Wpisz i kliknij enter

Prins Thomas – Prins Thomas

Cosmic disco w swej najlepszej wersji.

Zanim Thomas Moen Hermansen stał się znany pod pseudonimem Prins Thomas odebrał bogatą edukację muzyczną – i to już w najmłodszych latach. Jego ojczym słuchał w domu różnych płyt – od The Clash i The Cramps po jazz i klasykę. Nic więc dziwnego, że młody chłopak szybko złapał muzycznego bakcyla. Zamiast kupować za kieszonkowe słodycze czy zabawki, znosił do domu kolejne albumy The Beatles, Davida Bowiego, Kiss czy ABBY. Gdy Thomas podrósł, zaczął odwiedzać mieszkającego na wsi ojca. Podróż wiodła przez Oslo, gdzie trzeba było się przesiadać z jednego pociągu do drugiego. Różnica między przyjazdem a odjazdem była na tyle duża, że nastolatek miał czas odwiedzić najbliższy sklep muzyczny, gdzie zainteresowały go importowane z USA single z muzyką house – Jackmastera Funka, Todda Terry`ego czy Phuture.

To był pierwszy krok w stronę didżejowania – odpowiednie umiejętności Thomas nabył już w średniej szkole pod okiem cenionego wówczas w Norwegii DJ Strangefruita, który zapoznał go z działającymi w Oslo innymi młodymi fascynatami clubbingu: Hansem-Peterem Lindstrømem i Terje Olsenem.

Co się działo dalej, wszyscy doskonale wiemy – każdy z trzech didżejów stał się uznanym producentem i remikserem, a ich zamiłowanie do house`u szybko przeszło w fascynację różnymi odmianami muzyki dyskotekowej, prowadząc do wykreowania przez wspomnianą trójkę nowej odmiany gatunku – cosmic disco. Pierwszym, który zdyskontował wspólne sukcesy autorskim albumem był Lindstrøm, którego debiutancki krążek – „Where You Go I Go Too” z 2008 roku – został uznany za idealną inkarnację stylu. Drugi z pionierów – Prins Thomas – miał więc trudniejsze zadanie niż kolega: nie dość, że musiał przebić jego własne dokonania, to również ich dwie wspólne płyty, zrealizowane w minionej dekadzie. Być może właśnie dlatego tak długo zwlekał z wydaniem swego pierwszego pełnowymiarowego wydawnictwa.

Warto było jednak na nie czekać. Debiutancki album Prinsa Thomasa zaskakuje i zachwyca od pierwszej do ostatniej minuty. I tak bardzo różni się od krążka Lindstrøma, że nie sposób go z nim porównywać.

Już rozpoczynający całość „Ørkenvanding” sprawia, że zastanawiamy się, czy aby właściwa płyta znalazła się w odtwarzaczu. Na opatentowanym przez Neu! motorycznym rytmie podbitym miarowo pobrzękującym basem rozkładają się kaskady płynnej gitary, brzmiącej tak, jakby wydawane przez nią dźwięki dochodziły spod palców samego Steve`a Hillage`a. Wszystko to uzupełniają dyskretne pasaże klawiszy o smyczkowym brzmieniu – najwyraźniej zapożyczone z wczesnych dokonań Fausta. Drugi utwór ma również zdecydowanie kraut-rockowy charakter. Podstawą „Uggebugg” jest tym razem plemienny podkład tworzony przez afrykańskie conga podszyte rytmicznym klaskaniem. Niesie on monotonnie szarpane akordy akustycznej gitary, tworząc wraz z nim mantrową pulsację przypominającą klasyczne nagrania Amon Düül. Nie brak tu również gitarowej solówki – tym razem o zdecydowanie psychodelicznej barwie, rozpuszczonej w studyjnych pogłosach, odbijającej się dalekim echem „Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floydów.

Zdecydowanie bardziej elektroniczne dźwięki wnosi dopiero „Slangemusikk”. Ale i tutaj nie oddalamy się zbytnio od tradycji niemieckiej muzyki kosmicznej. Świdrujący pasaż zagrany na archaicznie brzmiącym Moogu tworzy niemal mistyczny klimat, znany z najlepszych dzieł Tangerine Dream – „Ricochet” czy „Rubicon”. Ku naszemu zaskoczeniu te elektroniczne modulacje znajdują finał w zdecydowanie rockowej kodzie, rozpisanej na hałaśliwe bębny i gitarę.

Motoryczny bit w stylu Neu! powraca znów w „Sauerkraut”. Tym razem uzupełniają go jednak trzy nałożone na siebie partie gitary – rytmicznej, idealnie zsynchronizowanej z basowo-perkusyjnym pochodem, psychodelicznej, wygrywającej kosmiczne solo i rockowej, przewiercającej całość świdrującą partią. Nad tymi sonicznymi pasażami rozlegają się niespotykane w kraut-rocku dźwięki trąbki i klarnetu, na których grają Lindstrøm i Terje.

Kiedy spodziewamy się kontynuacji tych wątków w drugiej części albumu, pojawia się „Wendy Not Walter” – soczyste disco o „żywym” podkładzie rytmicznym, niosące wyrazistą melodię wygrywaną na syntetycznych dęciakach. Tytuł nagrania, ironicznie nawiązujący do zmiany płci dokonanej przez pioniera współczesnej elektroniki Waltera (potem Wendy) Carlosa, ma jednak swoje uzasadnienie – oto filadelfijskie disco w stylu Salsoul Orchestry zostaje niespodziewanie okraszone klawiszowym arpeggio, nadającym całości archaiczne brzmienie w stylu lat 60.

Te rozbuchane wizje rozwiewa „Nattonsket” – konwencjonalny disco-rock w stylu Steve Miller Bandu czy nawet Electric Light Orchestry. Swoją westernową melodią wyśpiewaną przez męski chórek przypomina trochę słynny cover Seelenluft – „Horse With No Name” – z repertuaru zapomnianej grupy America.

To proste i melodyjne nagranie zostaje umieszczone we właściwym miejscu – bo tuż po nim Prins Thomas znów staruje w kosmiczna przestrzeń, serwując już na finał bajkowe „Attiatte”. Ten majestatyczny utwór, wymodelowany na wzór onirycznych kompozycji Harmonii, zaskakuje jednak śmiałym zestawieniem ambientowych pasaży z acidowymi wstawkami – czymś, na co Michael Rother, Hans-Joachim Roedelius i Dieter Moebius nie mogli wpaść w 1974 roku ze względu na techniczne możliwości swych instrumentów.

Debiut norweskiego producenta to fascynująca podróż w czasie – łącząca ze sobą dźwięki, które nigdy wcześniej nie były w stanie się ze sobą spotkać. To już nie cosmic disco, ale cosmic music, nie tylko ze względu na brzmienie, ale i wyjątkowo rozległą perspektywę aranżacyjną i produkcyjną. Dlatego dopiero po przesłuchaniu płyty rozumiemy skąd ten szelmowski uśmieszek na twarzy Prinsa Thomasa ze zdjęcia na okładce.

Full Pupp 2010

www.myspace.com/fullpupp

www.myspace.com/prinsthomas







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
krzychu81
krzychu81
14 lat temu

Smakowicie się zapowiada

Polecamy