na formule DJ set, przerywany śpiewem, tańcem i charakterystycznym zmanierowaniem sprawiał, że ARCA był bez przerwy w centrum uwagi i widać było, że mocno się w tym rozsmakowuje. Żadna minuta show nie poszła na zmarnowanie.

Ten utalentowany Wenezuelczyk znakomicie potrafi wciągać w swój świat, używając narzędzi, które są z reguły odpychające, mało estetyczne, brzydkie, lepkie i brudne. Niebanalne wizualizacje, ultraqueerowy strój i bezkompromisowe zarządzanie dźwiękami to tylko jedne z tych elementów, których ARCA bezwstydnie używa i ma gdzieś, że komuś może się to nie spodobać.

To świat spójny w każdym detalu, w którym panuje królowa i dziwka w jednej osobie. Soczewką jego twórczości jest abstrakcyjna, cielesna transgresja manifestująca się nie tylko w futurystycznych wizualizacjach. Uznawanie tego za epatowanie wulgarnym obrazoburstwem byłoby bardzo płytkie. Jedyne, co mogło rozczarować, to brak regularnych utworów z ostatniej płyty z genialnym „Reverie” na czele. Ale nie sposób się za to długo gniewać. (Mateusz Piżyński)


Fot. Damian Kramski

Scena Red Bull Music Academy

Poza wybitnymi ambientowymi przeżyciami, duże emocje wywołały u mnie także sety house i techno. Tu jak zwykle nie zawiodła scena „Red Bull”, gdzie szczególnie energetyczne były piątkowe sety Tolouse Low Trax (który wystąpił także w ramach uroczej sceny „Biuro Dźwięku” w Parku Boguckim) oraz Varga, a w sobotę – Tijuana T. Obok sceny Red Bulla ciekawą okazała się scena Carbon, pojawiająca się na festiwalu już po raz kolejny.

Tu totalną eksplozją był koncert pochodzących z Dusseldorfu Gato Preto, łączących elektronikę z tradycyjnymi brzmieniami senegalskimi, którzy wbrew festiwalowym zakazom zagrali bisa, podczas którego można mieć było obawy, że jak artyści muzyką tak publika szalonym tańcem po prostu rozniosą scenę.


Fot. Lucas Nazdraczew

Scena przetrwała ale kurz opadał kilka dobrych chwil. W muzycznym szale udział wzięli także przedstawiciele artystów w osobach wokalistki Africy Bibang i perkusisty Diego Lezcano z Johnny Freelance Experience, którzy wraz z festiwalowiczami oddawali się dzikim tańcom na końcu Sali, tuż przed zlokalizowaną za nią barem.

Zresztą występując tego samego dnia tyle że wcześniej, na scenie amfiteatru NOSPR, zagrali równie energetycznie całkowicie porywając widownię, która usiedziała raptem jeden kawałek a potem tańczyła wraz z Africą, która w pewnym momencie zrzuciła nawet buty by swobodnie szaleć z mikrofonem na scenie. Nie da się jej nie kochać, nie da się nie kochać Johnny Freelance Experience, których muzyczna energia i radość porwą nawet największych sobków. (Ania Pietrzak)







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy