Wpisz i kliknij enter

Circlesquare – Songs About Dancing And Drugs


Pod prowokacyjnym tytułem nie kryje się też jednak wyssany z palca fake. Wszak kiwająca się w średnim tempie płyta nie jest produkcją stricte do tańca, a „Piosenkom…” patronuje zblazowana jutrzenka po udanej potańcówce, gdy makijaże już się rozmazały, a po ulicy wala się tylko jakiś worek. Nastrój zaś wyznaczają niepozbawione rockowego animuszu podrygiwania stópką raczej pod stołem niż na nim i odurzony, nowofalowy, garażowy luz.

Poprzednia płyta Kanadyjczyka Jeremyego Shawa („Pre-Earthquake Anthem”) bazowała na ambientalnym tle, downtempowym meritum, doprawionymi gitarami i wokalem. Drugi album wykorzystuje niemal dokładnie te same patenty, tyle że w innej konfiguracji. Wcześniejsze epickie pasaże, pejzaże, które na dłuższą metę mogły brzmieć nudno, teraz zaserwowano w zasilonej elektroniką i zrytmizowanej wersji instant.

Co wszystkim wyszło na dobre. Po pierwsze Circlesquare zwiększył dawkę shoegazeowych uroczych smutów. Po drugie przeniósł na pierwszy plan jeden z moich ulubionych sposobów śpiewania, czyli od niechcenia, jakby do lustra i na kacu, a czasem po prostu sobie swoje niekiedy rozbite kwestie mówił. Ponadto utwory poprowadził z niespieszną motoryką, niekiedy para-erotyką trochę jak Matias Aguayo skrzyżowany z Matthew Dearem i przybrudzonymi gitarami kładącymi się na minimalu, po których stąpają ludzie-manekiny („Dancer”).

Smaczków z pogranicza gatunków jest więcej. Jako że „Piosenki…” wydał label K7!, na płycie nie zabrakło innych elektronicznych wtrętów, jak np. w „wyklaskanym” „Timely”. Swoją drogą końcówkę kawałka Shaw wyśpiewał tak, że nie wiadomo do kogo w dzieciństwie modlił się gorliwiej, Cobaina czy Becka z czasów „Losera”? Oparty na obowiązkowej, tym razem ciepłej, gitarze i o powoli narastającej konstrukcji numer „Music For Satellites” prowadzi przez tak niewesołe doliny ambientu, że lepiej nie słuchać go w chwili słabości psychicznej. Lecz parę klików, przeszkadzajek i pęknięć spod znaku dawnego Ae nie pozwala się od niego oderwać. Shaw czasem osładza te melancholijne chmury popowo-acidowym „Ten To One”, albo damskimi chórkami, nowoorleańskimi trąbkami i romantycznie, niczym z reklamy nadmorskiego kurortu, muskaną gitarą („Bombs Away, Away”), a wszystko to nadal w obowiązujących oszczędnych aranżach.

Można by jeszcze doszukiwać się różnych wpływów z zamierzchłych czasów, tylko że jak się kogoś porównuje z klasykami, to się go udupia, choćby dlatego że jako żywy, nie może być tak wielki. Lepiej na koniec wpuścić się znów w genialne dawkowanie wrażeń. I popłynąć w swingujący trans z mgliście promiennym pytaniem „Are the drugs all gone?”
2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
autorka
autorka
14 lat temu

🙂 Polecam zatem poznanie z tego samego labelu brytyjskiego bandu Stateless. Miał zostać opisany, ale niespodziewanie w roku 2007 zrobił mi się 2009 i odpuściłam. Lecz płytę Stateless polecam nadal.

Vox 500
Vox 500
14 lat temu

Cóż nic dodać nic ująć – świetna recenzja doskonałej płyty.

Polecamy