Wpisz i kliknij enter

Gorillaz – Humanz

Na płycie „The Fall” zespół Gorillaz udowodnił, że można stworzyć płytę z aplikacji muzycznych.

Tym razem unaocznił założenie, że można to zrobić przez pryzmat smartphone`a. „Humanz” są płytą w najlepszym wypadku średnią. Oto powody:

1) Lider abdykował. To jest ta chwila, kiedy ginie wasz ulubiony bohater w serialu. Staracie się zachować spokój, ale jak tu żyć bez Ramsay`a Boltona z Gry o Tron? Ad rem. Gorillaz przykuli moją uwagę dzięki Damonowi Albarnowi. Jego nieokiełznany talent muzyczny oraz szeroka perspektywa jeśli idzie o styl były busolą odnośnie kilku artystów (patrz kierunek Mali i Syria). Poprzednie płyty małpiej zgrai zawsze dużo zawdzięczały właśnie jego talentowi organizacyjnemu. Na „Humanz” Albarn jest wycofany. Brakuje mi motywu przewodniego. Pasterz wpada od czasu do czasu, ale nie wskazuje kierunku reszcie stada. Bez przekonania występuje w swojej roli. Rzecz w tym, że w jednym z wywiadów wzmiankował, że płyta na Jamajce powstawała. Po kawie, dodał. Czym ta kawa mogła być, to już sobie sami dopiszcie.

2) Nadmiar gości szkodzi. W każdym utworze ktoś jest i ten ktoś raczej dominuje. Inaczej to pamiętam z poprzednich płyt, gdzie z gości się korzystało lub wykorzystywało do realizacji swoich pomysłów. Tu mamy właściwie podkłady muzyczne pod kawałki z Vincem Staplesem czy De La Soul. Danny Brown też się pojawił, ale on tu nic nowego nie wnosi. Z gości najlepsi są Grace Jones (z taką osobowością to się nawet Bonda umie przyćmić), Mavis Staples i Benjamin Clementine. Tym samym cała płyta jest rwana, fragmentaryczna i niepotrzebnie przeładowana.

3) Muzyka z telefonu. „Humanz” przypomina sytuację kiedy koniecznie chcemy udowodnić całemu, wirtualnemu światu, że świetnie się bawimy. Dlatego kadrujemy swojego smartphone`a na moment zupełnej i wymuszonej ekscytacji, machamy rękami i cieszymy się jakbyśmy właśnie połknęli coś o nieznanym składzie chemicznym. To jest jak kilkusekundowa migawka na potrzeby portalu społecznościowego. Szybko i bezmyślnie. Poza tym wszystko w odsłuchu brzmi jakby było przygotowane do posiadaczy małych słuchawek. To przykry obrazek, biorąc pod uwagę poprzednie płyty. Gdzieś podskórnie czuję sporą dawkę napięcia i niepotrzebnego zadęcia. Przecież kiedyś był luz:

4) Brak intymności. „Tomorrow Comes Today” czy „El Manana” stanowiły takie momenty zakotwiczenia, gdzie myśl mogła poszybować, uszy odpocząć, a umysł nasycić się. Na „Humanz” dostajemy „Busted and Blue”, ale i tu Albarn zawodzi, bo pachnie brakiem autentyczności. Niestety Goryle podrabiają samych siebie, gdyż „Andromeda” stanowi kuriozum, ale z fajnymi kosmicznymi wstawkami. Cała płyta została utopiona w synth-popowym sosie. Okrutnie szybkie tempo, w trakcie którego niuanse zostały pogubione. Dobre utwory sąsiadują z tymi do poprawki. Całość niestrawna się staje. I to jest problem, że ja jeszcze pamiętam, iż dawniej było i bardziej świeżo, i bardziej twórczo.

5) Koniec pionierstwa. To już tradycją się stało, że Gorillaz zawsze mieli jakiś hit w zanadrzu. „Clint Eastwood” czy „Feel Good Inc.”. Koniec końców przecież, gdzieś taki był ich zamiar, żeby skusić masową publiczność do płyty, na której była poukrywana masa różnych ciekawych pomysłów rodem z niezalu. Trochę jak Quentin Tarantino. A tu serwuje nam się mętną ideologię końca świata oraz zaprasza na imprezę z tej okazji. Dziękuję, postoję. Do tego nagrali piosenkę w pełni niepotrzebną, o „She`s My Collar” tu mowa.

6) Coś się jednak udało. Cztery numery: „Ascension”, „Charger”, „Let Me Out” i „Hallelujah Money”. Reszta stanowi jakiś zalążek („Momentz”), ale niewykorzystany albo denerwuje wykonaniem („Saturnz Barz”).

7) Dobra rada na przyszłość: zatrudnić Polaków. Do okiełznania bałaganu Ten Typ Mes, do orientalnego szlifu Wacław Zimpel, do oryginalnego wokalu Brodka.

Gorillaz „Humanz”, Parlophone 2017







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy