Wpisz i kliknij enter

Ten wspaniały rok 1998

Jeśli myśleliście, że 1997 był świetnym rokiem dla muzyki, koniecznie sprawdźcie nasze rekomendacje z roku następnego.

Odkrycie wody na Księżycu, wystrzelenie na orbitę pierwszego komponentu ISS, powstanie Google, premiera Windows 98, zimowe igrzyska olimpijskie w Nagano, wygrana Francji w FIFA World Cup, impeachment Billa Clintona, oscarowy triumf „Titanica”, premiery „Szeregowca Ryana”, „Truman Show” i „Zabić Sekala”, śmierć Franka Sinatry, Akiry Kurosawy i Carlosa Castanedy – to wszystko wydarzyło się dokładnie dwadzieścia lat temu.

Dla wielu są to czasy zamierzchłe (niektórych czytelników pewnie nie było jeszcze na świecie lub trafili nań całkiem niedawno), ale niekoniecznie zapomniane – sporo muzyki z tamtego okresu broni się po dziś dzień. Po zeszłorocznym zestawieniu najlepszych płyt 1997 roku nadszedł czas na nasze autorskie podsumowanie kolejnego wybornego rocznika. Oto dowody na to, że muzyka A.D. 1998 miała się doprawdy świetnie.

Playlista na Spotify:

Tarwater – Silur

Coś dla tych, którzy kochają zadymione, knajpiane klimaty. Bogata mieszanka post-rocka i trip-hopu, najlepszy bodaj album w dorobku niemieckiego duetu. Dziś dla wielu rzecz kultowa: 20 lat temu to właśnie m.in. koncerty Tarwater wychowywały muzycznie polską poszukującą publiczność. Wielka w tym zasługa Janusza Muchy z Gustaff Records, którego świetne kontakty z niemieckimi post-rockowcami przekładały się na wiele arcyciekawych wydarzeń i wydawnictw. Dość powiedzieć, że jeden z najpiękniejszych kawałków na „Silur” – utwór „Watersample” – w swojej roboczej wersji nazywał się „Warszawa”. (Krzysiek Stęplowski)

Freestylers – We Rock Hard

Tytuł debiutanckiego albumu dwóch producentów Matta Cantora oraz Astona Harvey’a nawiązuje do wczesnego singla Beastie Boys, a jego zawartość zawiera naprawdę udany zestaw, aż piętnastu numerów łączących popularne wówczas brzmienia big beatu/breakbeatu z wpływami electro, rapu, ragga i dubu. Album promowało kilka singli, na czele z przebojowymi hitami „Ruffneck” oraz „B–Boy Stance”, które po dziś dzień potrafią rozruszać najbardziej stypiastą imprezę. Osobiście najbardziej jednak lubię kończący longplay „Warning” z charakterystycznym riffem gitary. W szerokim odbiorze trudno szukać podobnej pozycji, dlatego dziś tym bardziej warto wrócić do tego krążka. (Bartek Woynicz)

Wiseguys – The Antidot

Czy uchował się ktoś kto nie zna przebojów „Ooh La La” lub „Start the Commotion”? Akurat te dwa hity zyskały popularność dzięki reklamom i użyciu ich w filmach (,np. Zoolander czy Gun Shy), ale cały drugi, a zarazem ostatni album duetu The Wiseguys wart jest uwagi. Piętnaście utworów to pozytywny, jazzowo zarumieniony big beat (ze stajni Wall of Sound), polepiony z niezliczonej ilości sampli, od Depeche Mode, Muddy Watersa czy Lalo Schifrina po ZZ Top. (Bartek Woynicz)

Propellerheads – Decksandrumsandrockandroll

Kolejna pozycja z kojarzonej głównie z big beatem stajni Wall of Sound to jedyny w dyskografii longplay duetu Alex Gifford i Will White. Dziś Propellerheads najbardziej kojarzy się z singlem „Spybreak!”, który ozdobił genialną scenę strzelaniny w filmie „Matrix”, a potem był jeszcze wykorzystywany w filmach wielokrotnie (, np.”Dogma” czy The Simpsons), ale dla mnie wiecznie żywym numerem z tego krążka zostanie przede wszystkim „History Repeating”, czyli stylizowana na retro kompozycja z niezapomnianą Shirley Bassey (ach ten klip!). Poza tym na szczególną uwagę zasługuje bardzo ciekawie skomponowany, funkująco-hałaśliwy „Bang On!”. O popularności tego albumu świadczy, że dotarł do pozycji szóstej rankingu sprzedaży UK Album Charts. Jako ciekawostkę, można przypomnieć, że nazwa grupy w slangu oznacza nerda. (Bartek Woynicz)

Dj Krush – Kakusei

Ten krążek jest jednym z jaśniejszych przykładów instrumentalnego down tempo czy też abstract hip-hopu zarówno w historii gatunku jak i w samej dyskografii japońskiego producenta. Paradoksalnie po dwóch dekadach pamiętam z tego krążka głównie bonusową, wokalną wersję utworu „Final Home”, gdzie słyszymy kanadyjską songwriterkę Esthero, co może tylko potwierdzać jak bardzo minimalistyczną i spójną tkankę brzmieniową przygotował Dj Krush. (Bartek Woynicz)

Dub Pistols – Point Blank

Debiutancki album Dub Pistols to wybuchowa mieszanka stylów panujących wówczas na Wyspach, od acid house, przez big beat, electro, aż po ska. Longplay po dwóch dekadach stracił sporo ze swojej świeżości, najbardziej bronią się jednak numery z wokalami, czyli przede wszystkim „Unique Freak” i niepodrabialnie rozbujane „Cyclone”. (Bartek Woynicz)

OST – Blade

Chyba ciężko znaleźć osobę, która nie pamiętałaby otwierającej film o Łowcy Wampirów sceny undergroundowej imprezy w rzeźni, gdy w kulminacyjnym momencie kapitalnego remiksu „Confusion” New Order z sufitu zaczyna tryskać krew… Poza tą elektroniczną perełką na ścieżce dźwiękowej znalazły się głównie numery rapowe zapodane przez tuzów tego gatunku pokroju Gang Starr, Mobb Deep czy KRS-One. Mamy też jednak Junkie Xl, Dj Krusha i Rogera Sancheza, a całość tego nieco karkołomnego połączenia elektroniki i hip-hopu sprawdza się po dziś dzień bardzo dobrze i w sumie ciężko o równie udany soundtrack w tym duchu. (Bartek Woynicz)

Tortoise – TNT

Czołowa formacja post-rockowa z Chicago pokazała na swym trzecim albumie swoje najbardziej jazzowe oblicze, nie opuszczając jednak eksperymentalnych i elektronicznych rewirów. Z jednej strony mamy tu spokojną, westernową balladę „I Set My Face to the Hillside”, a z drugiej glitchująco rozedrgane „Almost Always is Nearly Enough”. Poza tym do składu dołączył Jeff Parker grający na gitarze, a gościnnie na trąbce wystąpił Rob Mazurek. Niedościgniony w swojej klasie klasyk. (Bartek Woynicz)

Red Snapper – Making Bones

Drugi oficjalny krążek tria muzyków pioniersko przekładających muzykę dotychczas generowaną elektronicznie/ samplowo na język żywych instrumentów (kontrabas, perkusja, gitara). Breakbeatowy drive, acid jazzowy groove, energia uwalniana przez organiczny napęd dopełniana miejscami gościnną nawijką MC Deta oraz wokalem Alison David. Ten album jest niedoścignionym wzorcem dla tego typu grania, potwierdzony dodatkowo znakiem jakości oficyny Warp. PS. Panowie cały czas koncertują, ciekawe kiedy dotrą do Polski? (Bartek Woynicz)

Techno Animal – Techno Animal Versus Reality

Dźwięki tego legendarnego duetu przebijały się sporadycznie po zawieszeniu jego działalności w 2004 roku w setach The Buga, ale nikt nie spodziewał się chyba, że Kevin Martin po tylu latach jeszcze raz stanie na scenie obok Justina Broadricka. Przy okazji ogłoszenia w zeszłym roku ich wspólnej trasy koncertowej, drugi otwarcie przyznał, że jako Zonal zaczynają dokładnie tam, gdzie skończyli jako Techno Animal.

Występowanie pod innym aliasem nie przeszkadza Brytyjczykom, jak pokazał ostatni Unsound, w serwowaniu przez nich klasyków swojego legendarnego projektu. Membrany głośników znów nadają nieśmiertelne Demonoid, Monolith, Dead Man’s Curse, czy Hypertension. Po kilkunastu latach przerwy znów wybrzmiewają brudna perkusja i rozdzierający bas z analogowym przesterem. W trakcie występów Zonal słyszymy między innymi produkcje pochodzące z trzeciego longplaya duetu – Techno Animal Versus Reality.

Płyta zawiera pięć autorskich partii Brytyjczyków oraz adaptacje tych utworów, za które zabrali się Porter Ricks, Ui, Spectre, Tortoise oraz Alec Empire. Moim zdaniem jedno z lepszych dokonań TA, zaraz po ich ostatnim, naprawdę nietuzinkowym albumie The Brotherhood Of The Bomb. (Franek Płoch)

Dumb Type ‎– [OR]

Prace muzyczne Dumb Type ciężko rozpatrywać w oderwaniu od eksperymentalnych spektakli kolektywu, do których ścieżka dźwiękowa zawsze stanowiła niepowtarzalną narrację. Interdyscyplinarna twórczość japońskiej supergrupy we wszystkich swoich warstwach wyrażać miała ducha nowoczesności, promując przy tym idee równości i sztuki zaangażowanej społecznie.

Taniec, teatr i performance zawsze mieszały się tu z intensywnymi wrażeniami dźwiękowymi i wizualnymi, dlatego i 16 partii [OR] trzeba poznać w zderzeniu z tym, co dzieje się na scenie, a nagrania ze spektaklu pokazują, że dzieje się wiele. Ścieżki dźwiękowe Dumb Type to sprawka przede wszystkim wciąż aktywnego na scenie Ryoji Ikedy.

Można zauważyć, że jego taktyka, zarówno tworzenia instalacji świetlnych, jak i konstruowania dźwięku, po ponad 30 latach od zawiązania projektu pozostaje niezmienna. Za większą część muzyki do [OR] odpowiada jednak inny, obecnie już mniej aktywny producent – Toru Yamanaka, który po swoim epizodzie w Dumb Type poświęcił się przede wszystkim tworzeniu ścieżek do spektakli teatralnych i choreografii, między innymi grupy Monochrome Circus. (Franek Płoch)

Tetsuo Furudate, Zbigniew Karkowski – World As Will

Karkowski i Furudate poznali się w 1995 r. w Tokio, niedługo po tym, jak pierwszy przeprowadził się tam na stałe po okresie swojej wieloletniej tułaczki po świecie. Wkrótce potem, nakładem austriackiego Staalplaat ukazało się ich pierwsze dzieło – „World As Will”. Współpraca zaowocowała także trasą koncertową, a w kolejnych latach trzema kolejnymi częściami serii, z których ostatnia nagrana została na dwa lata przed śmiercią polskiego kompozytora.

Obaj artyści podkreślali kilkukrotnie w kontekście swojej współpracy, że nie byliby w stanie pracować razem na odległość, a za każdym razem kluczowe było dla nich spotkanie i bezpośredni, wzajemny kontakt z wizją dźwięku drugiej osoby. I choć „World As Will” brzmi właśnie jak efekt jednego z takich spontanicznych wieczorów, Furudate zaprzeczał, żeby była to improwizacja, ponieważ, jak skwitował w jednej z rozmów, improwizować nie potrafi.

W ostatnim mailu do Karkowskiego, pod wpływem lektury jednego z esejów Schopenhauera, zaproponował mu nagranie kolejnego, ostatniego już albumu zamykającego serię. Polak być może maila nawet już nie odczytał, cztery tygodnie później zmarł bowiem wskutek postępującej choroby w środku peruwiańskiej dżungli.

Artyści pytani o okładkę płyty za każdym razem zgodnie tłumaczyli, że widniejąca na niej odwrócona swastyka nie ma nic wspólnego z neo-nazizmem, a pochodzi z etykiety jednej z marek japońskiej sake, której Furudate był w tym czasie wielkim pasjonatem. (Franek Płoch)

The Lounge Lizards – Queen of All Ears

“Fake jazz” Johna Luriego w wydaniu błyskotliwie genialnym. Pełen rozmachu, stylistycznych wolt przyniósł co najmniej jedną wybitną kompozycję („The Birds Near Her House”) oraz jedną z moich ulubionych („Monsters over Bangkok”). Jest w tym życie, improwizacja i humor, a okładka przedstawia „Ptaka, który chce przelecieć dwa węże. Węże są przerażone”. (Jarek Szczęsny)

Nosowska – Milena

Nosowska wyrosła, z małą pomocą Smolika, na artystkę wybitną. „Milena” to elektroniczny zawrót głowy i ryzykowny krok, który w konsekwencji się opłacił, a słuchacze po dziś dzień mogą zachwycać się takim „Czego tu się bać”. Lirycznie bez zarzutu. Czas nie nadgryzł zanadto. (Jarek Szczęsny)

OutKast – Aquemini

Kosmiczne wpływy, uliczne historie i brawura muzyczna, czyli OutKast w pełni. To świadectwo artystycznej dojrzałości i wizjonerstwa. Bezczelnie dobry. Rozbudowana warstwa żywych instrumentów. Kolejny krok w triumfalnym marszu. (Jarek Szczęsny)

Beastie Boys – Hello Nasty

Wyluzowane białasy tworzą preparat z esencji lat 90. Sytuują się po drugiej stronie szali niż poważne grupy rockowe jak Radiohead. Oni wolą absurd, postmodernizm i brak samoograniczenia. Nieco za długo to wszystko trwa, ale wideoklipy znakomite. (Jarek Szczęsny)

Madonna – Ray of Light

Niektórzy twierdzą, że to ostatni dobry krążek Madonny. Coś w tym jest. Razem z Williamem Orbitem wprowadziła elektroniczne dodatki do świata wysokokalorycznego popu. Była w tym nuta romantyczna, która dodawała autentyczności. Szkoda, że przemieniło się to w przemysł rozrywkowy. (Jarek Szczęsny)

Fatboy Slim – You’ve Come a Long Way, Baby

Rok 1998 miał jeden singiel – „The Rockafeller Skank”. Śmiem twierdzić, że niezbadany w tym wpływ estetyki Quentina Tarantino. Strzał z biodra, koniec zadumy, bawmy się – innymi słowy musisz to usłyszeć zanim umrzesz. (Jarek Szczęsny)

Kury – P.O.L.O.V.I.R.U.S.

Zrodzona z Miłości, filozoficznie nieprzeterminowana. Muzycznie jak najbardziej się broni, bo w końcu prawie cały yass tu się prezentuje. Każdego roku, z dwudziestu minionych, była chwila, że należało sięgnąć po nią, celem oczyszczenia i zajęcia właściwej pozycji względem świata. Każdego w końcu dopaść może „Jesienna deprecha”. (Jarek Szczęsny)

Portishead – Roseland NYC Live

W tak nieznośnie ubogiej dyskografii zespołu liczy się każdy krążek. Rok po wydaniu drugiego albumu studyjnego, Portishead raczą swoich fanów koncertówką będącą okrojonym (11 utworów) zapisem z Roseland (NY). Mimo nowej jakości, wniesionej przez brzmienia symfoniczne, trudno odnaleźć znaczące odejścia aranżacyjne w stosunku do oryginałów. Są oczywiście wyjątki, jak chociażby „Sour Times”. Tu aranżacja tego kawałka jest kompletnie inna niż na „Dummy”. Co ciekawe, na albumie koncertowym (CD/LP) to wykonanie pochodzi z 1998 roku z występu w San Francisco, zaś na DVD dostajemy pełny zapis koncertu (16 utworów), gdzie „Sour Times” brzmi tak jak na debiucie. Esencja ich brzmienia nie została tu rozmyta ani niczym popsuta. Sceptycyzm wobec eksperymentowania nad własną twórczością to akurat oznaka ich dojrzałości. (Mateusz Piżyński)

UNKLE – Psyence Fiction

Nagrany pod batutą Jamesa Lavelle’a debiut grupy UNKLE to oprócz genialnej współpracy z takimi nazwiskami jak Thom Yorke, Josh Davis (DJ Shadow), Richard Ashcroft (z The Verve), czy Mike D. (z Beastie Boys), bardzo miły dla ucha, rasowy trip-hop. Słychać w nim zmierzch lat dziewięćdziesiątych w postaci klimatycznego, pulsującego bitu, okraszonego wyrafinowanym samplingiem oraz melancholijnymi partiami wokalnymi. Każda kompozycja ma tutaj swoje własne DNA, a mimo to album trzyma jakaś jedna silna konstrukcja. Gdy przywołamy w pamięci frazę „Maybe I can help you”, od razu słyszymy znany bit z samplem z utworu „Reservation” amerykańskiego jazzmana Leroya Vinnegara. Mowa rzecz jasna o kawałku „Unreal”, który zyskał popularność przez wersje wzbogaconą o wokal Iana Browna, nazwaną „Be There”. Absolutny klasyk. (Mateusz Piżyński)

Tricky – Angels With Dirty Faces

Następca genialnych „Pre-Millennium Tension” i „Maxinquaye”. To właśnie na tym krążku znajduje się kawałek „Broken Homes” nagrany z PJ Harvey. Całość materiału brzmi jeszcze bardziej ponuro niż poprzednie albumy, co w kontekście trip hopu może być wyłącznie traktowane jako komplement. Są tu momenty, w których dominuje psychodeliczne rozedrganie, którego wizualizacją byłby film 3D oglądany bez okularów. Przykładem jest intrygujący „Carriage For Two”. To płyta bardzo intymna, oniryczna, błogo ociężała. Niestety, jedna z ostatnich ciekawych propozycji pana Adriana Thawsa. (Mateusz Piżyński)

Air – Moon Safari

Debiutancka płyta Air do dziś pozostaje największym artystycznym i komercyjnym sukcesem francuskiego duetu. Co ciekawe, w rodzimej Francji, ze wszystkich studyjnych albumów duetu uplasowała się na najdalszej 21. Pozycji na liście najlepiej sprzedających się płyt. Sukces artystyczny zapewniła płycie różnorodność materiału jaki na nią trafił. Na „Moon Safari” znajdziemy zarówno doskonałe downtempo („La Femme d’Argent”, „Talisman”), electro-pop (singlowe „Sexy Boy” i „Kelly Watch The Stars”, „Remember”, „New Star in the Sky (Chanson pour Solal)”) ale też przyjemny melodyjny pop („Ce Matin-Là”, „Le Voyage de Pénélope”).

„Moon Safari” to także – zasługujące na odrębne przedstawienie – dwie najpiękniejsze ballady Air w całej ich dyskografii czyli „All I Need” z wokalami Beth Hirsch i „You Make It Easy”. Ta pierwsza prawdopodobnie dla połowy mojego pokolenia wciąż jest wspomnieniem pierwszej miłości tudzież pierwszego zawodu miłosnego. W obu przypadkach „All I Need” w 1998 r. była katowana na discmanach w całej Polsce. (Ania Pietrzak)

Faithless – Sunday 8PM

Drugi album studyjny w dyskografii genialnych Faithless choć zasadniczo całkiem niezły, nie był tak wybitny artystycznie jak debiutancki „Reverence” (1996 r.) czy kolejny „Outrospective” (2001 r.). Brytyjskiemu trio przyniósł jednak olbrzymią popularność i rozgłos. Na tyle, że część publiki zaczęła kojarzyć ich dopiero od tego albumu myląc początkowo, że to „Sunday 8PM” a nie „Reverence” jest ich debiutancką płytą.

To oczywiście za sprawą dyskotekowego hitu „God Is a DJ”, którego „tania” trance’owa linia i beat refrenu stały się jednym z muzycznych symboli drugiej połowy lat 90. Z „Sunday 8PM” rozgłos zyskały także singlowe „Bring My Family Back” z wokalami Rachael Brown i „If Lovin’ You Is Wrong”. Z kolei w niezasłużonym cieniu znalazła się pierwotna wersja utworu „Why Go?” z gościnnym udziałem legendarnego Boya Georga oraz jeden z najbardziej przejmujących utworów grupy – „Killer’s Lullaby”, zremiksowany później przez Nightmares on Wax (utwór znalazł się jako bonus na późniejszej edycji albumu, która ukazała się w 2001 r.). (Ania Pietrzak)

Lauryn Hill – The Miseducation of Lauryn Hill

Rok 1998 należał do zadziornej hip-hopowej artystki jaką bez wątpienia była i jest (choć dziś raczej w zaciszu) Lauryn Hill. To jej album „The Miseducation of Lauryn Hill”, którego tytuł jest nawiązaniem do książki Cartera G. Woodsona z 1993 r. „The Mis-Education of the Negro”, był w 1998 r. sukcesem miażdżącym muzyczną konkurencję a finalnie… w pewnym sensie samą Lauryn. Płyta, z której właściwie każdy singiel debiutował w czołówce listy Billboardu, na której artystka zarobiła przez rok 25 milionów dolarów, sprzedając 20 milionów egzemplarzy na całym świecie, pełna była moralnych wywodów oraz społecznych i antydyskryminacyjnych deklaracji. (Ania Pietrzak)

Sama Lauryn zaczęła być traktowana jako niezwykle ważny i wpływowy głos w debacie publicznej, stając się twarzą nowej fali feminizmu i walki o równe traktowanie w branży muzycznej. Przypisywano jej miejsca na kolejnych szalonych rankingach typu „100+ Most Influential Black Americans”, biła rekordy nagrody Grammy jako pierwsza kobieta w historii, która była nominowana w 10 kategoriach i która zdobyła 5 nagród w jednym roku. W trakcie sukcesu pojawiły się oskarżenia, że Lauryn, która tak domagała się równego traktowania sama nie ujawniła udziału kilku muzyków w tworzeniu płyty.

Sprawa trafiła do sądu finalnie kończąc się ugodą, na mocy której Lauryn zapłaciła oskarżającym ją muzykom 5 milionów dolarów. Wszystko co przytrafiło się Lauryn potem tj. bezpodstawne oskarżenia o rasizm i problemy podatkowe, są dziś tylko smutną plotką, ale prawda jest taka, że sukces „The Miseducation of Lauryn Hill” zapoczątkował koniec ówczesnej kariery amerykańskiej artystki. Sukces, o którym przed oskarżeniami mówiła z radością: „We all love each other. This ain’t about documents. This is blessed”. Fakt, to muzyka namaszczona w jakiś niezrozumiały sposób. (Ania Pietrzak)

Massive Attack – Mezzanine

Trzeci album kultowych Massive Attack, 15. album ze stu najlepszych brytyjskich albumów wszechczasów (podobno) ciężko wspomnieć, bo to album, którego muzyczna „legenda” jest wciąż żywa. Nie wypada przypominać i czynię to wyłącznie z dziennikarskiego obowiązku, że z „Mezzanine” pochodzą: niezniszczalny wręcz w swojej depresyjności „Angel” czy „Teardrop”, z przerażającym teledyskiem i wokalami Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, która miała olbrzymi wpływ na całokształt albumu. Nie tylko śpiewając w trzech utworach, ale także biorąc udział w nagraniach całości materiału na płytę. Rzeczywiście duch Fraser jest słyszalny na „Mezzanine” niezwykle mocno.

Nawet jeśli śpiewa tylko w trzech utworach, to jest to tak rozciągnięte jakby trwało całą wieczność. Dokładnie tak jak legenda tej płyty będzie trwała całą wieczność. Co ciekawe, członkowie Massive Attack w trakcie jej nagrywania byli w kiepskich relacjach, nie dogadywali się, a nagrania były wielogodzinną żmudną pracą nad kolejnymi fragmentami. Podobno, tak głoszą „legendy”. Słuchając „Mezzanine” z dzisiejszej perspektywy, to choć brzmienie wolne, rozciągnięte, momentami dłużące, to jednak cholernie dobre i spójne. Zasługi przypisuje się tu właśnie Fraser, która – PODOBNO – była wręcz duchową opiekunką całości, co z kolei wywarło wielki wpływ na wszystkie późniejsze nagrania Massive Attack… Coś w tym jest, choć to prawdopodobnie temat na pracę naukową. (Ania Pietrzak)

Marilyn Manson – Mechanical Animals

Na albumie „Mechanical Animals”, środkowej części trylogii zapoczątkowanej albumem „Antichrist Superstar”, a zakończonej „Holy Wood”, Manson przybrał stylizację płciowo niejednoznacznej postaci Omēga, postrzeganej także jako kosmita, prezentując się w niej na słynnej okładce z zielonoszarym tłem. Dziś nikogo by to nie dziwiło ani zaskakiwało ale z perspektywy 20 lat wstecz, robiło to wrażenie. Szczególnie w lokalnym sklepie w średniej wielkości mieście „nowej Polski powiatowej”. Sprzedawca długo przyglądał się temu dziwactwu.

A jak by się zdziwił muzyką! Wywrotowe, dudniące rockowe kawałki na cześć dragów – jest ich tu cała masa. Skrzywione kwaśno-cukierkowe ballady – znajdą się („Fundamentally Loathsome”). Nudny rock – mało! Brzmienie na tej płycie jest przejaskrawione i oddziaływujące do granic, ale słuchało się jej z dziwnym uzależnieniem.

Czasem rozdrażnieniem, niczym mainstreamowej sieczki (o co zarzuty Manson skomentował: „Nie sprzedałem się, dostosowałem się do rzeczywistości”). Duchem początków płyty był z kolei sam Billy Corgan, który powiedział podobno: „To dobry kierunek. Tylko trzeba iść na całość.” No i poszli. Najlepsza płyta w karierze tego Dziwaka i spółki, z której dziś (po kilku procesach) został sam Marilyn Manson. Podobno wciąż nagrywa i wydaje płyty. (Ania Pietrzak)

GAS – Königsforst

Do dziś nie potrafię połapać się w numeracji utworów z tej płyty. Oczywiście to dlatego, że tradycyjnie dla siebie GAS pozbawił je tytułów. Po drugie – wersje winylowa i CD różnią się. W gruncie rzeczy nie ma to jednak żadnego znaczenia. „Königsforst” jest jedną bajkowo wręcz hipnotyzującą opowieścią.

Jeśli kiedyś zastanawialiście się jak jest po LSD to nie musicie sprawdzać. Wystarczy, że posłuchacie tego ambient-techno od GASa i to rzetelnie odda klimat. W końcu płyta jest inspirowana eksperymentami muzyka z tym narkotykiem, jakim oddawał się owianym sławą parku Königsforst niedaleko Kolonii.

Fenomenalna „Königsforst”, jako trzecia płyta Wolfganga Voigta w ramach projektu GAS, z jednej strony umocniła jego pozycję w ramach tzw. „intelligent techno” jak określa się ambient-techno. Z drugiej strony do dziś wielu krytyków twierdzi, że GAS korzystając z metrum 4/4 stworzył swoimi nagraniami jednak coś unikatowego, na granicy ambient-techno i minimalu, że jest to poza kategorią w tym zakresie. Fakt, GAS jest absolutnie wyjątkowy. Skurczybyk. (Ania Pietrzak)

Autechre – LP5

Kontynuacja drogi obranej na płycie „Chiastic Slide” i EPce „Cichlisuite”. Organiczne ciepło z pierwszych płyt duetu niemal całkowicie wyparowało. Zastąpiła je chłodna, metaliczna poświata glitchowych opiłków, mikrotonalnego żwiru i ciężkich, skorodowanych beatów. To płyta mocno zrytmizowana i silnie dezorientująca zmianami tempa, zwrotami akcji i manipulowaniem atmosferą. Całość brzmi niczym zapis pracy komputera, do którego dostał się wyjątkowo inteligentny szczur. Tylko czy szczur stworzyłby coś takiego jak „Rae”? (Maciej Kaczmarski)

Burger/Ink – Las Vegas

Jedyny longplay duetu tworzonego przez Wolfganga Voigta (GAS) i Jörga Burgera. Na zawartość „Las Vegas” składa się repetytywne minimal techno z dubowymi i ambientowymi naleciałościami. Jest to muzyka subtelna, wyrafinowana, relaksacyjna, hipnotyzująca i zarazem zupełnie nieinwazyjna – w czym przypomina klasyczną pozycję „Selected Ambient Works 85-92” Aphex Twina. To jednocześnie znakomita ścieżka dźwiękowa do nocnych spacerów po mieście, samochodowych podróży zagubioną autostradą i odpoczynku po całonocnym balowaniu.(Maciej Kaczmarski)

Casino Versus Japan – Casino Versus Japan

Erik Kowalski to względnie mało znany producent, który w pełni zasłużył na miano pioniera. Już na przełomie wieków tworzył w konwencjach, których łączenie stało się popularne kilka lat później: ambient, drone, shoegaze, hip-hop, a nawet modern classical. Przełożyło się to na pulchną, kolorową i oniryczną muzykę pełną pastelowych klawiszy, podwodnych gitar i hipnotycznych beatów. Słuchając płyt Casino Versus Japan – w tym imiennego debiutu – można odnaleźć rodowód dokonań m.in. Flying Lotusa, Tycho, Emeralds i Lone’a.(Maciej Kaczmarski)

Club Off Chaos – The Change Of The Century

Obszerna dyskografia Jakiego Liebezeita – zarówno z grupą Can, jak i w licznych kooperacjach z innymi muzykami – dowodzi, że prawdopodobnie był to nie tylko najlepszy perkusista w historii muzyki rozrywkowej, ale również najbardziej wszechstronny i otwarty na nowe brzmienia. Tworzone wraz z Borisem Polonskim (syntezatory) i Dirkiem Herwegiem (instrumenty strunowe) trio Club Off Chaos to wyraz zainteresowania Liebezeita rozmaitymi odmianami elektroniki – m.in. acid techno, jungle, breakbeatem, industrialem i dubem.(Maciej Kaczmarski)

Coil – Time Machines

Najwięksi alchemicy dźwięku w swym bodaj najbardziej psychodelicznym wydaniu. Cztery długie kompozycje zainspirowane właściwościami czterech silnych halucynogenów: telepatyny, 2,5-dimetoksy-4-etyloamfetaminy, 5-metoksy-N,N-dimetylotryptaminy i psylocybiny. Efektem studyjnych eksperymentów Petera „Sleazy’ego” Christophersona i Johna Balance’a jest hipnotyczna, pełna repetycji drone music. Muzyka wprowadzająca w najprawdziwszy trans, który – zgodnie z tytułem – rzeczywiście może powodować zaburzenia w percepcji czasu.(Maciej Kaczmarski)

DMX Krew – Nu Romantix / 17 Ways To Break My Heart

Ed Upton miłował muzykę z lat osiemdziesiątych na długo przed tym, zanim stało się to modne – i na przekór ówczesnym trendom, które kazały widzieć w „ejtisach” wstydliwą dekadę konfekcji i kiczu. Płyta „Nu Romantix” i towarzysząca jej EPka „17 Ways To Break My Heart” (obydwie wydane przez Rephlex Records) to wyśmienite połączenie new romantic, electro i synthpopu z bardziej nowoczesną, rephlexową elektroniką. Gdzieniegdzie – np. w „Come To Me”, zmysłowej piosence z zadatkami na przebój – słychać nawet śpiew Uptona.(Maciej Kaczmarski)

Gescom – Minidisc

Skład tego tajemniczego projektu tworzą m.in. Sean Booth i Rob Brown (Autechre), Darrell Fitton (Bola) i Russell Haswell. „Minidisc” był pierwszym w historii albumem wydanym wyłącznie na tytułowym nośniku. Format ten pozwalał na losowe odtworzenie 45 utworów (88 ścieżek) – w przypadkowej kolejności i bez przerw między indeksami, co za każdym razem przekładało się na niepowtarzalne aleatoryczne doświadczenie. A ponieważ cyfrowy hałas sąsiaduje tu z dark ambientem, płyta do dziś stanowi prawdziwe wyzwanie dla słuchacza.(Maciej Kaczmarski)

Goldie – Saturnz Return

Po przełomowej płycie „Timeless”, która stała się punktem odniesienia dla sceny drum’n’bass/jungle, Goldie powrócił z megalomańskim wręcz uderzeniem. Oto bowiem kompaktową wersję „Saturnz Return” otwiera trwająca godzinę kompozycja „Mother”, dedykowana rodzicielce złotozębnego producenta. W następującym po nim utworze „Truth” zaśpiewał z kolei sam David Bowie. A jest jeszcze drugi, bardziej „standardowy” krążek, na którym pojawili się m.in. Noel Gallagher (Oasis), KRS-One i Malcolm McLaren. Dziki, nieokrzesany album.(Maciej Kaczmarski)

Grooverider – Mysteries of Funk

To jeden z najambitniejszych albumów w kategorii szeroko pojętego drum’n’bassu. Połamane jungle’owe rytmy zostały bowiem okraszone elementami jazzu, soulu i – zgodnie z tytułem – funku, którego tajemnice Grooverider zdaje się znać jak mało kto (są tu nawet sample z Isaaca Hayesa). W kilku utworach pojawiają się wokale Sophie Barker, Royi Arab i Clevelanda Watkissa oraz „żywe” partie basu i trąbki. Po premierze płyty wysuwano zarzuty, że jest to muzyka nazbyt „zaprogramowana” i „akademicka”. Dziś jest to kanon elektroniki.(Maciej Kaczmarski)

Jega – Spectrum

Debiutancki album Dylana Nathana i jeden z pierwszych longplayów w katalogu wytwórni Planet Mu. Dwadzieścia lat później można już bez wahania stwierdzić, że „Spectrum” to klasyka IDMu. Nieobliczalna płyta, której spektrum – nomen omen – obejmuje: kruche melodie na granicy totalnego rozpadu, syntezatory paraliżujące ośrodkowy układ nerwowy, zglitchowane odpryski dźwiękowe, samplowane dialogi z ekranizacji „Diuny” Lyncha oraz frenetyczną rytmikę czerpiącą z hip-hopu, drum’n’bassu, breakbeatu, a nawet jazzu. Mocna rzecz.(Maciej Kaczmarski)

Kim Cascone – Blue Cube [ ]

Kim Cascone to bardzo ciekawa postać. W latach 70. studiował muzykę elektroniczną w prestiżowym Berklee College of Music, później prowadził wytwórnię Silent, nagrywał m.in. jako PGR i Heavenly Music Corporation, współpracował z Davidem Lynchem przy „Twin Peaks” i „Dzikości serca”. Płyta „Blue Cube [ ]” stanowi efekt jego pracy z Csound, komputerowym językiem programowania dźwięku. To abstrakcyjna muzyka na tropach „Worship The Glitch” ELpH vs. Coil – porażająca swym cyfrowym chłodem i jednocześnie fascynująca. (Maciej Kaczmarski)

Leila – Like Weather

Leila Arab, córka irańskich imigrantów, rzuciła studia, aby grać na klawiszach w koncertowym zespole Björk. Kilka lat później sama zaczęła śpiewać i komponować, zaś jej debiutancki album został wyprodukowany przez samego Aphex Twina i ukazał się nakładem jego wytwórni Rephlex Records. Melancholijny – ale żadną miarą smętny – krążek „Like Weather” scala ze sobą trip-hop, lo-fi i folktronikę, ale to nie wszystko – momentami przypomina późniejsze dokonania Jamiego Lidella („Don’t Fall Asleep”) i Ghostpoeta („Knew”).(Maciej Kaczmarski)

Mansun – Six

Zaledwie rok po „OK Computer” Radiohead, brytyjska grupa Mansun zrealizowała album, który dorównuje osławionemu krążkowi Thoma Yorke’a i spółki – a wielu miejscach po prostu go przewyższa. Pomysłowością, rozmachem i bezkompromisowością. „Six” to album zuchwały, nieokiełznany, zmienny w nastrojach, monumentalny w formie i treści. Popis popkulturowej erudycji, pyszna parodia rocka progresywnego oraz paszkwil na marksistów, scjentologów, snobów i ludzi uzależnionych od telewizji. Należy słuchać ciągiem, w całości.(Maciej Kaczmarski)

Mark Hollis – Mark Hollis

Łabędzi śpiew byłego lidera Talk Talk. Po wydaniu tej płyty – jedynej solowej – Mark Hollis zakończył karierę muzyczną i wycofał się z życia publicznego, poświęcając się rodzinie. Nie powinno to dziwić – dwa ostatnie albumy jego macierzystej grupy oraz imienne solo sprawiają wrażenie dzieł totalnych, skończonych. Krążek „Mark Hollis” ma już niewiele wspólnego z popem i rockiem. Czerpiąc inspirację z jazzu, folku i muzyki klasycznej, Hollis stworzył wyciszone, intymne i porażająco piękne arcydzieło.(Maciej Kaczmarski)

Mike Dred & Peter Green – Virtual Farmer

Abstrakcyjny braindance prosto z Rephlex Records. Przypomnijmy żartobliwą definicję: „braindance to gatunek, który obejmuje najlepsze elementy wszystkich gatunków, np. muzyki tradycyjnej, klasycznej, popularnej i współczesnej, industrialu, ambientu, hip-hopu, electro, house’u, techno, breakbeatu, hardcore’u, ragga i drum’n’bassu”. Na płycie „Virtual Farmer” znalazło się to wszystko i jeszcze więcej – jest tu nawet proto-dubstep w postaci „Kymery”, quasi-jazz pt. „Ming’s Kitchen” i 12-minutowy „Rasp” à la Autechre.(Maciej Kaczmarski)

Natural Language – Natural Language 0098

Specjalizująca się w muzyce ambient wytwórnia em:t działała w latach 1994-98 i ponownie w 2003-06. Label wyróżniał się oprawą graficzną płyt nawiązującą do przyrody, zunifikowanymi tytułami i numerami katalogowymi sygnalizującymi rok wydania – oraz, rzecz jasna, muzyką. Płyta projektu Hywela Daviesa jako Natural Language należy do najbardziej awangardowych pozycji w katalogu em:t – to improwizowana muzyka elektroakustyczna na fortepian, kontrabas, perkusję, saksofon, dzwonki, nagrania terenowe i… betoniarkę.(Maciej Kaczmarski)

Pan American – Pan American

Solowe wcielenie Marka Nelsona, gitarzysty i wokalisty znakomitej post-rockowej grupy Labradford. Pierwszy album wydany pod kryptonimem Pan American zawiera interesującą mieszankę dubu, ambientu i trip-hopu, rozpisaną na tradycyjne instrumentarium (lecz nie tylko – w jednym z utworów rozbrzmiewa dulcimer): liryczną gitarę, głęboki puls basu, przestrzenne klawisze. Tu i ówdzie pojawia się nawet dyskretny wokal Nelsona, traktowany jak kolejny instrument. Nastrojowa, zmysłowa muzyka, która koi i uspokaja.(Maciej Kaczmarski)

Pole – 1

Zaczęło się od usterki: podczas pracy w studiu nagraniowym Stefan Betke, skromny spec od masteringu z berlińskiej tłoczni Chain Reaction, zauważył, że uszkodzony czterobiegunowy filtr firmy Waldorf generuje zaskakujące dźwięki – szumy, trzaski, szmery, bulgotanie, skwierczenie. Owocem owego odkrycia była „kolorowa” trylogia płyt, zapoczątkowana dokładnie przed dwudziestoma laty i zawierająca ekscytującą eksperymentalną elektronikę na tropach clicks’n’cuts i muzyki dubowej. Kamień milowy poszukującej elektroniki.(Maciej Kaczmarski)

Stefan Betke zadebiutował wydawnictwem o grubych krawędziach, z których raz na jakiś czas wylewa się fala metalicznych motywów. „CD 1″w dużej mierze oparte jest na niewygodnych, gryzących glitchach, jednak wszystko zanurzone zostało tu w dubowej głębi, dzięki czemu krążek sprytnie wymyka się próbom jednoznacznej klasyfikacji.

Wydawałoby się, że materiał określany jako subtelnie romansujące z ambientem minimalistyczne techno nie będzie fundował mocnych wybuchów, ale koniecznie trzeba podkreślić, że w istocie na „CD 1” wszystko się kotłuje i iskrzy pod warstwą zimnego powietrza. Płyta do wielokrotnego odsłuchu, która podlegać może ciągłym reinterpretacjom. (Emilia Stachowska)

Rhythm & Sound /w Tikiman – Showcase

Rhythm & Sound zdawało się być naturalnym przedłużeniem wcześniejszych poszukiwań Marka Ernestusa i Moritza Von Oswalda, którzy w ramach Basic Channel i Chain Reaction połączyli dub i techno w logiczną, halucynacyjną całość. „Showcase” to kompaktowa kompilacja pięciu singli zrealizowanych z wokalistą Paulem St. Hilaire’em vel Tikimanem w latach 1996-97. Po techno nie pozostało zbyt wiele – ostał się za to głęboki dubowy puls, okraszony efektami reverb i delay oraz uduchowionymi zaśpiewami Tikimana. Coś wspaniałego.(Maciej Kaczmarski)

Richard Devine – Richard Coleman Devine EP

Źródła nie są zgodne względem daty premiery tej płyty. Niektóre podają 1997 rok, inne – rok następny. Przyjmijmy więc na użytek niniejszego zestawienia, że racja stoi po stronie tych drugich. Fonograficzny debiut Richarda Devine’a – wybitnego producenta i sound designera rodem z USA – wywodzi się w prostej linii od dokonań Autechre (zwłaszcza genialnej płyty „Tri Repetae”). To chropowaty, energetyczny IDM osadzony na zagęszczonej rytmice i cyfrowym zgiełku, a jednak niepozbawiony swoistej melodyjności. Taniec robotów.(Maciej Kaczmarski)

Scott Weiland – 12 Bar Blues

Z perspektywy czasu pierwsze solo Scotta Weilanda prezentuje się znacznie ciekawiej niż albumy Stone Temple Pilots. Wokalista niemal całkowicie odciął się na niej od grunge’owego brzmienia swej macierzystej formacji. W zamian zaproponował eksperymentalną mieszankę przesterowanych gitar, psychodelicznych syntezatorów, perkusyjnych loopów, popowych melodii i produkcyjnych sztuczek. Jest tu trochę trip-hopu, szczypta Bowiego z okresu berlińskiego, odrobina późnych Beatlesów i przede wszystkim sporo świetnych piosenek.(Maciej Kaczmarski)

Squarepusher – Music Is Rotted One Note

Po drill’n’bassowych krążkach „Feed Me Weird Things” i „Hard Normal Daddy”, Tom Jenkinson został okrzyknięty jedną z czołowych postaci muzyki elektronicznej lat 90. Jakby na przekór oczekiwaniom, jego trzeci album jest wypełniony głównie… elektrycznym jazzem w duchu płyty „On The Corner” Milesa Davisa. Na dodatek Squarepusher zrezygnował z sekwencerów i sampli, samodzielnie rejestrując partie „żywych” instrumentów (z naciskiem położonym na bas i bębny, ale są tu też przepyszne klawisze). Sexy, funky shit.(Maciej Kaczmarski)

The Creatures – Eraser Cut

Nieistniejący już duet The Creatures tworzyli wybitna wokalistka Siouxsie Sioux i bezbłędny perkusista Budgie (oboje z Siouxsie and the Banshees). Cztery longplaye The Creatures – „Feast”, „Boomerang”, „Anima Animus” i „Hái!” – to osobne, egzotyczne wszechświaty warte dogłębnego poznania. EPka „Eraser Cut” zawiera odrzuty z sesji do trzeciej płyty, ale takich odrzutów można życzyć każdemu. Dość powiedzieć, że „Pinned Down” to jeden z najlepszych utworów w skromnej, lecz potężnej dyskografii The Creatures.(Maciej Kaczmarski)

The Third Eye Foundation – You Guys Kill Me

Matt Elliott wybiera z muzyki elektronicznej interesujące go elementy i składa je w nową, intrygującą całość. Nie inaczej jest z jego czwartym albumem pod szyldem The Third Eye Foundation. Zawartość „You Guys Kill Me” to mariaż gęstego trip-hopu, illbientowych tekstur i drum’n’bassowych beatów. Do tego dochodzą patetyczne orkiestracje, pomysłowo zaaranżowane sample oraz atmosfera balansująca na granicy depresji i obłąkania. Każdy utwór jest na tyle wielowątkowy, że stanowi coś w rodzaju mini-symfonii.(Maciej Kaczmarski)

Urban Tribe – The Collapse of Modern Culture

Zanim przybrał pseudonim DJ Stingray, zamaskowany producent Sherard Ingram nagrywał jako Urban Tribe. Pierwszy album pod tym szyldem nieprzypadkowo ukazał się w barwach Mo’ Wax – retrofuturystyczny amalgamat downtempo, trip-hopu, illbientu i sampli rozmaitego pochodzenia, świetnie wpisał się w profil wytwórni Jamesa Lavelle’a. Na kapitalnie zatytułowanym krążku „The Collapse of Modern Culture” pojawiają się Carl Craig, Anthony „Shake” Shakir i Kenny Dixon Jr. vel Moodymann. Niesłusznie zapomniana klasyka.(Maciej Kaczmarski)

V.A. – …Compiled

Historyczna kompilacja prezentująca dokonania producentów związanych z wytwórnią Chain Reaction. Niemiecka tłocznia okazała się idealną przystanią dla twórców rozsmakowanych w minimalistycznym techno z wpływami dubu i ambientu, takich jak Scion, Porter Ricks, Monolake, Vainqueur, Substance i Erosion. Zawartość „…Compiled” sprawdza się doskonale zarówno w domowym zaciszu, jak i na klubowym parkiecie – choć jest pozbawiona hedonistycznego wymiaru muzyki tanecznej. Absolutna esencja i klasyka dub techno.(Maciej Kaczmarski)

V.A. – Pi: Music For The Motion Picture

Film i soundtrack, które potrafią odmienić życie. Przesiąknięta paranoją historia genialnego matematyka została zilustrowana muzyką absolutnej śmietanki muzyki elektronicznej: Autechre, Aphex Twin, Orbital, Massive Attack, Roni Size, GusGus, David Holmes… Kiedy prowadziłem audycję „Encyklopedia Elektroniki” w radiu Szczecin.fm, na sygnał programu wybrałem właśnie „Kalpol Introl” Autechre – pierwszy utwór mojego ulubionego boysbandu, jaki kiedykolwiek dane było mi usłyszeć, właśnie dzięki Aronofsky’emu i „Pi”.(Maciej Kaczmarski)

William Basinski – Shortwavemusic

Zanim ukazał światu przejmujący cykl „The Disintegration Loops”, Basinski miał już na koncie jedną znakomitą płytę. Materiał z „Shortwavemusic”, zarejestrowany w roku 1982 (!), to owoc jego eksperymentów z taśmą i radiem. Basinski nagrywał audycje na falach krótkich i szum pomiędzy stacjami, po czym obrabiał całość na rozmaite sposoby – wydłużając, skracając i spowalniając nagrane pętle, nakładając pogłosy itd. Mroczny, statyczny, repetytywny ambient, który trwa w bezczasie i sprawia wrażenie zanurzonego głęboko pod wodą.(Maciej Kaczmarski)

Zoviet France – Mort Aux Vaches: Feedback

Ten brytyjski zespół to jeden z największych i zarazem najbardziej skrywanych skarbów poszukującej elektroniki. Choć blisko im do nieodżałowanego zjawiska pod tytułem Coil, grupa dowodzona przez Bena Pontona i Marka Warrena przez blisko 40 lat działalności zdołała wypracować własną, niepowtarzalną estetykę – eksperymentalną mieszankę ambientu, industrialu i drone music. Album „Mort Aux Vaches: Feedback”, będący zapisem występu dla holenderskiej stacji radiowej VPRO, to absolutna kwintesencja stylu Zoviet France.(Maciej Kaczmarski)

Boards of Canada – Music Has The Right To Children

O tej płycie w zasadzie powiedziano i napisano już wszystko. Początek osobnego gatunku? Nie do końca, wszak z podobnymi brzmieniami kilka lat wcześniej kombinował AFX. Opus Magnum Boards of Canada? Też chyba nie, bo co w takim razie powiedzieć o kompletnym „Geogaddi”? Mimo to właśnie „Music…” uchodzi za jeden z najbardziej wpływowych krążków w elektronice lat 90. Ba, piętno tego materiału czujemy do dziś – choćby w różnych odmianach estetyki lo fi.

Szkocki duet w 1998 roku w błyskotliwy sposób połączył techno z cieplutkim sentymentem starych nośników (mimo, że w owym czasie VHS i inne taśmy trzymały się mocno) pokazując, że muzyka na pozór „wadliwa” potrafi budzić wielkie emocje. Ale to wszystko już wiecie. Czy mam rację mówiąc, że po debiucie BoC chyba tylko Burial był w stanie nagrać coś tak charakterystycznego? (Krzysiek Stęplowski)

Morcheeba – Big Calm

Dwa lata zajęło braciom Godfrey przygotowanie tego materiału. Mam wrażenie, że dziś potrzebowaliby kolejnych trzech – a i tak jakość rezultatu nie byłaby taka pewna. Po świetnym, zjaranym, hipnotycznym debiucie („Who Can You Trust”) Morcheeba zaproponowała materiał nieco lżejszy. Pamiętam, że byłem wówczas bardzo rozczarowany obraną drogą. A dziś słucham tych piosenek z wielką przyjemnością. To bardzo solidny pomost między trip-hopem a radiem. Pomieszczenie jeszcze nie do końca przewietrzone, ale już z odsłoniętymi zasłonami. I kilka naprawdę fantastycznych kompozycji – z otwierającym całość, ikonicznym dla Morcheeby „The Sea”. (Krzysiek Stęplowski)

Talvin Singh – OK

Łączenie estetyki orientu z trip hopem było w latach ’90 niezwykle popularne. Zachwycaliśmy się wówczas tymi mariażami tabli z samplerem, a na omawianej „OK” było tego bardzo dużo. Nic dziwnego, iż Singh otrzymał za ten krążek nagrodę Mercury Prize, choć nie tylko moda miała decydujący wpływ na to wyróżnienie. To naprawdę ciekawy album. Dzieje się tu niezwykle dużo: mamy i dramy, i ambienty, i triphopy, mamy słodkie melodie i połamane frazy. Posłuchajcie choćby zamykającego całość „Vikram The Vampire” – puls tego kawałka działa nawet po 20 latach. (Krzysiek Stęplowski)

Notwist – Shrink

Na pozór zwykłe gitarowe granie. Mimo to „Shrink” zasługuje na wyróżnienie. To na tej płycie muzycy The Notwist pierwszy (i chyba ostatni) raz tak radykalnie rozbudowali swoje aranże, nadając im mocno jazzowej swobody. Sekcja dęta, wibrafon – wszystko to sprawia, że „Shrink” osobiście traktuję jako wspólny projekt dwóch składów: The Notwist oraz jazzowego Tied & Tickled Trio (oba łączy kilku tych samych muzyków). W efekcie otrzymujemy dziesięć naprawdę świetnych kompozycji zagranych w sposób błyskotliwy i niebanalny. Przykład? Choćby solo saksofonu w „Your Signs”. (Krzysiek Stęplowski)

Ben Neill – Goldbug

Neill to nie tylko utalentowany trębacz i producent, ale również…wynalazca. Jego znakiem rozpoznawczym jest Mutantrumpet – hybryda trąbki i syntezatora opracowana przez Neilla wspólnie z samym Robertem Moogiem. W drugiej połowie lat ’90 Neill zaczął łączyć brzmienie swojego instrumentu z modnymi wówczas gatunkami: na „Triptycal” z roku 1996 był to triphop i ambient zaś na wydanym dwa lata później „Golbug” była to nieco bardziej drapieżna elektronika z wyraźnymi elementami drum’n’bass. Polecam: słucha się tego bardzo dobrze, osobiście z przyjemnością wracam np. do „Dark Gift”. (Krzysiek Stęplowski)

Bill Laswell – Panthalassa: The Music of Miles Davis 1969–1974

O ile dobrze policzyłem w roku 1998 Bill Laswell zaangażowany był w wydanie ok sześciu płyt. To typowe dla tego twórcy – jego dyskografii poświęcone są osobne, rozbudowane artykuły, a on sam w latach ’90 przeżywał bodaj najbardziej płodny okres w swojej karierze. „Panthalassa” to projekt szczególny: Laswell wziął na warsztat nagrania Milesa Davisa z jego „elektrycznego” okresu, gdzieś z przełomu lat ’60 i ’70. Poszczególne tracki oryginalnych nagrań zostały pocięte i ponownie zremiksowane – a więc „przetłumaczone” na muzyczny język Laswella. Efekt? Przygotowując się do tego tekstu postanowiłem przypomnieć sobie ten album: miał być jeden odsłuch, skończyło się na bodaj całym dniu. Ta płyta wciąga podobnie jak inne „Translations” Laswella z tego okresu: remiksy nagrań Marleya (rok wcześniej) i muzyki kubańskiej (1999). Wszystkie trzy krążki polecam z ręką na sercu. (Krzysiek Stęplowski)

Moloko – I Am Not a Doctor

Wszyscy kochamy Moloko! Choć czy wszyscy znamy ten krążek? Najtrudniejszy, najzimniejszy, najbardziej eksperymentalny w dorobku duetu? Tu nie ma przebacz: nawet mega hit „Sing it back” pojawia się w oryginalnej, połamanej wersji. Z kolei Roisin Murphy daje popis fantastycznych umiejętności wokalnych i interpretacyjnych. Blisko jej tu do eksperymentów Laurie Anderson, a wszystko na tle bardzo autorskiej odmiany trip-hopu. W „katalogu” Moloko osobiście cenię ten krążek najbardziej, choć wymaga on odpowiednich warunków i nastroju. Tak czy inaczej: warto. Zabawa gwarantowana. (Krzysiek Stęplowski)

Kruder Dorfmeister ‎– The K&D Session

Peter Kruder i Richard Dorfmeister w latach ’90 dali się poznać jako wybitni twórcy remiksów oraz autorskiego downtempo. W roku 1996 wzięli udział w słynnej już serii DJ Kicks i do dziś właśnie ta część cyklu uważana jest za jedną z najlepszych. Swój status Austriacy potwierdzili dwa lata później na podwójnej składance „The K&D Session”, na której zmieścili swoje wersje kawałków Depeche Mode, Roni Size czy Sofa Surfers. Dziś oba wydawnictwa uchodzą za encyklopedie downtempo lat ’90 – choćby dlatego warto po nie sięgnąć. (Krzysiek Stęplowski)

Amon Tobin – Permutation

Wydawnictwo, które ukazało się rok po świetnie przyjętym albumie „Bricolage”, stanowiące wraz z nim oraz „Supermodified” esencję twórczości Amona Tobina i – jak się później okazało – wyznaczające kierunek innym artystom, chcącym zgłębiać obszar połamanej, atmosferycznej elektroniki z pogranicza drum’n’bassu, IDM-u oraz nu jazzu. Materiał pulsujący, w niektórych momentach wręcz swingujący, tak samo soczysty, co w kilku partiach surowy i organiczny. Najlepsze momenty Ninja Tune, które tutaj idą w parze z uwielbieniem do Lyncha, samplingu i skwierczącej, głębokiej, odrobinę neurotycznej melodii. (Emilia Stachowska).

Bola – Soup

„Soup” to pierwszy z pięciu albumów długogrających, które ukazały się pod szyldem „Bola” i zarazem jedyny z nich, wypuszczony jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Materiał niejednoznaczny, bazujący na IDM-owych sekwencjach, regularnie przeplatanych kosmicznymi synthami (opening „Glink”) i łapiącymi dubowy oddech („Aguilla”). Dziesięć raczej spokojnych, płynących, choć wcale nie monotonnych nagrań, z których kilka przejawia bardziej taneczny dryg, odsłaniając przy tym brzmienie wyraziste, o mocniej zarysowanych krawędziach („W.I.K.”). Szkoda, że o „Soup” nie pisze się częściej, bo wydawnictwo to prezentuje całą paletę patentów, z których zbudowana była elektronika końca XX wieku – tak samo połamanych, co delikatnie sączących się, skręcających w stronę ambientowych motywów. (Emilia Stachowska)

Biosphere/Deathprod – Nordheim Transformed

Geir Jennsen i Helge Sten, a tak naprawdę wraz z nimi jeszcze Arne Nordheim – wybitny norweski kompozytor muzyki współczesnej, którego twórczość stanowi bazę dla utworów, znajdujących się na omawianym albumie. Siedem nagrań (a dokładniej – siedem remiksów), poruszających się w estetyce minimalizmu, repetycji, szumów, szmerów i przetworzeń, choć z zaznaczeniem, że w wydaniu subtelnym i delikatnym, niekoniecznie zmierzającym w kierunku rozbudowanej, zaawansowanej dekonstrukcji. Materiał wymagający sporego skupienia, według niektórych mroczny i niepokojący, moim zdaniem jednak raczej powodujący uczucie bliżej nieokreślonego otumanienia niż trudnego do opanowania strachu, czy lęku. (Emilia Stachowska)

Herbert – Around the House

„Around the House” nazywany jest albumem, bez którego nie byłoby różnego rodzaju outsiderskich wariacji na temat house’u w tym jego najbardziej minimalistycznej i subtelnej formy, czyli house’u w wersji micro. Oczywiście, stwierdzenie, że – gdyby nie Matthew Herbert – Four Tet, Pantha du Prince i, dajmy na to, Lawrence brzmieliby teraz inaczej, jest srogim nadużyciem, pozwala ono jednak w jakiś sposób nakreślić, jak ważny oraz innowacyjny był materiał, który inspirował i nadal inspiruje rzesze niezwykle docenianych twórców.

Poważny, ale przy tym daleki od patosu, lekki, zwiewny i – po prostu – szalenie przyjemny. I chyba na tym właśnie polega geniusz tego wydawnictwa – że potrafi ono odprężyć, jednocześnie zawłaszczając całą uwagę słuchacza, rezygnując w ten sposób z bycia jedynie wielobarwnym tłem. (Emilia Stachowska)

Moodymann – Mahogany Brown

Drugi długogrający album Moodymanna jest potwierdzeniem tezy, zgodnie z którą rok 1998 jawi się jako idealny moment do wypuszczania w świat krążków błyskotliwie łączących house, downtempo i nu jazz, okraszając je funkową lekkością, zadziornością oraz kilkoma kroplami kwasu, wżerającego się w delikatną materię.

W przypadku „Mahogany Brown” sample zostały skrojone z krawiecką precyzją, układając się następnie w bardzo przyjemne kompozycje, które – paradoksalnie – mogą odstraszać zbyt intensywnie poszatkowaniem. Wszystkie nagrania są tu bowiem tak samo lekkie, co trudne w odbiorze, głównie ze względu na wynurzającą się raz po raz skłonność do dekonstruowania popularnych zabiegów i motywów. Muzyka na parkiet, choć raczej zlokalizowany z dala od nadmorskich kurortów i piaszczystej plaży. (Emilia Stachowska)

Mouse on Mars – Glam

„Port Dusk” – czyli utwór otwierający wydawnictwo – sugeruje, że przez najbliższe pięćdziesiąt dziewięć minut będziemy mieć tu do czynienia z sielskimi krajobrazami, malowanymi łagodnymi, lekkimi, wysublimowanymi pociągnięciami pędzla. Wsłuchując się w transowy, usypiająco-kojący opening, szybko możemy przyzwyczaić się do eterycznej atmosfery, finezyjnych kształtów oraz rozmarzonego brzmienia.

Dlatego też druga połowa nagrania, połamana i – w zestawieniu z opisanym powyżej klimatem – natarczywa, nieznośna oraz agresywna, robi tak ogromne wrażenie, powodując dreszcze, które towarzyszą nam już do końca kontaktu z „Glam”. Album pełen magii, choć nie do końca oczywistej. (Emilia Stachowska)

Oval – Dok

„Dok” wydane zostało w drugiej połowie stycznia 1998 roku, choć trudno mówić tu o albumie idealnie pasującym do zimowej aury – prawdę mówiąc, twierdzenie to byłoby tylko pozornie właściwe i odsłaniałoby nieuwagę odbiorcy. Kiedy bowiem uda się przebrnąć przez glitchową estetykę, tworzoną z nachodzących na siebie zgrzytów, dotrzeć można do materiału ciepłego, kojącego i emanującego wyjątkowo jasnym światłem. Zaznaczyć więc trzeba, że czwarty longplay Ovala wymaga co najmniej kilku podejść – podczas pierwszego kontaktu może odstraszyć surowością i chłodem, później natomiast przyciągać będzie wręcz balsamicznym ambientem. (Emilia Stachowska)

Pati Yang – Jaszczurka

Pisanie o tym, że polska elektronika nie doczekała się solidnej trip-hopowej płyty nie ma sensu, bo dostała ją już dawno temu, w 1998 roku. „Jaszczurka” zbudowana jest z brzmienia mocnego, stanowczego, momentami wręcz dzikiego, innym razem zmysłowego, cały czas pulsującego i doskonale rozedrganego.

Dźwiękowe rozedrganie idzie tu zresztą w parze z wszechobecnym niepokojem, przejawiającym się również w warstwie tekstowej. Nie jestem entuzjastką kolejnych albumów Pati Yang (z drobnym wyjątkiem dla „Silent Treatment”), ale debiut – wówczas zaledwie osiemnastoletniej – Patrycji Grzymałkiewicz to wydawnictwo kompletne, dojrzałe i niesamowicie pociągające, do którego należy regularnie wracać. (Emilia Stachowska)

Regis – Delivered Into the Hands of Indifference

„Delivered Into the Hands of Indifference” pędzi w szaleńczym, ale równym tempie, odsłaniając najlepsze patenty, z jakich zbudowane jest industrialne techno brytyjskiego producenta: wyraźnie zaznaczony, jednostajny rytm, umiejętnie budowane napięcie i mocne uderzenia powietrza, które mogą spowodować niemałą zadyszkę.

Nad całością panuje gęsty, mroczny klimat, odsłaniający delikatnie post-punkowy dryg – brzmienie jest surowe i pozbawione kompromisów, zbudowane jednak z doskonale przemyślanych elementów i na pewno nie mknące na oślep w niesprecyzowanym kierunku. Dobrze złożone motywy, układające się w obraz rysowany grubą kreską. (Emilia Stachowska)

Surgeon – Balance

Pierwsze nagranie na „Balance” nosi tytuł „Preview” i – choć pełni funkcję intra – rzeczywiście stanowi zapowiedź tego, z czego składa się niniejszy album. Posępny nastrój przełamywany jest tu niepokojąco lekką, jakby nieadekwatną do całości, choć przy tym wręcz przezroczystą melodią oraz tętniącymi motywami perkusyjnymi, które przyspieszają tempo i ożywiają wszystkie występujące obok struktury.

„Balance” nie ma momentów przełomowych – nawet, jeśli materiał nagle gęstnieje i przyspiesza, zbudowany jest on według wspomnianej wcześniej receptury. I właśnie to stanowi o jego sile – jest on spójny, mocno ściśnięty, a przy tym w jakimś sensie ulotny, nie do końca tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać. Wydawnictwo, które ma w sobie coś złowieszczego lub też – nastawione na to, aby ciągle wywoływać poczucie zagrożenia, jednocześnie nie definiując tego zagrożenia wprost. (Emilia Stachowska)

Sunship – Is This Real

Najbardziej żywiołowy, żwawy i – po prostu – taneczny materiał, jaki znalazł się w tym zestawieniu, odsłaniający wszystko, co najlepsze w takich stylistykach, jak UK Garage i 2-step. Żeby jednak nie było tak cukierkowo, warto podkreślić, że „Is This Real” – choć pełne energii, skonstruowane w myśl zasady „nóżki nie oszukasz” – ma w sobie sporo surowości i organicznych brzmień, które sprawiają, że cały materiał nie jest tylko dygoczącym, chwiejnym konstruktem, posiada on bowiem naprawdę solidne fundamenty. Dodatkowo, album nie jest jednostajny, sample są tu ciekawie podkręcone, a całość naprawdę świetnie się buja, zostawiając jednocześnie sporo miejsca na złapanie oddechu. (Emilia Stachowska)

Underground Resistance – Interstellar Fugitives

W przypadku Underground Resistance sytuacja jest trochę podobna do tej, opisywanej przy okazji „Glam” Mouse on Mars – tyle, że tutaj wszystko dzieje się na odwrót. „Interstellar Fugitives” nie ma co prawda nic wspólnego z błogą sielanką, ale również tutaj pierwszy utwór może nieźle zmylić słuchacza, druzgocąc następnie jego oczekiwania.

„Zero Is My Country” jest bowiem posępne, złowieszcze i powściągliwe, brzmiąc tak, jak brzmieć mógłby field recording produkowany na jakieś niekoniecznie przyjaznej planecie. W drugim utworze schodzimy jednak na ziemię (i Ziemię) – zamiast dryfować w zamglonej przestrzeni, powoli stykamy się z powietrzem.

Co prawda, przez cały czas towarzyszy nam wrażenie dysocjacji, ale sytuacja powoli się stabilizuje, a my do takich uczuć, jak na przykład lęk, po prostu zaczynamy się przyzwyczajać. Podobnych zmian nastroju jest tutaj znacznie więcej, ale scenariusz jest podobny – Underground Resistance daje nam do zrozumienia, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie. (Emilia Stachowska)

VA – Kranky Kompilation

Doskonały przegląd wczesnego katalogu wytwórni Kranky. Ten chicagowski label w pierwszych latach działalności (’93 – ’98) bardzo aktywnie współtworzył scenę eksperymentalnego post-rocka, gitarowego ambientu i lub psychodelii. Były to niezwykle interesujące zjawiska ostatniej dekady XX wieku, a na „Kompilation” znajdziemy bodaj wszystkich istotnych reprezentantów wymienionych nurtów: Godspeed You! Black Emperor, Low, Stars Of The Lid, Pan American, Bowery Electric…Jeśli trafi Wam się wolny, leniwy wieczór, polecam włączyć krankowską składankę. A samą wytwórnię warto śledzić nadal (posłuchajcie doskonałej tegorocznej płyty projektu Forma).

Czy o czymś zapomnieliśmy?

Wpisujcie swoje typy w komentarzach!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Dinsdale
Dinsdale
5 lat temu

Jeszcze należałoby dodać Wormhole duetu Ed Rush & Optical, który też został wydany w 1998 roku, a po dwóch dekadach jest chyba bardziej ikonicznym wydawnictwem w historii drum&bassu, niż przytoczone tutaj Saturn Returnz i Mysteries od Funk (nomen omen w którego powstaniu również mocno maczał palce Optical).

dupek
dupek
5 lat temu

Theo Parrish – First Floor wtedy wyszlo?

Jędrek
Jędrek
5 lat temu

Na szczęście sporo repressow było

niewidoczny
niewidoczny
5 lat temu

ale mi sentymentalnej radości zrobiłeś tą plejlistą 🙂

Polecamy