Złocona bombka.
Nie ma co ukrywać, że do Arcade Fire mam stosunek daleki od krytycyzmu. Właściwie stanowią dla mnie przykład, że w szeroko pojętej muzyce rozrywkowej jest miejsce na wizję, artyzm i rozpostarcie stylistyczne. Idąc dalej, pociąga mnie w tej formacji kolektywizm. Każdy instrumentalista dostaje swój kawałek tortu, przy jednoczesnej spójności idei danego konceptu. Karięrę zaczęli od mocnego uderzenia, jakim była płyta „Funeral’. Po błogosławieństwie od Davida Bowiego nastąpił ich triumfalny pochód. Co płyta, to inna stylistyka, inna idea, inne podejście do muzyki. „The Suburbs” pozostaje dla mnie najlepszym albumem w dorobku Kanadyjczyków. „Everything Now” tego nie zmieni.
Liderami pozostają niezmiennie Win Butler i Régine Chassagne. Stylistyka piątej płyty podobna jest do poprzedniczki. Z tą różnicą, że cekiny zostały zastąpione przez świetlówki. W okresie przedpremierowym zespół wypuszczał piosenkę za piosenką. Wcześniej było nieco inaczej. Dodać należy, że jest to pierwsza płyta dla dużego wydawcy. Jeżeli w moich słowach wychwytujecie nutę goryczy, to dobrze je odczytujecie. Dochodzę do wniosku, że w przypadku niniejszego wydawnictwa zespół skupił się na oprawie bardziej, niż na pisaniu dobrych piosenek. A przecież to piosenki były ich siłą niepohamowaną. Owszem można poświęcić czas na studiowanie złożoności nowych piosenek, ich struktur oraz aranżacji, ale w gruncie rzeczy sprowadzi nas to do sali anatomicznej. Na początku porwani zostajemy przez wehikuł czasu i przenosimy do lśniących czasów, kiedy parkiet zamiatany był w takt muzyki Abby. „Everything Now” nie tylko stanowi ukłon w stronę ery disco, ale też wyznacza kierunek ideologiczny.
„Wszystko natychmiast” to obraz współczesności, dręczonej przez kompulsywną niecierpliwość. W czasach smsów wszystko musi dziać się od razu. Nawet muzyka traci na znaczeniu, traci swój środek ciężkości. Niekończąca konsumpcja mediów społecznościowych może prowadzić do stania się wygodną istotą, która ciągle czegoś żąda, a żądze niespełnione prowadzą do frustracji („Creature Comfort”). Więc już sami nie wiemy czego chcemy, poza tym, żeby nie bolało. Podkład muzyczny do tego stanu psychicznego iskrzy i brzmi brudno. Zespół chciał wystąpić w roli konia trojańskiego i pod przykrywką łatwej, ale kunsztownej, muzyki dać do myślenia. Nie do końca ten zamiar udało się osiągnąć. Muzycznie Abba powraca jeszcze w „Put Your Money on Me”. Ta stylistyczna szamotanina prowadzi w konsekwencji do najgorszych trzech minut w historii twórczości zespołu. Mam na myśli „Infinite Content” oraz „Infinite_Content”. Pretensjonalne, banalne i niewiarygodne.
Niedopracowanych utworów jest tu więcej. „Peter Pan” operujący na prostym rytmie i podbiciach dęciaków. Odnoszący się do „Here comes the night time” kawałek „Chemistry” – brzmi gorzej i ubożej. Nad błyskotliwością i chwytliwością czuwał z pewnością Thomas Bangalter z Daft Punk. Jednak nawet on nie wypełnił tej otoczki lepszą zawartością muzyczną. Najlepszym momentem jest „Electric Blue”. Odniesienie do słynnego utworu Bowiego rzuca się w oczy. Fantastyczny, pulsujący, synthowy i hipnotyczny zarazem. Tu dźwięk i wizja są w idealnych proporcjach. Przejmująco wypada też koniec. Najpierw piękna piosenka „We Don`t Deserve Love”, a potem orkiestrowa coda w „Everything Now (Continued)”. Pod kątem oprawy konceptualnej „EN” najbliżej do „Neon Bible”. Na tej drugiej były jednak lepsze piosenki. Uparty modernizm i narcystyczność współcześnie żyjących są warte napiętnowania, ale zdecydowanie powinno to być podane w lepszej formie muzycznej. Tu wszystkiego jest za dużo. Zabrakło mi tu nieocenionej żarliwości Arcade Fire. Odczuwam też niedosyt delikatnej melancholii, którą zespół tak obficie szafował na albumie „Reflektor”. Na końcu Win Butler śpiewa, że „wrócą do domu”. Oby jak najprędzej.
Columbia | 2017