Wpisz i kliknij enter

White Rainbow – New Clouds


Płyta cd z wtłoczoną w powierzchnię naklejką, umieszczona w zamykającym się pudełku i z kompletną okładką traktujesz jak mały cud, którego nie spodziewasz się zbyt często. W szkole spotykasz Wojtka, który ma szczęście. Jego wujek jest w Stanach, więc na urodziny dostaje różne cudeńka zza wielkiej wody. Pożycza ci nowe White Rainbow. Płyta nazywa się „New Clouds”. Słyszałaś poprzednie „Prism of Eternal Now”, a że ojciec przywiózł z Niemczech jakieś płyty Yume Bitsu, wiesz o co mniej więcej chodzi. Stary stwierdza kategorycznie: White Rainbow nie jest wiele warte: Forkner nie potrafi otrząsnąć się z wieloletniego udziału w Yume, co słychać, córciu. Ale kiedy wracasz do domu z „New Clouds” czujesz, że poprawiłaś mu humor. Robi to, co wszyscy kochający rodzice: sprawia dzieciakowi frajdę. Gdybyś była młodsza i bylibyście akurat w autobusie pewnie pozwoliłby ci skasować bilet. Tymczasem stajecie przed wieżą, on naciska przycisk, tacka wysuwa się, a ty wciskasz krążek na miejsce. Słuchanie płyt ze starym jest ciężkie: lubi komentować i udaje, że zna się na wszystkim. Tym razem zestawia Kranky z Paw Tracks. Pieprzyć to, nie jego wina a muru.

W nocy, kiedy już śpią przekradasz się do salonu ze słuchawkami w ręku i podłączasz je do wieży. Brzęczy cicho, kiedy wciskasz power. Siadasz w fotelu i słuchasz jeszcze raz. Dokładniej. Bez tego całego gadania, chociaż nadal z pewnym dyskomfortem: duże słuchawki uświadamiają ci, że musisz zainwestować w spinki. Jednak jest to space-cośtam jednak, mimo że kosmos nigdy wcześniej nie był tak rozgrzany i uzależniony od efektów porozkładanych na kontrastującej z nim podłodze. Myślisz sobie: spoko, ostatecznie koleś pracował z Jackie-O, Valet, Atlas Sound i YACHT, więc musi być gęsto, trochę transowo, rytm musi nawracać żeby, wciągając coraz głębiej, imitować jakieś party we mgle.

Po chwili zdajesz sobie sprawę z czegoś jeszcze: skoro koleś jest zapraszany do tylu projektów musi być megadobry, a White Rainbow to dla niego odpoczynek, coś w rodzaju hobby, bo przecież mało kto by się dowiedział, że wyszła kontynuacja „Prism of Eternal Now”, nawet gdyby modemy były w każdym domu. Dociera do ciebie, że prawdziwym celem tych dalekich od skondensowania ambientowych mielizn jest dla twórcy zwierzenie się odbiorcy ze swoich realnych zainteresowań i tym samym nawiązanie nici porozumienia. Być może upewnisz się o tym w kolejnych dniach słuchania, dniach, których, jesteś tego pewna, nie poświęciłby tej płycie pochopny słuchacz przyszłości wyposażony w modem, ani twoje koleżanki, które trochę za dużo czasu spędzają pod trzepakiem.

Pamiętasz jak Wojtek opowiadał kiedyś o ostatnich Yume Bitsu: w dwóch częściach wypuszczonym live „Dryystonian Dreamscapes” i EPce „Wabi Morning”. Nie słyszałaś ich, ale nazwy brzmią adekwatnie do tego, co słyszysz teraz – płyta na poranek, gdzieś w fazie alfa, w momencie najtrudniejszym dla złowienia koncentracji. Definicję tego poddaje drugie na płycie „Major Spillage” oparte na powielaniu z ogromnym delajem pojedynczego niebiańskiego akordu. Rozwój tego utworu przypomina niespieszny jam, cichnący i rozmywający się. Ojciec miał rację, ale co z tego? Forkner nie jest w stanie otrząsnąć się z Yume i nawraca doń, bez końca, a co gorsza – bez celu, dla samego powtarzania, obkuwania formuły, ale czy to coś złego? Kogo tak naprawdę stać na to, żeby współpracując z o wiele popularniejszymi kumplami nie realizować ich pomysłów tylko własne? Przecież po Yume, nikt nie dał rady zrobić drugiego Yume, więc wszystko gra. Jeśli już być epigonem, to najlepiej własnym. Szczególnie, że na tej płycie akurat coś się rusza (pierwszy utwór niszczy bębnami, choć trzeba przyznać: zmarnowanymi w swej nagości, jedynie czasem, jakby z przekory, zbawczo przesłanianej rozmnożeniem ścieżek i balearyzującymi zaśpiewami) i jeśli starczyłoby ci odwagi pomyślałabyś może, że mniej więcej tak brzmiałaby fuzja Yume z Fuck Buttons (z okresu złagodnienia na „Tarot Sport”).

Szczególnie, że Forkner odczuwalnie zbiera myśli i snuje refleksje jak by tu obrócić kota ogonem i choćby podwyższoną temperaturą, wzmożonymi asocjacjami z Czarnym Lądem, jednak wmówić odbiorcom odwrót od chłodów i bezduszności kosmosu. Podkreślono to w utworach pierwszym i ostatnim: konkretniejszych. Dzięki nim całość nie jest tak wymagająca i nie tak jednoznacznie przeznaczona dla odbiorcy, który już lata wcześniej upodobał sobie zatratę w spontanicznie rozwijających się, mało skondensowanych formach. Centrum płyty kontrastowo: rozlewa się w magmę z gęstym, podskórnym bitem, jak gdyby, rzeczywiście, tato!, włączając do klimatu Kranky promile rozwiązań powtarzających się w Paw Tracks. Cieszysz się, że żyjesz w tych a nie innych czasach. Jak wejdzie modem będzie się płyty ściągać w przeciągu paru godzin i poświęcać każdej najwyżej parę przesłuchań. Tymczasem ty do następnego albumu dorwiesz się za parę tygodni albo i miesięcy. Oswoisz się, poznasz dogłębnie i zapewne wejdzie ci nawet centrum płyty, straci charakter dłużyzny. Zasługuje na to i do tego zdaje się zachęcać obiecując się odwdzięczyć. Może puszczone od tyłu ułoży się w coś, dzięki czemu Wojtek w końcu dostrzeże w tobie dziewczynę, nie tylko kumpelę od płyt.

Kranky, 2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy