Hawajskie koszule, specyficzne okulary, łysiejąca głowa, charakterystyczna barwa głosu i niebywałe umiejętności gry na gitarze. Tak w skrócie można opisać legendarną postać Mike’a Coopera.
Artysta urodził się 24 sierpnia 1942 roku w Reading w Berkshire. Już jako nastolatek dużo czasu spędzał w lokalnych klubach, gdzie poznawał nowoorleański jazz i Dixieland. W 1961 roku Cooper po raz pierwszy na żywo zobaczył muzyków bluesowych. Rok później w swoim mieście otworzył Alexis ABC Ealing Blues Club, który stał się ważnym centrum muzyki bluesowej w Anglii. W tym samym czasie artysta bardzo intensywnie szkolił swój warsztat muzyczny, grając na gitarze rezofonicznej. W latach 1965 – 1968 w Wielkiej Brytanii rozprzestrzeniał się akustyczny blues, dzięki czemu Cooper mógł też rozwinąć swój wyjątkowy styl gry w tym obszarze. Brytyjczyk znany jest również z licznych kolaboracji, choć w połowie lat 60. Cooper postanowił, że jednak skupi się na solowej karierze. Przez wiele lat współpracował z producentem Peterem Edenem, to on w 1965 roku odkrył talent w Donovanie.
W 1969 roku ukazał się pierwszy solowy longplay Coopera pt. „Oh Really!” – uznawany za jeden z najlepszych albumów z nurtu akustycznego bluesa, jaki stworzono w tamtym okresie. Materiał powstał pod mocnym wpływem twórczości Freda McDowella. Nie wiem, czy odgłosy ptaków, szumu morza i dzwonów kościelnych, jakie można wyłapać na drugim krążku „Do I Know You?” (1970), to nie była pierwsza próba wprowadzenia do muzyki bluesowej/rockowej/jazzowej tzw. field recordingu. W tym samym roku Cooper zaczął spędzać więcej czasu w Hiszpanii, odwiedzając znajomego malarza z Reading Rolanda Fade’a, który zamieszkał w wiosce rybackiej o nazwie Almunecar w Andaluzji. Ponoć klimat południowej Hiszpanii bardzo mu sprzyjał w trakcie pisania nowych utworów. Nazbierało się tyle tego materiału, że wystarczyło, aby wydać trzy kolejne albumy, którym chciałbym się przyjrzeć nieco bliżej.
W czerwcu tego roku amerykańska wytwórnia Paradise of Bachelors wypuściła reedycje trzech płyt Coopera: „Trout Steel”, „Places I Know” i „The Machine Gun Co. with Mike Cooper”. Trzeba przyznać, że muzyk nie lubił stać w miejscu i wciąż się rozwijał. Jednym z takich przełomowych momentów w jego karierze było opublikowanie fantastycznego longplaya „Trout Steel” (1970). Sam tytuł został zapożyczony ze słynnej powieści „Trout Fishing in America” (1967) autorstwa Richarda Brautigana. Na pewno Cooperowi udało dokonań swoistej wolty stylistycznej biorąc na warsztat akustycznego bluesa i nie tylko. Poszedł w stronę zdekonstruowania pieśni folkowych, które następnie ożywił avant-folk-rockową energią z elementami jazzu. W efekcie powstała prawdziwa perełka pt. „I’ve Got Mine”. Linie wokalu z tego nagrania miejscami kojarzą mi się z współbrzmieniem głosów Michaela Gilesa i Grega Lake’a z King Crimson z okresu albumu „In the Court of the Crimson King”, a niekiedy z Neilem Youngiem.
Na „Trout Steel” pojawiło się też wielu świetnych muzyków. I tak w nagraniu „That’s How” słyszymy m.in. saksofon Alana Skidmore’a (miał w swoim życiu epizod związany z zespołem Soft Machine) i kontrabas Harry’ego Millera, który w 1961 roku, uciekając przed południowoafrykańskim apartheidem, przybył do Wielkiej Brytanii. Z kolei w „Sitting Here Watching” mamy kapitalny riff zagrany na gitarze rezofonicznej. Śmiem twierdzić, że Mark Knopfler (Dire Straits) bezczelnie ściągnął te wszystkie patenty gitarowe, jakie Cooper zawarł w tej kompozycji.
Nie zabrakło też miejsca na piękną balladę „In the Mourning”. Kompletny zwrot akcji nastąpił wraz z niesamowitym utworem „Pharaoh’s March”. W tym miejscu Cooper wykonał ukłon w stronę free jazzu, awangardy, muzyki improwizowanej spod znaku takich postaci jak Pharaoh Sanders, Sonny Sharrock i Derek Bailey, przeplatając te wszystkie elementy muzyką folkową i psychodelią. Tutaj zaznaczył swoją obecność saksofonista Geoff Hawkins (znany m.in. z grupy The Blues Committee). Patrząc z perspektywy czasu na album „Trout Steel” to bardzo się cieszę, że Mike Cooper na początku lat 60. odrzucił propozycję dołączenia do zespołu The Rolling Stones.
W jakże pozytywnym świetle jawią się dwa kolejne albumy Coopera, czyli wspomniane „Places I Know” i „The Machine Gun Co. with Mike Cooper”. W pierwotnej wersji obie płyty miały stanowić jedno wydawnictwo, lecz ostatecznie ukazały się oddzielnie. Dopiero w tym roku, dzięki oficynie Paradise of Bachelors doczekaliśmy się reedycji tego materiału na jednym krążku.
„Places I Know” (1971) to dziewięć kompozycji sukcesywnie kontynuujących rozwój, jaki Cooper zapoczątkował na „Trout Steel”, polegający na nieustannym łamaniu utartych schematów. Słychać, że artyści cały czas poszukiwali odpowiedniej dla siebie formy, raz idą w stronę avant-countrowej tradycji amerykańskiej „Country Water”, po czym ni stąd, ni zowąd dostajemy szlachetny brylant w postaci ballady „Time to Time” na miarę songów Tima Buckleya.
Zaś na „The Machine Gun Co. with Mike Cooper” (1972) Brytyjczycy powrócili w świetnym stylu do wątków związanych z free jazzem, rockiem psychodelicznym czy muzyką improwizowaną („So Glad (That I Found You)”, co też potwierdza tytuł krążka „Machine Gun Co.” będący nazwą albumu Petera Brötzmanna z 1968 roku. Ten fragment pokazuje wyraźne nawiązanie do twórczości The Velvet Underground, Sun Ra i Weather Report. Cooper jednak nie odciął się od swoich folkowo-bluesowych korzeni („The Singing Tree”, „Midnight Words”).
Mike Cooper w porywający sposób zobrazował proces konsekwentnego usuwania jakichkolwiek muzycznych granic, co też robi do dziś – Mike Cooper & Chris Abrahams – „Trace” (recenzja).
Oficjalna strona artysty »
Strona wytwórni Paradise of Bachelors »
Profil na Facebooku »
Słuchaj na Soundcloud »
Profil na BandCamp »
Świetne odkrycie i świetny tekst. Prosze o więcej 🙂
Dzięki! Proponuję poznawanie muzyki Mike’a Coopera od płyty „Trout Steel”.